Religia i ja
Leopold Infeld - fizyk,
publicysta,
zajmował się również pracą pisarską, autor m.in. książek: "Nowe drogi
nauki.
Kwanty i materia" (1933), "Wybrańcy bogów" (1950), "Szkice z
przeszłości"
(1964). Laureat Nagrody Państwowej (1955).
Moi rodzice byli
religijni;
żyli na Kazimierzu, peryferiach dzielnicy Krakowa zamieszkanej niemal
wyłącznie
przez Żydów. W sprawach religii byli rzecznikami łagodnego, powolnego
postępu.
Linia przepisów rytualnych, których się trzymali, była ściśle
zdefiniowana.
Dumni byli z postępu, który uzyskali, i z tradycji , którą utrzymali.
Jak
każda grupa żydowska na Kazimierzu, mieszali oni swój cocktail
religijny
w swoisty sposób, przekonani, że jest on najsmaczniejszy dla ludzi i
Boga;
że każde odchylenie na lewo jest przeciwko istotnym regułom
religii,
a każde odchylenie na prawo jest niecywilizowaną oznaką przesądów
religijnych.
Życie zmusiło ich do zajęcia takiego stanowiska i do jego obrony.
Jeżeli
żydowską religię brać dosłownie, to grzechem jest oddychanie bez
równoczesnej
kontemplacji wielkości jedynego Boga. Człowiek, który musi zarobić na
chleb
powszedni, zmuszony jest zrezygnować z wykonania pewnej porcji
przepisów
religijnych i postara się znaleźć usprawiedliwienie dla swych ominięć.
Tak postąpili moi rodzice. Moja mama była pierwszą w swojej rodzinie,
która
nie obcięła włosów wychodząc za mąż i odmówiła włożenia peruki, którą
nosiły
wszystkie prawdziwie nabożne mężadki. Mój ojciec był pierwszym w swej
rodzinie,
który nosił strój europejski, a nie jedwabny chałat i czapkę z
trzynastoma
ogonkami noszoną przez nabożnych Żydów w sobotę. To były granice, do
których
posunęli się moi rodzice. Ale w tych granicach strzegli surowo
przepisów
nałożonych przez religię i przez samych siebie.
Urodziłem się u
schyłku
wieku dziewiętnastego. W atmosferze religii upłynęła mi młodość, która
rzeźbiła lata późniejsze. Religia wkroczyła w moje życie trzema silnymi
nurtami: nurtem szkoły żydowskiej - chederu; nurtem bóżnicy; nurtem
domu.
Nurt Chederu
Gdy miałem
pięć
lat, posłano mnie do chederu. Klasa była mała, ławki wąskie, twarde i
boleśnie
niewygodne. Siedzieliśmy tak blisko siebie, że nie można było ruszać
ramionami;
w śpiewnym chórze powtarzaliśmy litery alfabetu hebrajskiego. Potem
kombinacje
zgłosek z samogłoskami. Powtarzaliśmy, powtarzaliśmy, powtarzaliśmy
mechanicznie,
dopóki litery w książce nie wywołały właściwej nerwowej reakcji i
dopóki
właściwe dźwięki nie wydobywały się z naszych dziecinnych ust.
Okna były szczelnie
zamknięte. Będą one zamknięte przez całą zimę, aby zaoszczędzić na
opale.
Powietrze było ciężkie i śmierdzące. Zapach potu mieszał się z zapachem
cebuli i kartofli gotowanych w sąsiedniej kuchni. Nasz nauczyciel miał
rózgę w ręku i ubrany był w długi, brudny i podarty jedwabny chałat,
noszony
przez religijnych Żydów Krakowa. Każdy z nas, chłopców, ma lat pięć.
Nauczyciel
słucha naszego śpiewanego chóru. Jego wyćwiczone ucho chwyta głos,
który
brzmi fałszywie. Powoli, z podniesioną trzcinką podchodzi do miejsca, z
którego może mnie dosięgnąć! Boję się i staram się śpiewać głośno i
dobrze.
Jestem ocalony. Trzcina uderza w mojego sąsiada. Chór pod batutą
nauczyciela
powtarza głośniej i lepiej nasz monotonny śpiew. Uderzony chłopiec
ociera
łzy brudnymi palcami, a nauczyciel szuka nowej ofiary.
W południe,
gdy lekcje się skończyły, nauczyciel i jego pomocnik zabierają nas
grupami
i odprowadzają do naszych domów. Po obiedzie zabierają nas znowu do
chederu.
Każdego ranka i każdego popołudnia oddychamy tym samym zgniłym
powietrzem,
powtarzamy i powtarzamy, dopóki nie nauczymy się czytać słów, których
nie
rozumiemy, słów w świętym języku, w którym Pan Bóg rozmawia z aniołami.
Czytamy słowa, których nie rozumiemy; czytamy je powoli, zająkując i
myląc
się; potem tych omyłek jest mniej i wreszcie czytamy płynnie. Pierwszy
etap naszej edukacji jest poza nami.
Gdy miałem lat
sześć,
posłali mnie rodzice do szkoły publicznej. Umiałem już czytać po
hebrajsku.
Rodzice moi uczynili to samo co wszyscy rodzice na Kazimierzu. Posłali
mnie do polskiej publicznej szkoły, do której chodziłem przed
południem,
a do chederu po południu.
Szkoła żydowska, do
której mnie teraz posłano, była szkołą wyższą, gdyż tam już studiowano
Biblię.
Ojciec przedstawił mnie mojemu nowemu nauczycielowi, który miał
ostrą
twarz, długą siwą brodę i wysunięty brzuch. W ręku trzymał krótką
trzcinę.
Popatrzył na mnie surowo, potem otworzył hebrajską książkę i kazał mi
czytać.
Zadowolony z wyniku tego egzaminu, zaprowadził mnie do swego pomocnika,
od którego miałem otrzymać parę indywidualnych lekcji, zanim stanę się
członkiem klasy. To było regułą. Pomocnik był młody, miał małą czarną
bródkę
i twarz ze śladami ospy. Położył zmiętą książkę Biblii
na stole,
otworzył ją na stronicy zestrzępionej brudem, położył drewniany
wskaźnik
z ostrym końcem nad pewnym hebrajskim słowem i zakomenderował: "Czytaj
to". Powoli przeczytałem to słowo. "Powtórz". Powtórzyłem. "Powtórz".
Powtórzyłem.
I tak pięć razy. Potem powiedział słowo żydowsko-niemieckie z tym samym
rozkazem: "Powtórz". Posłusznie powtórzyłem. Po pięciokrotnych
powtórzeniach
umiałem obydwa słowa na pamięć nie rozumiejąc żadnego z nich.
Zrozumiałem
jednak, o co chodzi. Nie rozumiałem żadnego z tych słów, ale wiedziałem
że są połączone magiczną zasadą ekwiwalencji, że, mówiąc prościej,
jedno
jest tłumaczeniem drugiego. Drewniany wskaźnik przeskoczył do
następnego
słowa. Zrozumiałem, na czym polega metoda. Po kilku powtórzeniach owego
nowego słowa po hebrajsku, niemiecko-żydowskie słowo rzucone będzie we
mnie. Muszę je szybko jak piłkę złapać i powtórzyć je znowu
pięciokrotnie.
Wskaźnik drewniany posuwał się zwolna słowo po słowie, linia po linii.
W drugiej ręce pomocnik nauczyciela trzymał trzcinę. Ale widział z
przebiegu
lekcji, że trzcina będzie mu niepotrzebna. Położył ją więc ostrożnie na
stole i uwolniwszy jedną rękę zaczął dłubać w nosie, powoli, dokładnie
i z godnością.
Po kilku takich
lekcjach
przyłączony zostałem do klasy prowadzonej przez siwego brodacza, by w
chórze
odśpiewywać tygodniowe porcje Tory-Pięcioksięgu. Godzinami
siedzieliśmy
w małym, brudnym pokoiku, po dwóch lub trzech ściśnionych, wpatrzonych
w jedną Biblię, i powtarzaliśmy chóralnie słowa z jego
niemiecko-żydowskim
tłumaczeniem, słowa i ich tłumaczenie. Każdej niedzieli rozpoczynaliśmy
nowy rozdział. Szedł ciężko i wydawał się trudny. Ale powtarzaliśmy te
same słowa w poniedziałki, wtorki... i z każdym dniem szło nam łatwiej,
aż w piątek po obiedzie mogliśmy recytować cały rozdział zgranym chórem.
Następnego tygodnia
- następny rozdział. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu spędzałem
popołudnia
w żydowskiej szkole, znużony beznadziejnie, w oceanie potwornej nudy.
Oczy
moje zwracały się stale w kierunku zegara, najpowolniejszego zegara na
całym świecie.
Nurt bóżnicy
Bóżnica,
do której wspólnie z ojcem chodziliśmy w sobotę, była w wąskiej,
biednej,
brudnej uliczce Józefa na Kazimierzu. Był to pokój w olbrzymim domu
pełnym
lokatorów. W domu tym z olbrzymim podwórzem lokatorzy stanowili ciekawy
przekrój uboższej ludności dzielnicy Kazimierza. Dom był stary, ze złą
kanalizacją, źle utrzymany, z powietrzem cuchnącym śmieciami i moczem.
Z moim ojcem
przeszedłem
owo wielkie podwórze. Potem szliśmy w lewo do wąskiego przedpokoju z
kranem,
z którego kapała woda pojedynczymi kroplami. Stamtąd wchodziliśmy do
pokoju,
w którym powietrze było gęste od zapachu futrzanych jarmułek. W pokoju
były ławki, które wydawały mi się bardzo wysokie, i szafa ozdobiona
haftowaną
ręcznie kurtyną, którą przykrywane były rolki Tory ręcznie
pisanej.
Ojca mego witano
zawsze
z wielkim szacunkiem. Był on jednym z ośmiu członków komitetu, który
administrował
synagogą. Miał honorowe miejsce w pierwszej ławce. Ciepło, z którym
witano
ojca, przenoszono i na mnie. Witano się ze mną życzliwie i częstowano
mnie
tabaką. Mój ojciec, tak jak inni, nakładał na ramiona jedwabny szal
ozdobiony
napisami hebrajskimi, z którego to szala zwisały żółte sznurki.
Najpierw
całował ten szal wedle przepisów, szczególnie owe żółte sznurki, a
potem
rozpoczynał modlitwę.
Modlitwa miała swego
przewodniczącego. Wyśpiewywał on pierwsze słowa każdego rozdziału, a
kongregacja
była jego chórem. On to wybierał melodie, nadawał modlitwie właściwą
wagę
i tempo. W rytuale możliwe były wariacje. Nie myśląc i nie znając
znaczenia
słów hebrajskich modlitwy, byliśmy wszyscy aktorami przedstawienia,
którego
próby odbywały się co sobotę. Przez kilka minut siedzieliśmy cicho z
otwartą
Biblią
przed
nami, mrucząc coś pod nosem. Potem wstawaliśmy wszyscy wrzeszcząc tak
głośno,
jak tylko można było. Szczególnie zdanie: "Słuchaj, o Izraelu! Twój Bóg
jest jedyny", wzbudzało olbrzymi entuzjazm. Niektórzy z obecnych
wznosili
przy tym okrzyku obydwie pięści w górę, aby przekonać Boga, że my
jesteśmy
jego walczącą armią. Ponieważ akcent zdania był na słowie "jedyny",
właściwą
rzeczą było przedłużyć wymawianie tego słowa, wypowiadając je bardzo
głośno
i bardzo powoli, i zakończyć westchnieniem, w którym zawarty był smutek
życia żydowskiego. Potem znowu nastąpiła zmiana. Każdy owe szale z
ramion
zarzucał na głowę, wstawał, szeptał swe modlitwy bardzo cicho, kiwając
się w przód i w tył, mocno wzdychając. Gdy osiągnął pewne miejsce w
modlitwe,
właściwą rzeczą było zrobić trzy kroki wstecz, potem trzy kroki
naprzód,
potem uderzyć się pięścią w pierś, potem skłonić się głęboko, potem
całować
owe zwisające z szala sznurki. Gdy owa cicha część modlitwy się
skończyła,
kantor zaczynał śpiew i cała kongregacja łączyła się w dobrze
określonym
przez sztywne reguły chórze.
Z początku rytuał
ten wydawał mi się interesujący. Starałem się robić dokładnie to samo
co
wszyscy i z początku rolę swą grałem niezręcznie. Po upływie tygodni
wyuczyłem
się do najdrobniejszych szczegółów tego przedstawienia i cała procedura
wydawała mi się coraz bardziej nudna.
Modlitwa była
przerywana
czytaniem odpowiedniego rozdziału Tory, tego samego rozdziału,
który
był przedmiotem naszych tygodniowych studiów. Dziwna ironia polegała na
tradycji, która wszystko obracała w nonsens. Bowiem dzieciom podczas
czytania
tego rozdziału Tory, - tego samego rozdziału, do
którego
słuchania przygotowywano nas przez długi tydzień męczarni - pozwalano
opuszczać
bóżnicę. Oczywiście korzystaliśmy z tego przywileju biegając i bawiąc
się
na podwórzu, obserwując intensywne życie tego domu lub siusiając w
maleńkiej
ubikacji z dziurą w podłodze; z powodu smrodu stęchłego moczu trzeba
było
wstrzymywać oddech, co temu procesowi nadawało wagi i znaczenia.
Nabożeństwo sobotnie
trwało koło trzech godzin, po czym mój ojciec składał pedantycznie swój
szal modlitewny, wkładał modlitewnik do środka, szybko usuwał lekką
kapę
z głowy i wkładał na nią cylinder - tak szybko, aby grzech stania przed
Bogiem z gołą głową uczynić nieskończenie małym.
Powoli, wspólnie z
innymi uczestnikami modlitwy, szliśmy do domu, przystając co kilka
kroków,
rozmawiając, gestykulując żywo, wzdłuż ulicy Józefa, potem zakręcając
na
Krakowską, gdzie był nasz dom. Ulice też odpoczywały i przeżywały swój
sabat. Wszystkie sklepy były zamknięte. Mężczyźni i kobiety inaczej
chodzili
po bruku ulicy w sobotę: powoli i z godnością. Mężczyźni nosili swoje
futra
i dziwne czapki z trzynastoma ogonkami. Tylko nieliczni (jak mój
ojciec),
bardziej postępowi, nosili cylindry. Kobiety i dzieci były ubrane
starannie
i wyglądały inaczej aniżeli w dzień powszedni. Cały Kazimierz odbijał
światło
boskiej glorii. Ale nawet sobota po południu nie była wolna od zajęć.
Musiałem
- jak inne dzieci - pójść do mojej szkółki na dwie godziny. Nie
po
to, aby studiować
Biblię;
na to były zarezerwowane inne dni tygodnia.
Naukę w sobotnie popołudnie traktowano lekko. Boski duch pokoju dotarł
i do naszej szkoły na ulicy Bożego Ciała. Nasz nauczyciel nie nosił
trzcinki,
bo religia zabraniała tego, bo bicie w sobotę byłoby czymś nie na
miejscu.
Celem sesji sobotniej było czytanie i tłumaczenie w zwykły sposób -
słowo
po słowie - wszelkich przysłów i sentencji naszych ojców w rodzaju:
"Mądrzy
ludzie gromadzą wiedzę", "Myśli prawych są prawe, ale rady złych ludzi
są oszustwem".
Czasami nagle
wyskoczyło
zdanie, którego celem było zabicie buntu przeciw silnej ręce naszych
ojców:
"Gdy bijesz swe dziecko trzciną, ono nie umrze. Będziesz go bił
trzciną,
a ocalisz jego duszę przed piekłem".
Razu pewnego w
spokojne
sobotnie popołudnie przypomniano nam, że nie potrafimy przełamać muru
utworzonego
wokół naszych dusz. Jesteśmy wewnątrz tych murów, musimy pozostać
wewnątrz
nich do ostatnich dni naszego życia.
II
Formalności związane z ranną modlitwą wzrosły w sposób męczący dla mnie, tak jak wzrastają dla każdego żydowskiego chłopca, kiedy przekroczy on wiek lat trzynastu. Polegały one na tym, że dwa sześciany skórzane kładło się jeden na głowę, a drugi na lewą rękę. Sześciany te zawierały w środku hebrajskie święte napisy, które powinno się trzymać przez pół godziny blisko mózgu i serca, tak aby ich treść stopniowo przedyfundowała do mózgu i serca poprzez schowek skórzany i poprzez moją skórę. Owe sześciany były przywiązane do mojej głowy i do mego ramienia skórzanymi rzemieniami. Pewnego razu byłem chory. A więc w oczach Boga i ojca mego byłem usprawiedliwiony przed założeniem owych sześcianów na głowę i ramię. Ale w oczach Boga i ojca nie byłem dostatecznie chory, aby nie odmówić modlitw z modlitewnika. Wstałem z łóżka z bólem głowy, wziąłem modlitewnik i zacząłem mechanicznie recytować modlitwę. Ale ta procedura, do której byłem tak przyzwyczajony już, nagle wydała mi się idiotycznie bezsensowna. Czy jest możliwe, zapytałem, że Bóg słucha mej modlitwy? Jako dziecko wyobrażałem sobie Pana Boga jako olbrzymiego Żyda z dużą srebrną brodą, która patrzy na wszystko zza chmur. Ale gdy ten naiwny i dziecięcy obraz zniknął, nic nie zajęło jego miejsca. Modlitwy stawały się wypełnianą powinnością. W tej chwili, kiedy byłem chory, była to ciężka powinność. Byłem bardziej świadomy aniżeli zawsze, jak głupi i bezsensowny jest ów rytuał. Zamknąłem modlitewnik. Po raz pierszy w życiu nie modliłem się. To był początek. Podczas następnych kilku miesięcy, krok za krokiem, popełniałem wszystkie możliwe grzechy przeciwko rytuałowi. Przestałem się modlić; pisałem w sobotę; popełniłem największy grzech: w Sądny Dzień postu jadłem trefną kiełbasę w restauracji. Jak tylko mogłem, kłamałem w domu, udając, że nic się u mnie nie zmieniło. Ale katastrofa musiała przyjść. Oszustwo moje musiało być - prędzej czy później - odkryte. Stało się to podczas świąt Bożego Narodzenia, gdy nie chodziłem do szkoły. Mój ojciec, jak zwykle, wstał wcześnie, aby pójść do synagogi na swe ranne modlitwy. Ale nie czuł się dobrze i postanowił odmówić modlitwy w domu. Zamierzał użyć moich sześcianów, ponieważ jego były w synagodze. Dzisiaj mogę zrozumieć jego uczucia. Wziął worek, w którym one leżały. Kurz na worku i wewnątrz był dowodem, że sześciany te nie były ruszane od miesięcy! Warstwa kurzu na tak świętej rzeczy! Wiele lat ciężko pracował ojciec nad tym, aby w syna wszczepić tradycje żydowskie. A teraz jego syn, krew z jego krwi, kość z jego kości, oszukuje go i nie modli się. Zerwał łańcuch tradycji wiążący go z narodem żydowskim! Czerwony ze zdenerwowania, nieświadomy tego, co robi, podbiegł do mego łóżka i zaczął mnie bić pięściami.
To bicie wyrwało
mnie
z głębokiego snu. Uczułem grad szybkich, bolesnych uderzeń. Minęła
długa
chwila, nim zrozumiałem, że źródłem bicia są ręce mego ojca, które
szybko
i regularnie uderzają o moje ciało. Przejście od snu do stanu pełnej
świadomości
było powolne. Pojąłem wreszcie, że to nie sen, a rzeczywistość, że
cięgi,
które otrzymuję, są najprawdziwsze w świecie. Ze zdenerwowanego bełkotu
ojca odgadłem, chociaż byłem na wpół przytomny, całą historię. Ojciec
poznał
się na mym oszustwie.
Gdy oprzytomniałem
i gdy bicie się skończyło, miałem jedną reakcję tylko: nienawiść,
nienawiść,
nienawiść. Oddałbym ojcu tym samym, gdyby nie to, że od dzieciństwa
uczono
mnie, iż ręka podniesiona na ojca usycha i odpada. Pokój, w którym
większa
część mojej rodziny spała, był źródłem wielkiej różnicy potencjałów
skierowanych
przeciwko mnie. Był tam mój obrzydliwy dziadek, pełen nienawiści do
mnie.
Po raz pierwszy zauważyłem śmiech zadowolenia na jego brodatej twarzy.
Mama była bezradna. Radziła mi: "Usprawiedliw się przed tatusiem i
powiedz,
że się to już nigdy nie zdarzy".
Moja starsza siostra
dolewała oliwy do ognia, twierdząc, że dawno podejrzewała moje
oszustwo.
Moja ukochana młodsza siostra miała nieszczęśliwy wyraz twarzy.
Nienawiść, nienawiść, nienawiść przeciwko wszystkim i całemu memu otoczeniu. Chciałem uciec i zostawić całe to życie za sobą. Powoli nienawiść i chęć odwetu zmieniły się w uczucie wyższości.
Myślałem: "Nie, oni nie są godni, aby im odpowiedzieć. Moją jedyną reakcją będzie ignorowanie ich; ucieknę z tego domu bez słowa i nigdy do niego nie wrócę".
Ojciec nie widząc
żadnej
reakcji z mojej strony odczuł, że posunął się zbyt daleko. Zły i
zdenerwowany
oczekiwał jakiegoś gestu, który oczyściłby i uspokoił atmosferę. Moja
mama
powtarzała to samo zdanie w kółko, że powinienem przeprosić ojca. Ale
powiedziałem
sobie: "Nie rozumieją mnie i nie zrozumieją mnie nigdy. Byłem obcy w
tym
domu. Dość tego!"
Z tą myślą ubierałem
się szybko, aby przygotować mój jedyny odwet. Nikt nie wiedział, co
robię.
Ubrałem się szybko i bez słowa wyszedłem, zatrzasnąwszy głośno drzwi za
sobą. Na schodach zauważyłem, że popełniłem dwa wielkie błędy.
Zapomniałem
wziąć trochę pieniędzy, które pozostawiłem na stole. Drugi błąd był
jeszcze
większy. Zapomniałem w pośpiechu i zdenerwowaniu zabrać zimowy płaszcz.
Zbyt dumny, aby wrócić, postanowiłem wyjść bez płaszcza i bez
pieniędzy.
Na dworze był mróz. Zimny wiatr dął przez ulice Kazimierza, a ja
marzłem.
Głodny, zziębnięty, ciągle jeszcze czujący razy ojca na swym ciele,
pełen
nienawiści i upokorzenia, nie mogłem myśleć jasno i nie wiedziałem, co
począć. Obraz ciepłego pokoju i smak gorącej kawy i świeżych bułeczek
tańczył
przed mymi oczyma. Usłyszałem głos za sobą:
"Zwariowałeś, że
chodzisz
bez płaszcza w taki dzień jak dzisiejszy? Zaziębisz się". Był to kolega
ze szkoły publicznej, dobry chłopiec, gruby i niezbyt mądry.
"Postanowiłem
zahartować
się i chodzić codziennie pół godziny bez płaszcza. Słyszałem, że jest
to
bardzo zdrowo. Miałem coś kupić i zapomniałem pieniędzy. Czy możesz mi
pożyczyć dziesięć centów?"
Włożył rękę do
kieszeni
i wyjął drobne. Znalazłszy dziesięciocentówkę wręczył mi ją. Szybko ją
schowałem.
"Dziękuję. Wkrótce
ci oddam. Teraz muszę lecieć. Jest zimno".
W najbliższym
sklepie
kupiłem dwie bułki za dwa centy, wszedłem do bramy domu i zjadłem swe
śniadanie.
Miałem jeszcze osiem centów w kieszeni. Chociaż głód się zmniejszył,
zimno
było nieznośnie. Ręce i twarz moja z koloru białego przeszły w
czerwony,
a potem w kolor niebieskofioletowy. Musiałem zdecydować się, co zrobię.
Miałem jednego przyjaciela, któremu mógłbym opowiedzieć tę historię i
na
którego sympatię - jak mi się wydawało - mogłem liczyć. Poszedłem do
niego,
a raczej poleciałem, aby się dowiedzieć od gospodyni, że nie ma go w
mieście
i że wróci dopiero o szóstej po południu. Była to godzina dziewiąta
rano.
Dziewięć godzin czekania! Co z nimi zrobić? Nie mogłem chodzić ulicami.
Zimno i wiatr były nie do zniesienia. Uszy moje były już bez czucia.
Zastanawiając
się nad tym zagadnieniem pocierałem uszy skostniałymi rękami. Gdybym
bodaj
miał ciepłe rękawiczki! Świadomość, że moi rodzice są nieszczęśliwi i
nie
wiedzą, gdzie jestem, dodawała mi sił. Jeszcze czułem na swojej skórze
uderzenia ojca.
Gdzie pójść teraz?
Nagle wpadł mi pomysł. Blisko była biblioteka żydowska z czytelnią,
duża,
ciepła, i otwierano ją o godzinie dziewiątej rano. Tylko pięć minut
drogi
od miejsca, gdzie się znajdowałem. Byłem ocalony. Trzymając ręce w
kieszeniach
leciałem przez ulicę Dietla, skręciłem na Krakowską ku zdumieniu
przechodniów.
Wszedłszy do czytelni wziąłem do ręki ciężką książkę starając się ją
czytać.
Ale nieuporządkowane myśli przeszkadzały mi nieustannie. "Teraz już nie
zmarznę. Tutaj jest ciepło. Nie umrę z głodu. Mam osiem centów, tzn.
osiem
centowych bułek. Mogę łatwo obejść się bez wszystkiego innego do
godziny
szóstej po południu, kiedy otworzę swe serce przed przyjacielem".
Jak bardzo
potrzebowałem
wyspowiadać się przed kimś! Jeszcze osiem godzin! Moja złość i
nienawiść
zaczęły topnieć w cieple promieniującym z pieca. Zaczęło się od mojej
matki.
Tak, mój ojciec powinien być ukarany. Ale ja raczej karzę moją matkę
aniżeli
ojca, który jest silniejszy i na pewno mniej się przejmuje.
"Moja matka się
niepokoi.
Nie wie, gdzie jestem. Wie tylko, że uciekłem z domu bez płaszcza.
Teraz
myśli o mnie i płacze".
Ale szybko moje
myśli
zwróciły się w przeciwnym kierunku. O czym myśli moja matka, jeżeli
płacze?
O tym, że Bóg ukarał ją złym synem. Dlaczego jestem zły? Dlatego że się
nie modliłem. Dlaczego muszę się modlić , jeżeli to jest bezsensowne?
Czy
muszę się modlić, jeżeli to jest bezsensowne? Czy muszę oszukiwać
siebie,
aby zadowolić ojca? Dlaczego nie mogę opuścić domu i żyć, jak żyje mój
przyjaciel? Moglibyśmy mieć wspólny pokój. Mam trochę oszczędności w
banku
zarobionych lekcjami, które dawałem słabym uczniom. Będzie to
wystarczające
na pierwsze dwa miesiące. Mógłbym zarobić więcej. Ale moja książeczka
bankowa
jest w kasie ogniotrwałej mego ojca i nie otrzymam jej teraz. To
wszystko
jest beznadziejne. Muszę czekać, aż zobaczę mego przyjaciela. Miałem
nadzieję,
że on powie mi: "Zostań ze mną przez następne kilka tygodni i jakoś
damy
sobie radę".
Wreszcie dziewięć
godzin czekania mam poza sobą. Dziesięć bułek zjedzonych i dziesięć
centów
wydanych. Przed szóstą po południu poszedłem do mego przyjaciela. Było
bardzo zimno, chociaż wiatr był słabszy. Czekałem w jego pokoju pół
godziny,
patrząc przez zamarzniętą szybę na ulicę i myśląc, że nigdy już nie
skończy
się moja samotność. Nagle ujrzałem jego sylwetkę skręcającą ze
Stradomia
na Dietla. Gdy otworzył drzwi, zacząłem głośno płakać. "Uspokój się, na
miły Bóg. Co ci się stało?" Dowiedział się z mego chaotycznego,
przerywanego
łkaniem opowiadania, że miałem trudności w domu i uciekłem stamtąd.
"Uspokój się;
przygotuję
herbatę i opowiesz mi spokojnie swoją historię".
Postawił na stole
dwie szklanki herbaty, chleb, masło, ser, jedzenie, które wydawało mi
się
szczytem luksusu i za którym tęskniłem cały dzień. Mieszając łzy z
gorącą
herbatą, opowiedziałem mu historię mego długiego dnia.
Mój przyjaciel
rozpoczął
ojcowskie przemówienie: "Szkoda, że mnie tutaj dzisiaj nie było. Nigdy
bym nie pozwolił na to, coś zrobił. Rozumiem dobrze co czujesz, ale
musisz
również wejść w położenie swego ojca. Mój ojciec postąpiłby identycznie
i nigdy nie wpadłoby mi do głowy, aby z tego powodu uciec z domu.
Gdybyś
usprawiedliwił się, przeprosił i powiedział kilka grzecznych słów, cała
heca byłaby zakończona. Najlepiej zrobisz, jeżeli wrócisz zaraz do
domu,
przeprosisz rodziców i zakończysz w ten sposób tę historię. Dlaczego
nie
starasz się patrzeć na to z punktu widzenia twego ojca?"
Uparcie odmówiłem.
"Nigdy w życiu nie
będę przepraszał rodziców za to, że nie byłem hipokrytą. Nie wrócę. Nie
chcę wracać za nic na świecie. Jeżeli nie pozwolisz mi przenocować u
siebie,
to przenocuję na ulicy, ale nie wrócę. Nie pójdę do domu."
Mój przyjaciel
starał
się mnie uspokoić i zapewniał mnie, że mogę zostać u niego przez noc.
Była
to pierwsza moja noc z dala od domu rodzinnego. Zmęczony ciężkim dniem
spałem dobrze. Z rana czułem się spokojniej i lepiej. Było dla mnie
nawet
pewną przyjemnością to przygotowywanie śniadania i udział w
niezależnym,
samodzielnym życiu. Mój przyjaciel stanowczo był zdania, że powinienem
wrócić do domu. Wiedziałem, że nie mam innego wyjścia. Jednak nie
zmieniłem
jednej ze swoich decyzji: nie będę się usprawiedliwiał i nie będę
przepraszał.
"Jeśli będą chcieli, abym ich przeprosił, to znowu opuszczę dom, ale
tym
razem zabiorę płaszcz ze sobą".
To było tanie
bohaterstwo.
Wiedziałem, że nikomu nie będzie zależało na przeprosinach i że matka
jest
śmiertelnie zaniepokojona. Postanowiliśmy pójść razem. Mój przyjaciel
zapewniał
mnie, że porozmawia z rodzicami, zanim odda zagubionego syna.
Drzwi otworzyła nam matka.
Była blada, a oczy jej były otoczone sinymi obwódkami. Prosiła mnie,
abym
wszedł, i nic więcej nie powiedziała. Przemówienie mego przyjaciela
zredukowało
się do jednego zdania: "Tutaj jest Leopold, spędził noc u mnie". Bardzo
zmieszany, natychmiast wyszedł.
Matka była zbyt
zdenerwowana,
aby okazać mi wiele ciepła, i bardzo bała się, że może mnie dotknąć
niebacznym
słowem. Dlatego nic nie mówiła, ale postawiła na stole wszystkie
specjały,
jakie miała w domu, aby mi wynagrodzić dzień poprzedni. Ojciec był
bardzo
przygnębiony. Gdy go spotkałem, nie powiedział ani słowa i przez
następne
dni nie mówiliśmy do siebie. Traktowany byłem w domu jak człowiek obcy.
Mój obrzydliwy dziadek chodził po pokoju mrucząc do siebie: "Gdyby to
był
mój syn, to połamałbym mu wszystkie kości i nie wpuściłbym go więcej do
domu".
Moja starsza siostra
uważała,
że postąpiłem haniebnie, i w przystępie gniewu nazwała mnie "włóczęgą
nocnym".
Tylko młodsza siostra i służąca okazywały mi swoją sympatię,
opowiadając,
jak usiłowały mnie odszukać i dać mi mój płaszcz.
Pierwsze usiłowanie,
aby rozproszyć ową ponurą atmosferę domową, przyszło od strony ojca.
Rozpoczęło
się trywialnymi uwagami na temat mięsa.
Wyczuwałem u niego
chęć przywrócenia spokoju domowego, ale postanowiłem nie poddawać się.
Ostentacyjnie, niemal okrutnie, unikałem wszystkich powinności
religijnych,
w obronie których mój ojciec zbił mnie. Myślałem dogmatycznie: "Teraz
mój
ojciec zgadza się z moim zachowaniem i mało go ono martwi. Więc po co
była
ta cała awantura? Czy jest on sadystą, który musi bić syna bez powodu?"
Tydzień czy też dwa
upłynęły od mego powrotu do domu. Atmosfera była jeszcze ciągle
napięta.
Mieliśmy kolację, podczas której siedziałem milczący, wpatrzony w
talerz,
myślac, że jestem jednak inny od mego otoczenia. Mój ojciec wyjął z
kieszeni
małe zawiniątko i nieśmiałymi gestami - w przeciwieństwie do swej
zwykłej
pewności siebie - powoli je odpakował. Byłem zainteresowany tym, co
ojciec
robił: odłożył na bok brunatny papier i sznurek, którym paczuszka była
zawiązana. Równocześnie widziałem twarz matki promieniującą radością.
Wewnątrz
paczuszki była biała bibułka. Gdy i tę rozwinął, ukazały się trzy
ładne,
nowe jedwabne krawaty.
"Zauważyłem, że twój
krawat jest zniszczony, i kupiłem ci nowe". To była iskra, która
wyrównała
ową różnicę potencjałów pomiędzy nami. Podziękowałem ojcu, a on
powiedział
po prostu: "Noś je długo i zdrowo". Od tego czasu spokój zapanował w
naszym
domu.
Dlaczego mój ojciec
zmienił swe postępowanie wobec mnie? Dlaczego jego czułość i miłość do
mnie wzrastały z latami? Dlaczego później pomagał mi obrać drogę tak
różną
od tej, którą pierwotnie wyznaczył swemu jedynemu synowi?
Mam wrażenie, że
dzisiaj
znam odpowiedź na te pytania. Jestem przekonany, że mój ojciec, gdyby
miał
ku temu możliwości, byłby lepszym naukowcem aniżeli ja. Bez znajomości
jakiejkolwiek teorii często rozwiązywał nasze zadania matematyczne za
pomocą
mądrych tricków. Sam posiadał zaledwie cztery klasy szkoły powszechnej.
Gdy raz podczas kąpieli wytłumaczyłem mu zasadę Archimedesa i dlaczego
nasze nogi wydają nam się krótsze w wodzie, zrozumiał wszystko świetnie
i obmyślał inne zastosowanie zasad, których się właśnie nauczył. Życie
jego było ciężkie i bunt był beznadziejny. Gdy pogodził się z warunkami
swego życia, starał się przekonać sam siebie, że były one znośne, a
nawet
dobre. Było mu to potrzebne, by czuł się zadowolony i szczęśliwy. Mój
bunt
wzbudzał w nim wątpliwości, myśli o jego własnych zaprzepaszczonych
wątpliwościach.
Złość i okrucieństwo przeciwko mnie były reakcją początkową. Potem
nastąpiła
zmiana. Widział w mojej walce odbicie swych nie spełnionych marzeń.
Zdawało
mu się, że ja może osiągnę to, co powinno było być jego udziałem. Nawet
i później jego stosunek do mnie wahał się w górę i w dół na linii
falowej
tych dwóch sprzecznych emocji. Ale w bardzo nielicznych wypadkach złość
i rozczarowanie były większe od dumy i przyjaźni.
Nauczają nas:
"Słuchaj
ojca i matki, bo oni chcą twego szczęścia". Z większym
usprawiedliwieniem
mógłbym powiedzieć: "Buntuj się przeciwko ojcu i matce, a uszczęśliwisz
ich".
III
W jednej z
popularnych
książek, które pochłaniałem w tym okresie (o ile sobie przypominam,
była
to książka Kramsztyka), czytałem o Galileuszu, który wszedłszy do
kościoła
zobaczył tam chwiejący się lichtarz. Galileusz był podówczas chłopcem
17-letnim.
Porównał on rytm swego pulsu z rytmem drgającego lichtarza i
stwierdził,
że okres wahań jest stały, chociaż amplituda jest coraz mniejsza.
Narodziło
się wówczas nowe prawo przyrody: niezależność okresu oscylacji od
amplitudy.
Jeżeli Galileusz widział w prawach przyrody piękno, które jest odbiciem
boskiej glorii, to ekstaza z powodu zrozumienia tego prawa musiała byc
tysiąckrotnie większa aniżeli ta, która towarzyszy kontemplacji
religijnej.
W tej samej książce
(o ile mnie pamięć nie myli) widziałem obraz pochyłej wieży w Pizie.
Szedłem
za Galileuszem na szczyt owej wieży, widziałem nieomal, jak z niej
zrzuca
ciężkie przedmioty, aby stać się pierwszym człowiekiem na naszej
planecie,
który zrozumiał, że wszystkie przedmioty, niezależnie od swego ciężaru
spadają w tym samym czasie, jeśli są zrzucane z tej samej
wysokości.
To prawo tak proste, że nieomal oczywiste, odkryte zostało dopiero 300
lat temu! Dowiedziałem się, że te i inne prawa są częścią fizyki, która
zajmuje się przyrodą nieożywioną.
Pewnego razu
przyjechał
do mnie kuzyn z Nowego Sącza Jego matka przysłała go do wielkiego
Krakowa,
aby zobaczył stolicę Galicji w nagrodę za to, że zdał maturę. Ponieważ
sam do gimnazjum nigdy nie chodziłem, ciekawy byłem jego wrażeń i
zaptałem
się go, czy i jak lubi fizykę. Odpowiedział:
"Fizyka i
matematyka
to były najnudniejsze przedmioty. Zapomniałem wszystko, czego się o
nich
nauczyłem, w godzinę po maturze. Nawet biologia była lepsza. Fizyka i
matematyka
nigdy mnie nie interesowały. Ale był u nas jeden na wpół wariat, który
był geniuszem w tych przedmiotach. Kupił sobie trzy wielkie tomy fizyki
i umiał prawie tyle co nauczyciel".
Byłem zdumiony. Czy
jest dość na świecie nauki o fizyce, aby nimi zapełnić trzy wielkie
tomy?
Mógłbym kupić owe trzy tomy i nauczyć się absolutnie wszystkiego z
fizyki.
Zapytałem kuzyna, czy nie zna nazwiska autora. Tak zna. Były one pisane
przez A. Witkowskiego, profesora uniwersytetu w Krakowie.
Następnego dnia
wybrałem
się na ulicę Szpitalną, szukając owych książek po antykwariatach.
Znalazłem
trzy ciężkie, grube tomy i po długich targach stały się one moją
własnością.
Nie miałem pojęcia, że wiozę do domu piękne dzieło, w którym zasady
fizyki
wjaśnione są z mistrzowską precyzją i jasnością, że był to podstawowy
podręcznik
fizyki doświadczalnej ówczesnego okresu.
Czytanie szło
ciężko.
Mało było tam historyjek, obrazków, mało technicznych szczegółów; tylko
zasadnicze prawa i zasadnicze doświadczenia. Po dwudziestu stronach
utknąłem.
Ukazały się symbole sin., cos. Nie wiedziałem co one znaczą.
Dowiedziałem
się, że aby zrozumieć fizykę, trzeba posiąść głębszą znajomość
matematyki
niż moja. Znowu wybrałem się na ulicę Szpitalną w poszukiwaniu
podręczników
matematyki.
Z radością i bólem
posuwałem się wolno poprzez stronice tej książki. Owe stronice
pozwoliły
mi zbudować nieprzebyty mur wokół siebie. Widziałem w nauce ucieczkę
przed
rzeczywistością, źródło rozkoszy i przyjemności, o których istnieniu
nie
miałem poprzednio pojęcia.
Odnośniki z tych
książek
prowadziły mnie do nowych ścieżek.
Zacząłem gromadzić
biblioteczkę książek fizyczno-matematycznych. Wszystkie pieniądze,
które
otrzymywałem od rodziców lub które zarabiałem lekcjami, wydawałem na
książki.
Powoli zrozumiałem, że nauka to nie księga zamknięta, ale organizm
pulsujący
życiem, zmienny i rozwijający się nieprzerwanie. Powoli zrozumiałem, że
oto uzyskałem pierwsze, pobieżne i zamglone, spojrzenie na wielką i
piękną
ziemię obiecaną. Pragnąłem się uczyć fizyki i zostać fizykiem.
Nigdy nie
przyciągała
mnie do fizyki jej strona inżynieryjna. Nigdy w swoim życiu nie
wykrzesałem
z siebie żadnych zdolności mechanicznych. Moje ręce nigdy nie pracowały
- wstydzę się przyznać. (Jestem zawsze tak gotów wstydzić się mych
próżnujących
rąk, że podejrzewam siebie, iż jestem dumny z tego, że rąk moich pracą
nie splamiłem). W fizyce ukochałem ścisły charakter jej rozumowań;
wydawało
mi się cudowne, że tyle skomplikowanych faktów można było wydedukować z
kilku prostych zasad.
Zacząłem wierzyć w
istnienie praw natury zawsze i wszędzie. Przypomniałem sobie żywo
zdanie
z jednej z książek Poincarego, które podówczas pochłaniałem:
"Największym
cudem na świecie jest to, że cuda się nie zdarzają". W tym zdaniu słowo
"cud" użyte jest w dwóch przeciwnych znaczeniach. Raz jako coś, dzięki
czemu złamać można prawo przyrody, a drugi raz jako coś, dzięki czemu
prawa
przyrody nie mogą byc nigdy gwałcone. Tutaj będę używał słowa "cud" w
pierwszym,
bardziej pospolitym znaczeniu, jako określenie czegoś, dzięki czemu
można
złamać prawa przyrody.
Wiara w religię
wiąże
się z wiarą w cuda, z wiarą w możliwość przełamania praw przyrody.
Religia
bez cudów to religia bez zmartwychwstania - które oczywiście byłoby
cudem
największym - to religia bez życia pozagrobowego, bez piekła i bez
nieba,
w której zasady etyczne nie obumierają, bo one czynią życie
społeczeństwa
prostszym i wygodniejszym, a nie dlatego, że Bóg notuje buchalteryjne
sumy
grzechów i cnót każdego z nas. Cóż pozostaje z takiej religii? Czy
religia
bez Boga osobowego, który wtrąca się nieustannie w nasze życie
codzienne,
zasługuje na nazwę religii? Spinoza i Einstein odpowiedzieli na to
pytanie:
tak. Dla nich właśnie wiara w niezłomne prawa rządzące wszechświatem
jest
religią, wiarą w Boga. Tutaj znowu pojęcie Boga występuje w dwóch
przeciwstawnych
znaczeniach. Raz jako Bóg-osoba, która nagradza i każe. Drugi raz jako
coś, co nie może ani nagradzać, ani karać - jako wszechświat rządzący
się
niezłomnymi prawami. Oczywiście wiele jałowych dyskusji polega na tym,
że pojęcia w nich użyte są źle zdefiniowane. Rozważmy najpierw pojęcie
Boga w tym pierwszym, nie Einsteinowskim znaczeniu, jako Boga osobowego.
Jeżeli
takie pojęcie Boga łączymy ze sprawą religii, a sprawę religii ze
sprawą
wyznania, to trzeba powiedzieć to wyraźnie: dogmaty tego wyznani są
równie
sprzeczne z nauką dzisiaj, jak były w czasach Kopernika i Galileusza. A
jak z pojęciem Boga Spinozy i Einsteina? Kiedy Napoleon zapytał
Laplace'a,
dlaczego w jego pięciotomowym dziele nie ma słowa "Bóg", odpowiedział
mu:
"Ta hipoteza nie była mi potrzebna". Istotnie, jest to słowo wyrażające
metafizyczne emocje, gdy patrzymy na niebo gwiaździste lub przez
mikroskop
na bakterie - słowo bez racjonalnego pokrycia.
Jakżeż się to
dzieje,
zastanawiałem się często, że wielu naukowców, przyrodników, fizyków
jest
religijnych? Pamiętam, że gdzieś czytałem (czy nie u Anatola France'a?)
o rozmowie pomiędzy dwoma lekarzami naukowcami; jeden z nich
wierzy,drugi
jest ateistą. Ateista zwraca się do wierzącego:
"Jakże ty, jako
lekarz,
możesz wierzyć w cud niepokalanego poczęcia?"
Na to ów wierzący:
"Czy naturalne poczęcie nie jest większym cudem?"
W tym pytaniu i
odpowiedzi
widzimy tę samą dwuznaczność w określeniu słowa "cud", o którym była
poprzednio
mowa. Ateista używa słowa "cud" w sensie czegoś, co łamie prawa
przyrody.
Wierzący używa słowa "cud" jako istnienie praw trudnych do zrozumienia,
ale zawsze obowiązujących przyrodę.
Ten dialog jest więc
sofistyką, która nie daje odpowiedzi na pytanie, dlaczego inteligentni
ludzie nauki wierzą. Nie sądzę, aby istniała racjonalna odpowiedź na to
pytanie. Sprawy religii są na ogół zamknięte w szufladach mózgowych i
trudny
jest do nich dostęp. Jako młody człowiek próbowałem
niejednokrotnie
dyskusji na ten temat. Przechodziły one z natury rzeczy w sferę
emocjonalną,
w której argumenty rozumowe zawodzą. Teraz dyskusji takich nie
podjąłbym.
Rozumiem bowiem, że obydwa zdania: "Bóg istnieje" oraz "Bóg nie
istnieje"
są pustymi zdaniami bez treści racjonalnej. Poza tym wiek oraz
współpraca
z Einsteinem nauczyły mnie tolerancji dla cudzych poglądów.
Nie chodzi mi o
atakowanie
religii, zależy mi - w tym, co piszę - na czymś innym: na obronie mego
stanowiska. Na wytłumaczeniu; dlaczego w moim przypadku odwróciłem się
od religii. Przygotowując te strony czerpałem ze wspomnień osobistych,
które spisałem 20 lat temu, gdy byłem w USA i w Kanadzie. Pragnę, aby w
okresie, kiedy nietolerancja religijna się zwiększa, moje stanowisko
ateistyczne
było tolerowane. Wiem, że nietolerancja jest sprawą wielu milionów
ciemnych
ludzi. Wiem, że moje słowa dotrą zaledwie do kilku tysięcy. Z tych
przekonać
potrafię tylko kilku, dla tych kilku napisałem te słowa.