Losy mojej rodziny w czasie II Wojny Światowej

Do Oświęcimia 12 sierpnia 1944 roku przyjechałam z rodziną. Wieziono nas bydlęcymi wagonami. W pośpiechu, krzyku, we wrzasku, przekleństwach nas wyładowywano. Z moim mężem, Jurkiem D., za którego wyszłam za mąż we wrześniu 1943 roku, z moim teściem Ludomirem, z moją teściową Stanisławą, z moim szwagrem Marysiem, z bratem mojej teściowej Wacławem, jego synem Andrzejem, naszą gosposią Józią i jej siostrą odnalezioną na Zieleniaku. Jechała z nami również siostra mojej teściowej, Janka. I tak wyładowano nas w Oświęcimiu. Ja byłam wtedy w trzecim miesiącu ciąży.

Opowiem o nich. Mąż był studentem Tajnego Uniwersytetu Poznańskiego, Wydziału Konsularno-Dyplomatycznego. Miał wybitne zdolności językowe. Mówił pięcioma językami tak jak polskim. Teść Ludomir D. pochodził z rodziny ziemiańskiej. Był swego czasu adiutantem marszałka Piłsudskiego. W 1926 r. odszedł do cywila. Mój mąż był chrzestnym synem marszałka. Teść był bardzo dobrym człowiekiem, czasem porywczym ale o dobrym sercu. Przechowywał i ukrywał pod Warszawą córkę swego kolegi z wojska majora, Żyda. Zaangażował do niej opiekunkę. Moja teściowa była piękną kobietą. To był dosłownie święty człowiek, tak jak druga mama. Miała kłopoty z krążeniem i opuchnięte często nożyny ale chodziła do biednych z Józią, naszą kucharką, nosiła paczki żywnościowe, czyste pranie, odwiedzała inwalidów wojennych, oficerów, podoficerów, zawsze zaniosła coś do jedzenia. Mego męża ciotka Janina była z zawodu farmaceutka. Przed wojną pracowała w Wilnie chyba w monopolu, albo spirytusowym albo tytoniowym. Wujek Wacek był lekarzem, specjalistą od płuc, był też lekarzem Komendy Głównej Armii Krajowej, przed wojną był ordynatorem w szpitalu wojskowym w randze pułkownika. Andrzej, jego syn pracował w magistracie dorywczo. Mój szwagier Maryś kilkunastolatek nie bardzo lubił się uczyć. On mówił, że w przyszłości będzie kręcił filmy, będzie miał kino i będzie kręcił filmy. To było marzenie jego życia.

Pierwsze godziny w Oświęcimiu spędziliśmy razem na takim dziwnym polu, które było otoczone parkanem takim szczelnym i wysokim, i na tym polu nawet rosła trawa. Ale to były tylko pierwsze godziny. Noc spędziliśmy w baraku na ziemi. Następnego dnia już nas rozdzielili. Ja byłam w trzecim miesiącu ciąży, o czym się zresztą dowiedziałam w czasie Powstania, jak skoczyłam w łazience na trapez i z wielkim bólem zleciałam z tego. Tak pod koniec sierpnia 1944 r. wywieziono z Oświęcimia-Birkenau mego męża, teścia, szwagra, wujka Wacka i Andrzeja. Z początkiem września wywieziono moją teściową i ciotkę Jankę. Ze wszystkich przeżył obóz tylko wujek Wacek i jego syn Andrzej. Wywieziono ich do obozu Flossenburg. Tam, w szpitalu obozowym lekarze Polacy natychmiast dokooptowali do siebie wujka Wacka, a Andrzej też tam dostał pracę. Jurek ze względu na to, że tak doskonale znał języki i mógł być tłumaczem, mógł też tam znaleźć pracę jako tłumacz, ale nie chciał opuścić ani ojca ani brata, nie chciał się z nimi rozdzielić. I tak we Flossenburgu 26 grudnia 1944 r. zginął mój teść Ludomir. W pierwszych dniach stycznia, tak 5-6 zginął mój szwagier Maryś. 19 stycznia zginął mój mąż Jurek. Z początku września wywieziono z Oświęcimia moją teściową i ciotkę Jankę. Wywieziono je do Bergenbelsen. Ciotka Janka zmarła w Bergenbelsen w lutym, a moja teściowa w marcu 1945 na tyfus. To jest tragiczna historia rodziny, polskiej rodziny, która była po prostu przez Niemców przeznaczona na zgubę.

Warszawa, 1999 r.