WOJNA

19 sierpnia 1939 wróciłam do Warszawy po spędzeniu sześciu ostatnich tygodni wakacji nad morzem. Następnego dnia wyjechałam do babci do Wilna, a po dwóch dniach do wujostwa mieszkających w Lachowiczach pod granicą polsko-sowiecką, za Baranowiczami. Wuj był tam lekarzem.

Już w Wilnie czuło się niepokój i zagrożenie wojną, choć jednocześnie wszyscy twierdzili, że w jej wybuch nie wierzą. W Lachowiczach spędziłam kilka dni i właśnie szykowałam się do powrotu do domu, do szkoły, gdy nadeszła depesza od Mamy: mam pozostać w Lachowiczach. Więc pozostałam. 1 września, w dniu wybuchu wojny, już wiedziałam, że nieprędko wrócę do Warszawy. Wszyscy w Lachowiczach słuchaliśmy radia. Nadchodziły wiadomości niepokojące. Choć nasze wojsko biło się dzielnie wiedzieliśmy, że musi cofać się przed lawiną niemiecką. Trwało bombardowanie Warszawy, uciekający szosami i drogami cywile rażeni byli ogniem bomb i karabinów maszynowych. Wiadomości z radia i prasy lokalnej mówiły o olbrzymich stratach, o bohaterstwie i determinacji obrońców każdego skrawka polskiej ziemi.

Nadszedł dzień 17 września, trzecia niedziela wojny. Rano poszłam na Mszę do kościoła stojącego na krańcu Lachowicz, jakby już poza miasteczkiem. Między ostatnimi domami a plebanią i kościołem rozciągały się plantacje truskawkowe (nigdy w życiu nie jadłam równie smacznych truskawek, pamiętam ich smak do dzisiejszego dnia). Już wracałam po nabożeństwie do domu, kiedy minęli mnie szybko jadący na rowerach policjanci. Na rynku podbiegł do mnie właściciel apteki ze słowami: "Panienko, proszę powiedzieć panu doktorowi, że idzie armia bolszewicka, uciekajcie!". Przyśpieszyłam kroku, weszłam na ulicę mostową. Był tu drewniany mostek na rzeczce, którym zwykle jeździły furmanki, rzadko samochody. Teraz z przeciwnej strony szedł pochód z czerwonymi flagami. To komuniści białoruscy szykowali się do powitania Armii Czerwonej. Nie byli agresywni. Śpiewali tylko "Międzynarodówkę". Wujostwo już wiedzieli, co się dzieje, ale postanowili nie uciekać. W piwnicach i różnych zakamarkach domu ukryli tylko cenniejsze rzeczy, dywany, futra. I czekali, co dalej nastąpi. Nie czekaliśmy długo. Na ulicy pojawił się pierwszy oddział sowieckiej armii. Patrzyliśmy na żołnierzy ze zdumieniem: niektórzy zamiast butów mieli na nogach onuce, a karabiny przewieszone przez ramię na sznurkach. Wieczorem nadeszli sowieccy oficerowie, a następnego dnia politrucy. Ci nie milczeli jak inni, ale gadali jak z nut. Odtąd mieliśmy ich w domu co wieczór. Rozmawiał z nimi tylko wujek, który świetnie znał rosyjski (jako młody lekarz brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej). My wszyscy, pozostali domownicy, łącznie ze służbą, której nasi "goście" kazali zbierać się w pokoju, nie odzywaliśmy się - zgodnie z poleceniem wujka. W Lachowiczach nic na razie złego się jednak nie działo. Wujek normalnie pracował w ośrodku zdrowia, lecząc Polaków, Białorusinów, Tatarów i Żydów, tak jak przed 17 września. Czuło się jednak, że spokój jest tylko pozorny. Polacy na Kresach w większości znali bolszewików "od podszewki" . Część walczyła z nimi w 1920 r., część osiadła tu po przeżyciu rewolucji. Teraz kto mógł, szykował się do wyjazdu do Generalnej Guberni. Niemcy wydawali nam się mimo wszystko "mniejszym złem". Mówiło się o jakiejś wymianie na granicy. Bardzo niepokoiłam się o rodzinę w Warszawie i pragnęłam wyjechać już z Lachowicz.

Mniej więcej w połowie listopada zgłosiła się do wujka pielęgniarka z Warszawy, prosząc o pomoc w sprowadzeniu z okolicy jej siostrzenicy z dzieckiem. Miała dla nich przepustkę potrzebną na przejazd koleją po stronie sowieckiej. Wiek dziecka na przepustce nie był podany. Okazało się, że to dziecko ma pół roku. Wujostwo zdecydowali, że wobec tego dzieckiem wymienionym na przepustce mogę być ja. Pożegnałam rodzinę, wieczorem wsiadłyśmy z tymi paniami do pociągu. Może nie tyle wsiadłyśmy, co udało nam się wcisnąć. Pasażerowie ścieśnili się, ale nie pozwolili zapalić światła. Jak mówili - ze względu na nasze bezpieczeństwo. Co jakiś czas do przedziału wchodzili młodzi ludzie z pistoletami. Przyglądali się pasażerom i bagażom, zabierali bez słowa bardziej zasobne, kazali ludziom rozbierać się z wierzchniej odzieży. Nierzadko padał też strzał, po którym ciało wyrzucano z pociągu. Widziałam trupy leżące przy torach. Kim byli ci mordercy? Nie padało ani jedno słowo, które mogłoby ich zdekonspirować, ale wszyscy byliśmy pewni, że ten rozbój to dzieło sowieckie.

W Zarębach Kościelnych przeszłam "zieloną granicę". Ruch był tu wielki. Na wschód uciekali Żydzi, na zachód ci, którzy znali sowiecki raj... Pod koniec listopada 1939 r. wróciłam do domu do Warszawy. Nie przypuszczałam, że opuściłam moje kochane Kresy na zawsze. Po szoku, jakim było oblężenie i zdobycie Warszawy, życie z miesiąca na miesiąc zaczynało się organizować. Wstawiano wybite szyby. Były takie całe rodziny, które się tym zajmowały. Inteligencja wzięła się też za handel, wypiek bułeczek, produkcję mydła. Na targowiskach pojawiały się towary ze wsi: słonina, kiełbasy, mięso. Organizowało się też życie podziemne.

Na ulicy Uniwersyteckiej 4 mieszkała drobna, siwa, pochylona starsza pani, działaczka Polskiego Czerwonego Krzyża. Nazywała się, zdaje się, Stabrowska. Była krewną słynnego malarza, Stabrowskiego. Chodziłam z nią do szpitala Ujazdowskiego, gdzie leżeli ranni polscy oficerowie i żołnierze. Nosiłyśmy tam kociołki z zupą, jabłka, chleb, i przemycałyśmy ciepłe skarpety, buty, rękawiczki, swetry, spodnie. Pod koniec grudnia albo na początku stycznia 1940 wyprowadziłam ze szpitala podchorążego albo oficera. Pamiętam ciężką drogę z pawilonu szpitalnego do bramy, bo on był jeszcze bardzo słaby. Pamiętam, że szliśmy Koszykową na Natolińską pod wskazany adres. Chyba w lutym Niemcy szpital zamknęli, a rannych skierowali do stalagów i oflagów.

W domu sąsiadującym z rodzinną apteką mieszkała rodzina Straszyńskich. Olgierd, muzyk - dyrygent z żoną - śpiewaczką i małym synkiem, Andrzejkiem, który dziś dyryguje orkiestrą Opery Warszawskiej. Jego siostra Irena - była wieloletnim wykładowcą matematyki w gimnazjum imienia Marii Konopnickiej. Wanda Bosacka, z domu Straszyńska, siostra Olgierda i Ireny, muzyk, uczyła mnie gry na fortepianie i była moim dowódcą w Armii Krajowej.

W lutym 1942 roku zaczęłam naukę w tajnym liceum im. Marii Konopnickiej, kierunek humanistyczny. Nadrobiłam materiały, które przerobiono od września. Zostałam promowana do drugiej klasy, a w czerwcu 1943 r. zdałam maturę. Powracając myślami do tamtych czasów, wspominam tą niezwykłą atmosferę, która panowała na kompletach. Nasi nauczyciele to byli wspaniali ludzie, o dużej wiedzy. Traktowali nas ciepło, naprawdę chcieli nam przekazać jak najwięcej wiedzy. My z kolei, młodzi, jeszcze jako ludzie niezupełnie ukształtowani w charakterach, traktowaliśmy ich z ufnością, jak swoich bliskich. Wierzyliśmy w te same ideały. Nauczyciele byli przedstawicielami podziemnego Państwa Polskiego, jego Ministerstwa Oświaty, a my byłyśmy żołnierzami tego państwa. Profesorowie: Płoszewski, Straszyńska, Neufeld, Majkowska, Obarska, Landy pozostaną na zawsze w mojej pamięci. Tak jak i moje koleżanki: Stefa Reszke, Krysia Grabowska, Mirka Jaszczak-Rzepkiewiczowa i Basia Olszewska. Byłam bardzo zżyta z Mirką i Basią. Pamiętam moje pierwsze przyjście na komplet, na lekcję historii. Komplet wtedy odbywał się na ulicy Pięknej 16, taki to zbieg okoliczności, że to było mieszkanie moich przyszłych teściów. No ale to jest przyszłość. A teraz proszę sobie wyobrazić, zadzwoniłam i otworzyła mi drzwi śliczna dziewczyna, śliczna, to była Mirka Jaszczak. Powiedziałam, że przysyła mnie pani Straszyńska, że miałam tu dziś być, była godzina dziewiąta czy dziesiąta, przyszłam. Były inne koleżanki, przyszła pani Obarska i spóźniła się dziewczyna z rozwianym włosem, ze zmarzniętym czerwonym nosem, o śmiejących się oczach, i to była Basia Olszewska, stryjeczna siostra mego późniejszego męża. A chcę dodać w tym miejscu jeszcze, że w tym mieszkaniu mieszkał wuj mego męża, pułkownik, doktor Wacław Olszewski, który był lekarzem dowództwa AK. Basia i Mirka, obie tragicznie zginęły w wypadkach samochodowych. Basia w 1970 r. w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieszkała, a Mirka - Mirkę przejechał samochód w grudniu 1993 r.

We wrześniu 1943 wyszłam za mąż za ciotecznego brata Basi Olszewskiej, Jurka D., studenta Wydziału Konsularno-Dyplomatycznego Uniwersytetu Poznańskiego. Zamieszkaliśmy na ulicy Filtrowej 62, mieszkania 50, w mieszkaniu wynajmowanym przez Edwarda Olszewskiego, który był wujem mego męża. W tym lokalu mieszkała Basia i jej brat Zbyszek, wspaniały zresztą chłopiec. Mieszkanie było duże, miało dwa wejścia. Odbywały się w nim kursy podchorążych i tajne komplety. Zapisałam się na Wydział Filologii Słowiańskiej. Uczyłam się czeskiego, serbskiego, a poza tym doszlifowałam prywatnie konwersacjami francuski, no i fortepian.

Nasze mieszkanie w razie walki przewidziane było na punkt sanitarny. Zapasów żywności na dwa tygodnie powstania (ewentualnie) było dostatecznie. Pierwszego sierpnia przed 17 zebrały się sanitariuszki (nie wszystkie zdążyły) i nasz dowódca, Wanda Bosacka, z domu Straszyńska. O 17 padły pierwsze strzały na Filtrowej. Wyskoczyłam z domu i wpadłam na księdza profesora Salamuchę, którego znałam i pytam: "już?", a profesor mówi: "już! mała, błogosławię, przeżegnaj się". Przeżegnałam się. Tej nocy, a może następnej nocy padał deszcz. I mój Jurek z grupą chłopców usiłowali przedostać się, przebić się przez Uniwersytecką do zgrupowania, które później nazywało się Redutą Wawelską. Ale ostrzał z domu Akademickiego i z domu Marynarki był tak silny, że przejście, przeskok, było niemożliwe.

Chyba tak 6 sierpnia skoczyłam w łazience na trapez, poczułam wielki ból, krzyknęłam i spadłam z trapezu. Jurek zaraz poleciał na górę do doktora Goldmana, który mieszkał nad nami, doktor przyszedł i stwierdził, że ja jestem w ciąży i że grozi mi poronienie. Miał jakieś 3 zastrzyki, myślę, że to była Lutocyklina. Zrobił mi pierwszy, kazał mi oczywiście leżeć. Naprzeciwko okien naszych, po drugiej stronie (nasze okna wychodziły na Asnyka), na pierwszym piętrze mieszkali moi teściowie, na ulicy Asnyka 6. Teść był komendantem cywilnej obrony bloków Asnyka, Niemcewicza, przejścia na Filtrową. Przez okno Jurek mu krzyknął co się stało. Teść miał plany podziemia Asnyka i w nocy przepiłowano rurę, taki kanał, który był ślepy, pod ulicą Asnyka, i zrobiono wózeczek. Położyli mnie na ten wózeczek i przeciągnęli pod ulicą Asnyka. Wnieśli mnie na górę, do łóżka. Ale Niemcy już od paru dni pacyfikowali Filtrową.

10 sierpnia pod dom podjechał czołg. Zresztą czołg był już i poprzedniego dnia pod domem. Kazali nam wszystkim wychodzić. Mamy w ciągu godziny opuścić wszystkie mieszkania. Kto zostanie będzie rozstrzelany. Wyszliśmy, opuściliśmy dom, wpadliśmy w ręce tych z brygady SS-RONA Kamińskiego, oprawców, pijanych, którzy nas rabowali, wyciągali z szeregów i pędzili, grabili, i zabijali, i zapędzili nas na Zieleniak. Zieleniak to powinno być święte miejsce. To było prawdziwe przedpiekle. To było naprawdę przedpiekle. Jednocześnie tu kogoś rozstrzeliwują, kogoś zabijają, ci z brygady Kamińskiego, bandyci, są pijani, rabują, tu ktoś rodzi, tu ciężko ranny. To była taka noc straszna, a myśmy z naszą grupą, powiedziałabym rodzinną, i z kucharką moich teściów, świętej pamięci Józią, tworzyli krąg. Moi teściowie bali się o mnie, bo oni gwałcili, zabijali, i bali się o swoich synów bardzo. Przyszedł do nas jeden z tych RONowców i okazało się, że podszedł do nas człowiek i powiedział: "Siedźcie spokojnie, nie bójcie się, ja całą noc tu przy was będę siedział, z wami rozmawiał". I było, wiecie, tak, jakby do nas przyszedł ten człowiek z zupełnie innego świata. I taka noc, wyobraźcie sobie, tu się naokoło wszystko pali, a jednocześnie to pijaństwo, ten krzyk bitych, zabijanych, mordowanych, gwałconych i wszyscy są w szoku jakimś. Jedni są upojeni alkoholem, mają ręce we krwi, a drudzy są w szoku, wielkim. Rano kazali nam się ustawiać piątkami, czy, już nie pamiętam, ósemkami, i siadać. I zaczęli wyciągać młodych ludzi, chłopców i stawiać przed ogrodzeniem. I tak postawili ośmiu i zaczęli strzelać. Jeden, widać wygimnastykowany chłopak, skoczył na to betonowe ogrodzenie ale jednak kula go nie minęła, został zabity. W końcu przyjechał samochód niemiecki, a tu już było takie przedpiekle, że Niemcy starali się tych pijaków uspokoić, a nam kazali wyjść. Jak żeśmy wyszli za bramę Zieleniaka to już wojsko niemieckie stało na poboczach zgruzowanych ulic. Doszliśmy na Dworzec Zachodni, do pociągu elektrycznego i dojechaliśmy do Pruszkowa. Ale w Pruszkowie nie byliśmy w żadnej hali. Nic z Pruszkowa nie widziałam, bo natychmiast nas Niemcy wtłoczyli do towarowych wagonów, zamknęli je i pociąg odjechał. I tak jechałam w nieznane z moim teściem, moją teściową, moim mężem Jurkiem, bratem Jurka Marysiem (młodszym bratem), z wujkiem Wackiem Olszewskim (bratem mojej teściowej), z ciotką Janką (siostrą mojej teściowej), Andrzejem, synem wujka Wacka, kucharką moich teściów, Józią Wojciechowską i jej siostrą znalezioną na Zieleniaku, Zofią Pacoń. Jechaliśmy w nieznane.

Mój teść, Ludomir D., pochodził z rodziny ziemiańskiej, był swego czasu adiutantem marszałka Piłsudskiego. Mój mąż był chrzestnym synem Marszałka. W roku 1926 teść przeszedł do cywila. To był bardzo dobry człowiek, dość porywczy, przechowywał, ukrywał pod Warszawą córkę swego kolegi z wojska, majora, Żyda. Zaangażował dla niej opiekunkę. Moja teściowa była piękną kobietą. Mój teść był bardzo o nią zazdrosny, kilkanaście razy pojedynkował się o nią. Mama D., mama Stasia, to była dosłownie jak święta kobieta, po prostu druga mama. Miała kłopoty z krążeniem i opuchnięte nożyny ale chodziła po biednych z Józią, niosła paczki żywnościowe, czyste pranie. Odwiedzała inwalidów, oficerów, zawsze zaniosła coś. Jurek, jak już mówiłam, był studentem Wydziału Konsularno-Dyplomatycznego Uniwersytetu Poznańskiego. Studiował na tajnych kompletach. Miał fenomenalne zdolności językowe. Władał pięcioma językami. Natomiast jeśli chodzi o matematykę to myślę, że tabliczki mnożenia to tak za dobrze nie znał. Nie mówię już o rozwiązywaniu jakichkolwiek zadań. Maturę zdał jako ekstern. Właśnie ta matematyka to była jego pięta Achillesowa. Maryś, młodszy brat Jurka, lubił tylko książki łatwe, jak to się mówi, i przyjemne. Mówił, że w przyszłości to on będzie kręcił filmy. Wybuduje parę kin w Warszawie i będzie kręcił filmy, i że to będą naprawdę dobre filmy. Wujek Wacek, jak już wspomniałam, to był pułkownik, lekarz, specjalista od chorób płucnych, ordynator szpitala wojskowego w Łodzi przed wojną. On wyszedł z tej gehenny obozowej i po wojnie był najpierw dyrektorem szpitala w Tuszynku koło Łodzi i to w tym okresie, kiedy pod zmienionym nazwiskiem ukrywał się tam Aleksander Kamiński, autor "Kamieni na szaniec". Myślę, że o sobie nawzajem wiedzieli. Ciotka Janka była z zawodu farmaceutką. Do wojny pracowała w Wilnie. W Wilnie pracował też jej brat Edward Olszewski, ojciec Basi Olszewskiej, Konopniczanki. Wuj był dyrektorem monopolu, tytoniowego chyba, i wiem, że przed wkroczeniem bolszewików zakopali gdzieś w Wilnie bardzo ważne dokumenty, ale co, gdzie - to już nic nie wiadomo.

Pociąg zatrzymał się w Skierniewicach. Otworzono drzwi, Niemcy stali przy siostrach w białych fartuchach, pielęgniarkach, które pytały, jeżeli jest gdzieś ranny to zaraz wezmą na nosze. Może ktoś jest chory? Namawiali mnie, żebym ja skorzystała z tego ze względu na to grożące poronienie ale nie mogłam ich zostawić i tak jechaliśmy. Ludność cywilna nie przyszła do siebie po szoku, który przeszła podczas Powstania i tego co się działo z nami na Zieleniaku przed załadowaniem do wagonów. W naszym wagonie jechała kobieta, która pod gruzami domu straciła dwoje dzieci i wszystko, cały dobytek. Pozostała jej tylko klatka z kanarkiem, którym się opiekowała w wagonie i bardzo płakała, że ona w czasie przejazdu nie może dostarczyć kanarkowi ani odrobiny wody. Dwóch rzeczy bałam się w czasie okupacji: Oświęcimia i raka. Oświęcim mnie dopadł.

Do Oświęcimia dojechaliśmy 12 sierpnia. Po wyładowaniu nas w Birkenau bodajże jedną dobę byliśmy razem i muszę tu powiedzieć, że stale lataliśmy do ubikacji żeby utopić tam złoto w wyrobach, monetach. Około kilograma złota przywieźliśmy do Oświęcimia w worku takim lnianym z czterema czy pięcioma kilogramami mąki. Józia, której mój teść kazał to nosić, mówiła później zdumiona: "nie mogłam zrozumieć dlaczego pan D., taki mądry człowiek, każe mi nosić tą mąkę i pilnować jej w drodze". Po tym Niemcy kazali się ustawić mężczyznom, pożegnaliśmy się, wycałowali. Zabierali im dowody i odprowadzili ich gdzieś. Następnie nam zabrali dowody, odprowadzili w inne miejsce, do łaźni obozowej. W łaźni obozowej po raz pierwszy poznałyśmy oświęcimską rzeczywistość: bicie, popędzanie, wyzwiska. Kapo łaźni, gruba Niemka, trzymając pejcz w rękach rozdawała nim razy na oślep, raz na lewo, raz na prawo. Trzeba się było błyskawicznie rozebrać i w biegu chwycić jakieś szmaty, które miały służyć za okrycie. Makabryczne były także zabiegi polegające na strzyżeniu owłosienia i dezynfekowaniu ostrzyżonych miejsc. Podczas tych czynności zemdlałam (jedyny zresztą raz w czasie ciąży) i o dziwo nie dostałam pejczem. Nie ostrzyżono mi też włosów. Kiedy po skończeniu tych zabiegów wyprowadzono nas na teren obozu zobaczyłyśmy szereg istot, które z daleka wyglądały jak mężczyźni. Było to oczywiście tylko złudzenie. Faktycznie, to stały nowe więźniarki z ogolonymi głowami. Ja przed wejściem do tej łaźni poprosiłam więźniarkę, dawną więźniarkę, która zresztą sama mi zaproponowała: "może chcesz przechować, przemycić". Dałam jej fotografię mojej kochanej Myszeńki, mojej mamy, ale jak wyszłam to już jej nie było. Nie wiem, może liczyła, że dostanie co innego.

Pierwsze zetknięcie z więźniarkami dłużej przebywającymi w obozie nie należało do najprzyjemniejszych. Zachowywały się w stosunku do nas tak, jakby miały do nas pretensję, że oddałyśmy Niemcom Warszawę i że dobrowolnie przyjechałyśmy do Oświęcimia. Dopiero po rozmowach, kiedy opowiedziałyśmy im o tym co się stało i jak się stało, poprawiła się atmosfera.

Wiele z dłużej przebywających więźniarek pomagało nam lub przynajmniej pocieszało. Szczególną opieką otoczyły dzieci, które znalazły się w transportach przywożonych z Warszawy. Zdarzało się, że w obozie znalazło się kilkoro dzieci z jednej rodziny. I to starsze, mające na przykład 9 lat opiekowało się młodszymi. Widziałam to wszystko na własne oczy, bo umieszczono mnie jako ciężarną w bloku, gdzie przebywały dzieci. Był to barak murowany, nie pamiętam jednak numeru, nie pamiętam też nazwiska blokowej. Funkcję blokowej pełniła więźniarka, która miała na imię Maria. Tak mi się przynajmniej wydaje. Po polsku rozumiała bardzo słabo. Nigdy też nie zapomnę postaci sztubowej, siwej już kobiety, która biła dzieci nawet te najmłodsze, kiedy któreś z nich zmoczyło się podczas snu. Opiekujące się maleństwami starsze dzieci, wiedząc o tym, sprowadzały dzieci z legowisk i sadzały na kiblu byle tylko uchronić je od bicia. Jeszcze dzisiaj, po upływie tylu lat, nie mogę spokojnie mówić, kiedy przed oczami stoją sceny oglądane w obozie.

Barak w którym przebywałam, był niesamowicie zapluskwiony. Pamiętam, że nawet z tego powodu była przeprowadzana jakaś dezynsekcja. W baraku funkcyjne biły za byle co, stosowały też różne kary, jak na przykład klęczenie. Blokowa nic o nas nie dbała. Gdy ubrała się ciepło i najadła, tylko wrzeszczała. Nie lepiej postępowały sztubowe. Trudno mi zapomnieć na przykład postać sztubowej Stasi. Nazwiska jej nie pamiętam. Pochodziła w każdym razie ze Śląska. Nasza tak zwana znajomość rozpoczęła się od przykrego dla mnie zdarzenia. Stasia poleciła mi nosić kotły z jedzeniem. Kotły były bardzo ciężkie i nic nie pomogły moje prośby aby mnie oszczędziła ze względu na mój stan. Zaczęła lać mnie po głowie i musiałam rozkaz wykonać. Ale sztubowa Stasia nie omieszkała wykorzystać moich umiejętności pisania. Dowiedziała się o tym i od tej pory przychodziła do mnie abym pisała jej listy. Dużym dla mnie przeżyciem były szczere wyznania Stasi, gdy podczas jednej z rozmów przyznała się do tego, że nigdy w domu na wolności nie było jej tak dobrze jak w obozie. Niestety tak w obozie było, gdzie na każdym kroku widziało się kontrasty tak pod względem możliwości materialnych jak również wrażliwości. Rzeczywiście Stasia, blokowa i sztubowe żywiły się tak, jak się na pewno nie żywiły na wolności. Była to żywność z tak zwanej "Kanady" i stroje jakie nosiły, szczególnie stroje nocne, szlafroki, nigdy by sobie nie mogły pozwolić na coś takiego w normalnym zwykłym życiu.

W sierpniu 1944, tak pod koniec, wywieziono z Birkenau mojego męża, teścia, szwagra, wujka Wacka i Andrzeja. Z początkiem września wywieziono moją teściową i ciotkę Jankę. Z nich wszystkich przeżył obóz tylko wujek Wacek Olszewski, jak również jego syn Andrzej. Przebywali oni w obozie koncentracyjnym KL Flossenburg, gdzie zostali zatrudnieni w obozowym szpitalu. Pod koniec grudnia zginął mój teść. Na początku stycznia zginął Maryś, a 19 stycznia mój Jurek. Ciotka Janka zmarła w Konzentrazionslager Bergen-Belsen i moja teściowa na tyfus też w tym samym obozie. O tym wszystkim dowiedziałam się oczywiście dopiero po wojnie. Moją teściową pochowali już Amerykanie.

Pewnego dnia do naszego baraku przyszła "lagerelteste" Stenia. Więźniarki nieraz mówiły, żeby tylko nie spotkać Steni. Uciekały przed nią, chowały się przed nią. A ona przyszła do baraku, w którym były dzieci. Mówiono o niej też, że nawet własną ciotkę spaliła w krematorium. Ale tu chyba może ją ruszyło trochę sumienie, bo przyszła do tego baraku dziecięcego i przyniosła im jeża. Cóż to jednak dzieciom z jeża, gdy one wołały, że chcą do rodziców, do domu, do Warszawy. Stenia w tej sytuacji nie potrafiła zdobyć się na nic innego tylko trzasnęła drzwiami i gwałtownie opuściła barak. Była wysoka, przystojna, bardzo elegancka, nieraz po apelu przechodziła między barakami, zawsze inaczej ubrana, poruszała się ładnie, choć troszkę powiedziałabym, że kroczyła raczej męskim krokiem.

Straszne były obozowe apele. Popędzano nas, ustawiano, trzeba było stać na baczność i czekać, tak czekać, czekać i stać. Po tym jak już nas przeniesiono na inny obóz, na cygański, to pamiętam, że zimą czasem powietrze było tak czyste, że zdawało się, że się widzi szczyty gór. I tak się stało i patrzyło na ten świat, tamten świat jak zaczarowany bo Oświęcim, jak słusznie powiedział jeden z oprawców, to była odbytnica świata. Tam ptak nie przeleciał żaden. Ptaki unikały tego miejsca. Wyobraźcie sobie, że nigdy nie widziałam tam ptaka. Widziałam natomiast szczury tłuste jak koty, dosłownie wyrywające spod głowy ociupinkę kromeczki chleba. Miałam takie zdarzenie, że przycisnęłam głową tą szczurzą mordkę i usłyszałam pisk, uciekł, zostawił mi to moje kawalątko chleba. Po Bożym Narodzeniu, kiedy gorączkowałam, musiałam w nocy wyjść z baraku. Ale nie pamiętam tego, bardzo gorączkowałam. Leżałam w zaspie śniegu i mnie pisk nagle poderwał. Siedziały przy mnie, te niby-koty, te olbrzymie tłuste szczury. Wracając do apeli, to się tak stało nieraz godzinami. Po prostu się niemal drewniało. A było coraz trudniej, bo ciąża i krzyż dokuczał. Nogi były normalnie, zmarznięte, po prostu takie szczudłowate. Apele były dwa razy dziennie i czasem im się coś nie zgadzało i to się jeszcze przeciągało, a czasem był apel dodatkowy. Raz, to było jeszcze w czasie jesiennym, to był wtedy chyba bunt "sonderkomando" i później była chyba jakaś ucieczka i też wtedy był taki apel. To trwało godzinami. A potem jak się wracało do baraku, rano, czasem w późnych godzinach rannych, to się wypijało kubek zimnej kawy.

Oświęcim to miejsce zagłady i to zagłady szybkiej, natychmiastowej, i tej drugiej, odsuniętej w czasie. Jak się musiały czuć te matki z dziećmi na ręku kiedy je gwałtownie wyrzucano z bydlęcych wagonów i pędzono, krzyczano, i pędzono niby do łaźni. A przecież mówiono im, że po prostu jadą do obozów pracy, że jadą pracować. Mało tego, we Francji, Belgii, Włoszech, sprzedawali Żydzi swoje majątki, domy, bo mieli obiecane przez Niemców odpowiednie interesy, zapewnione. Niemcy im radzili, żeby zabrali z sobą co najcenniejszego, że można będzie inwestować w fabryki na Ukrainie. Pierwsi niemieccy Żydzi padli ofiarą. Oni zupełnie nie mogli uwierzyć w to, że oni, którzy tyle włożyli do kultury niemieckiej, że ich może coś ostatecznego spotkać z rąk Niemców.

Ale rasizm nie ma nic wspólnego z kulturą. Rasizm to jest przemoc, brudna, okrutna, dążąca do unicestwienia przeciwnika, a przeciwnikiem stajesz się dlatego, że masz inny kolor skóry albo inne poglądy. Bojkot, bojkot to nie rasizm. Bojkot to tylko nietolerancja. Bojkot nie prowadzi do śmierci czyjejś. Ja jestem sama nietolerancyjna. Nie znoszę chamstwa, kłamstwa. Nie znoszę tego ale to nie znaczy, że wyciągałabym z szuflady pistolet i strzelałabym do każdego kto zachowuje się po chamsku bądź kłamie. Tyle się mówiło i pisało na temat przyczyn hitleryzmu, rasizmu. Mówiło się, że w Niemczech, był kryzys, dużo bezrobotnych i bałaganu w polityce, że komuniści podnosili głowy, ale tak naprawdę to Niemcy czcili Boga tylko wargami, nie sercem. Co z tego, że armia na tych swoich pasach miała wyryte: "Gott mit uns". Z tydzień temu był taki program w telewizji, chodzi o Czeczenię. Reportaż z Czeczenii, i ranny młody Czeczeniec mówił właśnie o tym, że ani Bóg chrześcijański ani Allah nie każą zabijać. On walczył tylko w obronie własnej ziemi. Bóg przykazał: "nie zabijaj". Sądzę, że ten brak prawdziwej wiary w Boga, obok bezrobocia, niepokojów jakichś politycznych, komunistów, biedy, że to ten brak wiary w Boga wywołał taką falę rasizmu w Niemczech.

Straszna była ta rzecz, ta szybka zagłada. Najpierw to było bez selekcji potem były selekcje po to, żeby właśnie tą zagładę odłożyć w czasie. Straszne te były płomienie ognia o parometrowej wysokości, które z krematoryjnych kominów w niebo leciały. To były straszne rzeczy, trudno sobie wyobrazić żeby po tym, jak człowiek to widział, żeby jeszcze mógł być rasistą. Ale wiem o takiej osobie, która jako dziecko dostała się do Oświęcimia, a potem działała w tej organizacji "Grunwald", ale tak to już jest.

Ten swąd palących się ciał, który się rozchodził kilometrami. Przecież pogłoski o tym co się działo w Oświęcimiu musiały się dość wcześnie zacząć rozchodzić. Przecież mieszkańcy okolicznych wsi orientowali się co się dzieje. A co Niemcom przeszkadzali Cyganie, naród koczowniczy, który taborami przemieszczał się z miejsca na miejsce? Cyganie nie zabierali ani miejsc pracy, ani stanowisk w bankach, w przemyśle, nie zabierali domów, mieszkań wolnych nie wynajmowali, oni po prostu wędrowali, śpiewali, czasem podkuwali konie, handlowali końmi. Był to naród spokojny, jednocześnie wesoły. I oni zginęli, i ich spotkała zagłada.

My, Polacy też byliśmy skazani na zagładę. Byliśmy Słowianami, więc podludźmi. Ta zagłada była odsunięta w czasie, no bo jeszcze dopóki jesteśmy silni to trzeba wykorzystać nasze siły, mamy pracować. Mamy pracować dla przemysłu niemieckiego, mamy pracować, przy bardzo niskiej kaloryczności odżywienia, dokąd nam sił starczy a potem koniec. Selekcje, które się zaczęły na rampie w transportach żydowskich to też miały ten cel, żeby tych młodych, silnych jeszcze wykorzystać. Siłę ich mięśni użyć do porządkowania terenu, do regulacji rzeki, w przemyśle, w gospodarstwie rolnym, i do tylu innych ciężkich beznadziejnych prac i w bardzo ciężkich warunkach. Bo teren, na którym stał Oświęcim-Brzezinka, to były bagna. To był bagnisty teren, a więc praca jakakolwiek w polu to była praca w bagnie.

Jeszcze byli ci, którzy mieli odłożoną zagładę, którzy przyjechali już tam z wyrokami śmierci i w Oświęcimiu miał być wyrok wykonany ale najpierw wykorzystywano ich pracę. Oni nie wiedzieli jak to długo będzie. To dotyczyło głównie Polaków, bo to my Polacy organizujemy się, mamy podziemne organizacje, później małe sabotaże, później duże sabotaże, jesteśmy politycznie bardzo niepewni, wpadki, donosy i po tym sąd, oczywiście zaoczny i wyrok - kara śmierci. I zesłanie do Oświęcimia. I tam się pracuje dopóki starczy sił i wyrok może będzie dziś wykonany albo za miesiąc, może za tydzień. Pamiętam taką młodą dziewczynę, gdzieś pracowała i przychodziła nieraz na nasz blok do jednej sztubowej. Taka przychodziła rozluźniona i pewnego dnia wezwano ją nagle na wydział polityczny. Ona szła i ja widziałam tą jej ściągniętą buzię. Tak jakby ją spotkało jakieś nieszczęście. Kama, sztubowa, powiedziała mi, że ona ma wyrok śmierci i właśnie ją wezwano na wykonanie wyroku.

Na to jak wykorzystać pracę ludzkich mięśni aż do naprawdę upadłego to Niemcy mieli świetne wzory Rosji sowieckiej - łagry. Powiedziałabym, że Oświęcim to jest odbitka fotograficzna łagrów tylko że jest inny klimat i inny przeciwnik. Bo powiedzmy, że łapanki i te na ulicach, i w pociągu, to tak jakby te aresztowania sowieckie z domów za jakieś słowo, za jakiś krzywy uśmiech, za jakieś pomruczenie w półśnie. Z kolei tak jak w łagrach byli ludzie różnej narodowości z terenów Związku Sowieckiego, tak Oświęcim stał się wkrótce obozem wielonarodowościowej zagłady.

Wracając do krematoriów. Sonderkomando to była taka grupa Żydów na ogół, która obsługiwała krematoria, łącznie z zabieraniem rzeczy wszystkich, ubrań, zabieraniem złotych zębów. Ci ludzie żyli parę miesięcy i zostawali spaleni w tymże krematorium, inni przychodzili na ich miejsce. Było trzech chyba Polaków, którzy zostali włączeni do sonderkomando i po pewnym czasie, kiedy tą grupę sonderkomando w krematorium likwidowano, tych trzech Polaków wywieziono do innego obozu i tam rozstrzelano.

Rzeczy, które przywozili więźniowie do Oświęcimia, zostały magazynowane w tak zwanej "Kanadzie". To były przywiezione futra, najpiękniejsze stroje i najdelikatniejsza bielizna, oczywiście złoto, zegarki, piękne buty, piękne swetry. No i pracownicy tej "Kanady" przehandlowywali to (oczywiście było to zabronione), przemycali dla blokowych, dla sztubowych za chleb, cebulę, a ten chleb to były mniejsze racje dla nas, mniejsze porcyjki. Jak była uczta blokowych, to były sardynki, to były koniaki, to były wina. No właśnie ta Stasia, sztubowa, która mówiła, że w życiu nie miała tak dobrze, to właśnie z tej "Kanady" miała stroje, buty, swetry. A sweter to była bardzo ważna rzecz, bo przecież była straszna zima, zimno, mróz, śnieg. Wchodziłeś człowieku do tego piekła oświęcimskiego zupełnie nagi, bo nawet twoje ubranie, w którym jakoś byłeś sobą - zabrano ci. Zostawałeś nagi w tym piekle z własnym charakterem i od tego jak się zachowasz zależało, moim zdaniem, bardzo dużo.

Oświęcim - początek to był wielki szok. Wychowywałam się w domu, w którym zaszczepiono mi kult człowieka i człowieczeństwa. A wiecie jak tam było z człowiekiem? W oczach stoi Warszawa wspaniała, nieugięta, płonąca tak jak słońce poległym na polu chwały. Obok płoną ludzie zwiezieni na całopalenie od Rodanu do Donu. I słyszysz: "Du bist polnisches Schwein, du bist polnischer Bandit".

Ale i w obozie spotkałam dobro. W pierwszych dniach zaczepiła mnie więźniarka, na imię miała Zosia. Porozmawiała chwilę ze mną, następnego dnia przyszła na dłuższą rozmowę i powiedziała, że zaprowadzi mnie do profesor Moszczeńskiej. Rzeczywiście zaprowadziła mnie. Pani profesor krótko ze mną rozmawiała, zapytała czy jestem z konspiracji, powiedziałam jej że tak. Powiedziała mi: "przyjdź jutro, dziecko, dostaniesz dodatkową porcję zupy". I tak dostawałam dodatkowe zupy. Pamiętam Oleńkę, "szrajberkę", w okularach, z miłą, taką życzliwą buzią. W czasie mego pobytu w tym pierwszym baraku razem z dziećmi, może po jakichś dwóch tygodniach, widać wewnętrzna jakaś organizacja kobiet przysłała na ten blok dziecięcy taką niby-pielęgniarkę. Powiedziała mi, że jest zakonnicą. I ona się zajęła dziećmi i zaczęła je hartować. Mówiła: "pamiętajcie, moje dziatki, codziennie zimną wodą musicie sobie umyć, zamoczyć gardło, z zewnątrz skórę na gardle, umyć szyję zimną wodą i uszy. To was uchroni przed wieloma chorobami". Pod koniec chyba października przenieśli nas na "B zwei", zdaje mi się że to było pole D. I tam blokową była Polka, nauczycielka, pani Roma. To był blok ciężarnych, dzieci były w innym już bloku. Nas było około 90 ciężarnych, różnych narodowości, nawet była Estonka. Chciałam powiedzieć o tej Romie, naszej blokowej. Wigilia, ostatnia obozowa Wigilia, i Roma mówi przemówienie, takie wigilijne, i mówi tak pięknie, a mówi po polsku ale rozumieją ją wszystkie, wszystkie kobiety ją rozumieją, mówi ciepło, życzliwie, składa nam życzenia urodzenia dziecka, żeby było zdrowe i nam zdrowia życzy, a przede wszystkim życzy nam wolności i mówi, że wolność jest już strasznie blisko. Przemówienie jej zostało przerwane nalotem no i my Polki krzyczałyśmy, że Londyn leci, Rosjanki - Moskwa leci.

Na bloku najwięcej było Polek i Rosjanek. Obok mnie była Włoszka, pamiętam jej imię i nazwisko, Eleonora Mussina. To była ciekawa historia tej młodej dziewczyny. Ona była bardzo zadowolona, że ze mną się zetknęła, bo z nikim się nie mogła porozumieć, a mogłyśmy się właśnie dogadać świetnie po francusku. Eleonora była córką fabrykanta bodajże z Triestu. Zakochała się w Jugosłowianinie, wyszła za niego za mąż no i "trafiła". On był w partyzantce Tito, razem z nim walczyła i ich oddział został zagarnięty przez Niemców. Nie wiedziała co się dzieje z jej mężem, ale ona została przywieziona do Oświęcimia. Eleonora urodziła synka Andreę, ale Andrea był calusieńki w jakichś krostach, jakoś zainfekowany, jako maciupeńkie dziecko, i wkrótce zmarł. Może do tego przyczyniły się te apele, bo kobiety, które miały małe dzieci też musiały na apelu stawać z tymi dziećmi. No i były złośliwe Niemki, które musiały stwierdzić czy to jest chłopak czy dziewczynka i trzeba było to dziecko rozwijać, a to było zimno, wiatr, deszcz, śnieg. W ten sposób ginęły niemowlęta. Kiedyś to podobno po urodzeniu brano niemowlę za nóżki i na oczach matki rozbijano o ścianę szpitala. Po tym to rzekomo się ucywilizowało, a dlaczego tak się stało - bo Niemka - więźniarka urodziła dziecko i to tak, że nie bardzo nawet wiedzieli, że ona jest w ciąży. No i z niemieckim dzieckiem nie bardzo można było tak postąpić, wziąć za nóżki i rozbić o ścianę. Od tego czasu, jak mi mówiono, tu kurs zelżał.

Zmorą była też "zauna". No, zauna, kąpiel, zdawało się że to jest doskonała rzecz, no bo jak w "waszraumie" o normalnych porach wody nie ma to tu się można wykąpać. Nie, rzecz polegała na czym innym. Właśnie, na wykończeniu. No bo musisz się rozebrać oczywiście na zewnątrz, przed zauną, do naga, i stoisz. Zabierają twoje ubranie, wiążesz je przedtem w jakiś taki węzełek, to znaczy te podarte figi i tą jakąś szmatę którą masz, wkładasz przez głowę lub na ręce, i zabierają to, podobno, do odwszenia. No i stoisz. Po tym pozwalają ci wejść, odkręcają wodę, oczywiście to wszystko się odbywa pod niemieckim nadzorem jakiejś kapo odpowiedzialnej za tą metodę. No więc leci albo ukrop albo zimna woda, potem się szybko zakręca kran. Wypędzają cię, znowu stoisz a to jest listopad, to jest grudzień, ty stoisz, w błocie, bo przecież Oświęcim to jest błoto, i stoisz nago, no i po pewnym czasie dostajesz ten swój węzełek. No i teraz nawiązuje się dyskusja między nami kobietami, czy bardziej racjonalne jest najpierw włożenie tych rzekomych fig, tych gaci, czy najpierw tą górę trzeba ubrać, co jest bardziej racjonalne. Proszę sobie wyobrazić, że to do mnie wraca, ta dyskusja i ten moment. Po tylu latach, po wyjściu z wanny, przy wkładaniu piżamy myślę, co jest bardziej racjonalne.

To były zauny, a nasze wyżywienie? No więc to była chyba jedna ósma bochenka chleba i miska zupy. Ta zupa to była rozgotowana brukiew, rozgotowane buraki pastewne, czasem nierozgotowane i jarmuż do tego. To czasem było zupełnie zimne, czasem było letnie, ale to była podstawa naszego wyżywienia. Pod wieczór właśnie dostawało się tą porcyjkę chleba i na to albo troszeczkę marmolady, albo ociupinkę miodu i to była dzienna porcja. No, jeszcze kawa, oczywiście taka zbożowa, kubek kawy rano i wieczorem. Nic dziwnego, że śniło się żarcie. Wszystkim się śniło, bo rano się później opowiadało co się we śnie jadło i co się śniło. To były bardzo niebezpieczne rozmowy, naprawdę niebezpieczne, bo jeszcze bardziej się odczuwało głód. Mnie się śnił stół u mojej kochanej babci w Wilnie, pięknie nakryty. Zastawiony tak jak zawsze było: półmiski, salaterki, sałatki, wędliny i już nałożyłam sobie na talerz i miałam się zabrać do jedzenia i budziłam się.

Te zupy nieraz nie były ugotowane, ale przede wszystkim woda w kranach była groźna. Ostrzegały nas starsze więźniarki, żeby nie pić tej wody, ale niestety niektóre kobiety nie wytrzymywały i piły ją. Woda była taka żelazista, że aż brązowa, na pewno nie była oczyszczana i to powodowało tak zwany "durfal". Durfal to była biegunka, na którą się umierało jeśli się nie opanowało uczucia głodu. Jeśli się to opanowało, to się żyło. Odwodnienie było bardzo szybkie, błyskawiczne. Nie można było wtedy ani pić tej kawy ani jeść tej zupy. Jedynie węgiel, a węgiel - to trzeba było sobie porcyjkę chleba dosłownie przypalić na węgiel i to był jedyny ratunek. Ja raz przeszłam durfal, jeszcze w murowanym baraku, ale właśnie sobie zrobiłam z chleba taki węgiel. Nie piłam nic, nie jadam nic poza tą kromeczką spieczonego na węgiel chleba i tak wytrzymałam 3 dni. Oczywiście byłam bardzo odwodniona, bardzo słaba, ale przeszłam to.

Bardzo biedne były Greczynki, które dosłownie umierały w błocie. One były bardzo biedne bo nie znały żadnego innego języka i nie mogły się z nikim porozumieć. Co im mogłaś dać jak sama nie miałaś co jeść? Tylko życzliwy uśmiech, bo one nie rozumiały, co do nich mówisz, pogłaskanie. One się trzymały taką gromadką i widziałam jak dosłownie marły w błocie, nie mogły się z tego błota wyciągnąć.

W zaunie spotkała mnie kiedyś miła niespodzianka. Musiała odpowiedzialna za ten dryl niemiecki więźniarka odejść, a przechodziła pracująca w zaunie Żydówka czeska i przeszła koło mnie, lekko mnie tak jakby trzepnęła po głowie i uśmiechnęła się. Dotknęłam głowy, a na głowie było szare mydło. Wyobraźcie to sobie, to było wydarzenie wielkie. Podzieliłam się zaraz z moimi najbliżej stojącymi koło mnie pod prysznicami koleżankami, a ona jeszcze puściła taką ciepłą wodę, żebyśmy się umyły, wreszcie umyły.

Miałam na koi 3 koleżanki. Najstarsza była Marysia. Miała może 35 lat, może więcej. Pochodziła z Woli. To był typ handlarki z Kercelaka. Była energiczna, zaradna. Przeciwieństwem jej była Kama, delikatna, wrażliwa. Kama była z zawodu krawcową. A trzecia to była Zosia Trzcińska. Pamiętam to nazwisko. Zosia Trzcińska też pochodziła z Woli, martwiła się bardzo czy jej odrosną włosy bo właśnie jej i Marysi od razu po przyjeździe zgolili włosy do gołej skóry i codziennie pytała: popatrzcie, czy już trochę urosły? To zaprzątało jej łepetynę. Była jakby poza tym wszystkim co się działo i co widziała naokoło.

Żeby to wszystko przetrzymać, wyjść z tego obronną ręką na ile się da i jak się da, i dokąd się da, to trzeba było zbudować sobie pewien mechanizm obronny. Doszłam do wniosku, że ja w środku jestem wolna, ja jestem wolny człowiek. Są pewne ograniczenia, powiedzmy nie mogę wyjść z obozu, jestem głodna, ale jestem w środku wolny człowiek. Muszę stawać na apele, muszę pewne czynności wykonywać. Ale jak się da, to przepisy niemieckie muszę omijać, żeby tą moją wolność wewnętrzną utrzymać. A więc jak była "blokszpera", jak była selekcja, to nie wolno było opuścić bloków. To ja się wtedy wymykałam do waszraumu. Trzeba przyznać, że wtedy to się można było jeszcze w tej zimnej wodzie trochę pochlapać. To znów przemykałam się na blok staruszek. Był taki blok. Tam były kobiety dorosłe i starsze. A jak do nich szłam, to już po drodze wymyślałam różne polityczne wiadomości. Chciałam zawsze jakoś je pocieszyć i ożywić ich nadzieję. A więc mówiłam: Churhill to powiedział, to powiedzmy był wielki nalot na Berlin, a to wielki nalot był na Hamburg, a to jakaś bitwa morska, wymyślałam coś na poczekaniu i im to mówiłam. I one słuchały uśmiechnięte, ożywione. Żadna mnie nigdy nie spytała skąd ja to wiem. Może która i tak pomyślała, ale może wolała nie pytać? Kiedyś jak tak przemykałam do waszraumu, nadziałam się jak to się mówi, na lagerelteste Mariję. Marija była Czeszką, po polsku nie mówiła ale trochę rozumiała, chodziła z taką pałą, kijem i waliła kogo dopadła. A więc byłam w sytuacji zdaje się marnej, szczególnie - przecież blokszpera. A ona zawsze krzyczała, że "ani z tyla, ani z preda nikt nie przejdzie", a tu ja przechodzę. Ja podeszłam do niej i po niemiecku do niej się zwróciłam, że jestem w ciąży, że idę do waszraumu. Widać było to że jestem w ciąży, to było może dwa miesiące przed urodzinami Ewuni, i Marija o dziwo nie uderzyła mnie pałą, tylko klepnęła ręką po plecach.

Niemcy stosowali różne metody poniżania człowieka. Oficerowie niemieccy kazali się nam rozebrać i chodzić w kółko. Oni sobie żartowali, dowcipkowali, śmiali się, a myśmy chodziły w kółko. A ta orkiestra obozowa, złożona zresztą z doskonałych muzyków, która wygrywała marsze ludziom wychudzonym, ledwo powłóczącym nogami, wracającym z pracy. Pewnego dnia zjawił się w obozie jakiś wyższy dygnitarz, powiedziałabym, z komendantury obozowej. Spojrzał na nas, ciężarne kobiety, i był zaskoczony, że my jeszcze żyjemy. Miałyśmy żyć tylko 3 miesiące, a to już jest więcej, wtedy chyba był listopad.

Koje nasze były tak wąskie, że jak się 4 osoby położyły to mogły leżeć tylko na boku i wszystkie na tym samym. Odwracanie na drugą stronę odbywało się na komendę. Moje miejsce było pod oknem w suficie, w którym nie było szyby. A więc jak padały deszcze, czy później śnieg, kładłam się spać z ubrudzonymi w błocie nogami, a budziłam się i miałam nogi jak alabaster. Że zimne, zmarznięte, zupełnie inna sprawa. My miałyśmy koję na 3 piętrze, ale na ziemi pod tą dolną, którą nazwałabym pierwszym piętrem, stała kałuża wody. A więc miało co mi te nogi bez przerwy myć deszczowymi nocami.

Aby żyć trzeba było w obozie zdobyć się na maksymalny wysiłek woli. Ja chciałam żyć więc się nie załamywałam. Ale nie wszystkim się to udawało. Nie wszystkie więźniarki mogły się na to zdobyć. Na przykład moja warszawska sąsiadka, artystka malarka, z domu Lipcówna, kobieta bardzo wrażliwa, tak jak artystka. W obozie przebywała z matką, ale ponieważ Zosia była w ciąży, więc była na moim bloku. Od pewnego czasu przestała się myć, to znaczy zamoczyć się, ręce i twarz. Stawała się taka zrezygnowana. Mówiła mi: "taka egzystencja nie ma w ogóle sensu". Dużo z nią rozmawiałam i tłumaczyłam, że nie można się załamać, że trzeba właśnie tak bardzo chcieć żyć, że nie można stać się "muzułmanem". "Muzułmanami" w obozie nazywało się tych, którzy się już załamali i już po prostu nie chcieli żyć i marli, ginęli. Zosia mówiła mi: "wiesz, ja myślę, że gdybym tak zjadła kotlet schabowy to bym chyba od razu się lepiej poczuła, ale takie życie to nie ma dla mnie absolutnie sensu". Zosia urodziła dziecko, ale zaraz po porodzie zmarła. To było przed samiusieńkim wyzwoleniem obozu. Pamiętam, jak już po wyzwoleniu jej matka trzymała w jakimś zawiniątku noworodka córki. Rozmyślała pewnie o swoim losie. Przeżyła ona, starsza kobieta, a zginęła jej trzydziestoparoletnia córka. Niebezpieczne w obozie były rozmowy o jedzeniu i równie niebezpieczne myśli o najbliższych. Bo można było myśleć o domu jako o pomieszczeniach, sprzętach, rzeczach, ubraniach, obrazach, to były dla mnie takie zupełnie bezpieczne myśli, niezobowiązujące, nie wywołujące jakichś emocji. Ja do wielu rzeczy nie przywiązuję nadmiernej wagi. Ale myśl o bliskich to jest coś zupełnie innego. Jak pomyślałam o bliskich i zrobiło mi się coś tak ciężkawo na duszy to szłam pod druty i śpiewałam arię torreadora z opery "Carmen". A ponieważ głosu nie mam, więc trudno tu mówić o śpiewie, ale ważne były słowa: "torreador do walki staje sam". To było to, trzeba było stale stawać do tej walki.

Po przeniesieniu na odcinek "B zwei", prawdopodobnie jak mówiłam pole D, zaczęło się już odczuwać straszny głód. Bo te wszystkie zapasy, które się wyniosło z domu, zapasy witamin, powiedzmy zapasy jakieś nawet tłuszczu, to wszystko już się chyba wyczerpało. Głód był straszny. Marysia, ta zaradna Marysia, która ganiała gdzieś i coś jak to się mówi organizowała (w Oświęcimiu się nie kradło, w Oświęcimiu się organizowało), a więc ona pewnego dnia zaczęła gotować zupę na mięsie, ale powiedziała, że sama tą zupę zje, że nikomu nie da nawet łyżki tej zupy. A skąd to mięso? Powiedziała po prostu, że ze śmietnika. Aż strach pomyśleć, jakie to mogło być mięso. Na śmietniku. To sobie trudno wyobrazić. Ja nie wiem czy Marysia wtedy popełniła szczurożerstwo czy ludożerstwo?

W zimie zmrok zapada szybko, pewnego wieczoru pod barak kuchni obozowej przywieziono ziemniaki. Nasz barak stał niedaleko kuchni, więc pomimo niebezpieczeństw starałyśmy się zdobyć z Marysią ziemniaki. Trzeba się było śpieszyć, bo mogłyśmy to zrobić tylko w nocy, zanim ziemniaki nie zostaną wniesione do kuchni. Jakkolwiek Niemki z pejczami pilnowały ziemniaków zdecydowałyśmy się na akcję. Pomimo śniegu, niskiej temperatury i wyślizganej drogi na której łatwo się było potknąć i upaść szybko podbiegałyśmy w kierunku ziemniaków i złapawszy dwa lub trzy kartofle biegiem powracałyśmy do baraków. Jedna z Niemek widząc mnie krzyknęła pod moim adresem: "twoje dziecko będzie złodziejem". Odwróciłam się wówczas i odkrzyknęłam: "ale nie niemieckim". Te kartofle trzeba było albo ugotować albo upiec. Do tego potrzebny był jakiś opał, bo piec długi ciągnął się przez całą długość baraku, tylko że nie było czym w tym piecu palić. Więc z wolnej koi wybrałyśmy deskę. Ot, jedną deseczkę, no i się ją przełamało (deski nie były grube), upiekło się kartofle. Jadło się je, gorące kartofle w łupinach, parzyło ręce, parzyło gardło ale były takie smaczne, doskonałe.

Powiedziałam, że w Oświęcimiu się nie kradło, w Oświęcimiu się organizowało. Ale jeśli ktokolwiek komuś ukradł tą pajdkę chleba to było złodziejstwo, to już nie była organizacja. Organizowało się to co było w istocie wspólną własnością, niemieckie - to była organizacja.

Miałam tę pewność, że jeśli się nie załamię, nie zmuzułmanieję, to moje dziecko urodzi się już na wolności, byłam tego pewna. Zaczynają już mi się na nogach robić jakieś takie czerwone place, błyszczące, zaczynam puchnąć, odczuwam to tak jakoś nagle, to na pewno awitaminoza i jakieś pewnie głodowe podpuchnięcia. Zaczyna mnie boleć bardzo jeden bok. Ale nie daję się, front się zbliża. Otrzymujemy wiadomość, że padł już Kraków. Z Płaszowa przywieziono więźniów, a front już jest blisko. Nadszedł 18 stycznia. Kazano nam wyjść z bloków i ustawiać się, już nie pamiętam czy w ósemki czy w piątki i czekać. To czekanie się bardzo przedłużało, wróciłam na chwilę na blok, potem znowu wyszłam, stanęłam, to trwało bardzo długo, formowanie tej kolumny, Niemcy latali. Mignął mi doktor Mengele, przystojna twarz a samo okrucieństwo. Obok niego mignęła mi doktor Ela czy Elna, przyzwoity bardzo człowiek. Potem Niemcy biegali wokół kolumny, oficerowie. Jeden oficer zatrzymał się obok mnie. Wyciągnął chustkę do nosa z kieszeni. Z kieszeni wypadł papieros. On tego nie zauważył. Nikt tego nie zauważył, tylko ja. Chcę opowiedzieć jak mi papieros uratował życie. Nachyliłam się, kucnęłam, wzięłam tego papierosa i w tym wielkim zamieszaniu, w tym przepędzaniu, ustawianiu, udałam się na tak zwany blok staruszek. I w tym bloku była moja koleżanka, Dziunia Seweryn, ze swoją matką, starszą panią. I one nie wychodziły. Jak przyszłam do nich z tym papierosem, Dziunia palaczka, ja palaczka, a więc wypaliłyśmy po pół tego papierosa i ja namawiałam je, żeby one szły przecież: "słuchajcie, to jest Polska, za bramą będziemy wolne, tylko żeby wyjść za bramę". Ale pani Seweryn, ona utykała, mówiła, że nie ma laski i że ona nie da rady, absolutnie nie. Dziunia powiedziała mi: "nie, ja mamy nie zostawię" no i tak żeśmy się żegnały, żegnały, umawiały się na spotkanie. Jak wyszłam, żeby dołączyć do kolumny to już nikogo na tym polu obozowym nie było, już wszyscy wyszli. Więc myślę sobie tak: "to ja straciłam okazję wyjścia na wolność". Byłam tym bardzo zmartwiona więc udałam się pod bramę i prosiłam wartowników, ażeby mnie przepuścili, że ja dogonię koleżanki. Wartownicy moją prośbę skwitowali wybuchem śmiechu i odesłali mnie do baraku mówiąc, że jeszcze następnego dnia odejdzie transport, do którego się będę mogła przyłączyć. Byłam bardzo przybita tą niespodziewaną rozłąką, bo ja myślałam, że za bramą jest już wolność. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że za bramą było pędzenie i dobijanie słabszych, których zwłoki porzucano na poboczach drogi. Ze zwłok tych ściągano nawet ubrania cywilne, w które zaopatrzyły się więźniarki, te które wiedziały o wymarszu, te pracujące w magazynach Kanady. I te z innych magazynów. I tak papieros uratował mi życie. Tak można by to ująć zwyczajnie, ale widać miałam przeżyć. A przecież nie byłam ani ociupinkę lepsza od tych, którzy zginęli, niczym się nie wyróżniałam, Pan Bóg chciał, żebym przeżyła.

W moim baraku zostało nas już niewiele. Nie było Marysi, Kamy, Zosi, ubyło wiele Polek, zostało nas Polek niedużo, Estonka, Włoszka Eleonora i parę Rosjanek, między innymi Ania farmaceutka z Moskwy, parę Ukrainek. Następnego dnia nie było już apelu, wprawdzie wpadł jeden esesman, kazał nam się ustawiać w baraku, policzył nas - trochę bałyśmy się, że to się skończy w krematorium - ale on szybko wyskoczył. 20 stycznia tak jakby panowanie niemieckie w obozie się skończyło. Niemcy wpadali jeszcze sporadycznie. Było nawet tak, że wpadali jedną bramą, po drodze zrzucali płaszcz od munduru, okazywało się, że są już cywilami i wypadali drugą bramą. Na bramie nie stała już warta. Słyszało się kanonadę dział, to zbliżającą się, to oddalającą. Nad nami pojawiały się samoloty jakieś nocą, zapalały lampiony, takie jakby żyrandole, widno było jak w dzień. Pewnej nocy stałam przytulona z taką Ukrainką, prostą kobietą, która miała wspaniały głos, i ona śpiewała a z daleka brzmiały działa. Zastanawiałyśmy się, czy aby dożyjemy tego wyzwolenia. Po zbombardowaniu elektrowni w obozowym ogrodzeniu nie było już prądu. Więźniowie sąsiedniego odcinka szpitalnego poprzecinali druty ogrodzenia, a więc i my, więźniarki, mogłyśmy się poruszać po odcinkach przyległych do naszego. Więźniowie mężczyźni rozbili taki magazyn na terenie naszego pola obozowego w którym okazało się, że jest chleb, a więc każdy dostał po kawałku chleba, już nie było tak źle, bo chleb to jest bardzo dużo.

Pewnego dnia, to mógł być 22 stycznia, może 23, wybrałam się na sąsiednie pola obozowe, minęłam jedno, przeszłam na drugie, po prostu traktowałam to tak jakby spacer i nagle pojawił się samolot i zaczął krążyć. Ja nie chciałam nawet patrzeć jaki to jest samolot, czyj, co on ma na skrzydłach, skryłam się, szybko wpadłam do baraku i przy wejściu niemal potknęłam się o całą wyprawkę dziecięcą - niemowlęcą, łącznie z poduszką, z pieluszkami. Ja nie wymieniałam dziennej pajdki chleba (tak robiły niektóre kobiety) na jakieś szmaty, żeby to była ewentualnie pieluszka, czy żeby w ogóle w to zawinąć dziecko jak się urodzi. Wierzyłam, że jeśli nie zmuzułmanieję, jeśli się nie załamię, to moje dziecko musi się urodzić na wolności. Ale do dziś pozostało mi to, że jak słyszę krążący nad głową samolot to przypomina mi się to, ten właśnie moment, ta moja ucieczka, właśnie do tego baraku. Ja bardzo lubię latać samolotem ale nie lubię jak mi krąży nad głową.

Więźniowie z sąsiedniego odcinka szpitalnego powiedzieli nam, że na innym odcinku obozowym, w kuchni obozowej znajdują się obrane kartofle. Poszłyśmy z Rosjanką, Katją, zdobyć parę kartofli. Byłyśmy właśnie w środku tego baraku, gdy nagle wszedł esesman. Widząc go przeraziłyśmy się bardzo. Nasze zdenerwowanie powiększyło się, gdy kazał nam wyjść przed barak i zaczął wyjmować pistolet z kabury. Tym właśnie pistoletem zastrzelił Katję. Ja szłam, wracałam na swoje pole obozowe, szłam i wiedziałam, że nie mogę ani przyspieszyć, ani się zatrzymać ani odwrócić, a obok mnie szła śmierć, wyciągnęła do mnie rękę i nie wiedziałam czy chwyci mnie w nerki, w płuca czy w głowę. On szedł za mną, a między nami była śmierć. Najgorszy moment to był ten kiedy musiałam się zatrzymać przed drzwiami baraku żeby wejść. Weszłam, żyłam. Katję pochowałyśmy następnego dnia.

Działa grały, grały i pewnego dnia przestały grać i okolice obozu opanowała denerwująca cisza. W pewnym momencie, w oddali, dostrzegłyśmy sylwetki na biało ubranych mężczyzn, którzy podążali w kierunku obozu. Bałyśmy się, bardzo żeśmy się bały, że to wracają Niemcy żeby nas wykończyć. Mężczyźni się zbliżali, zbliżali, a tu się szeptało, że idą nas wykończyć, że to Niemcy wracają bo właśnie umilkły działa. Nagle się rozległ okrzyk: "zdrawstwujtie tawariszczi". Zbliżający się mężczyźni stanowili przednią szpicę patrolu zwiadowczego. Żołnierze sowieccy uspokoili nas mówiąc: "Nie bójcie się, bo giermańcow niet. Giermańcy już nie wrócą". Później zorganizowano kuchnię i zaczęto wydawać posiłki. Do naszego baraku wszedł pułkownik sowiecki. W baraku nas było niedużo, kilkanaście Rosjanek, z Polek chyba zostałam ja jedna i Eleonora. Pułkownik mówił, że będzie zorganizowana pomoc, ale musi być obecnie zarządzona kwarantanna więc osobiście doradza mi, abym jak najszybciej opuściła teren obozu. Zapytałam co ma zrobić Eleonora. Powiedział, że w Krakowie jest taki punkt dla więźniów innych narodowości, podał ulicę, gdzie to się mieści w Krakowie i że tam ona się ma udać. No a jeśli chodzi o Rosjanki to kazał im się zabierać i iść do pewnego baraku. A tam już urzędowało NKWD. Takie było wyzwolenie.

A więc przeżyłam obóz i dziecko moje urodzone będzie na wolności. Udało się przeżyć to piekło. Wyzwolenie to piękna rzecz. Następnego dnia zabrali mnie z Oświęcimia dwaj młodzi ludzie. Na sanki mnie wsadzili po prostu i wieźli. Jeden z nich był z partyzantki, a drugi wrócił z jakiegoś obozu pracy. To byli bracia. Mieli piękny dom w Oświęcimiu. Oczywiście w tym domu mieszkali w czasie istnienia obozu Niemcy. Musieli uciekać w dużym pośpiechu bo pozostawili w piecu niedopieczone ciasto a na talerzach niedojedzone resztki jedzenia. W tej właśnie willi pięknej spędziłam jedną noc. Następnego dnia moi gospodarze porozumieli się z akuszerką miejscową, która poradziła, aby mnie przetransportować do Krakowa, bo po pobycie w obozie mogą nastąpić komplikacje poważne przy porodzie. Za radą wspomnianej akuszerki przewieziono mnie do Krakowa samochodem ze znakami polskiej armii, na którym wieziono mięso. Jechali na tej ciężarówce też żołnierze. I jeden z nich zapytał mnie skąd ja jestem, powiedziałam, że z Warszawy. "Aaach, jak ty z Warszawy, to nie wiadomo jeszcze czy dostaniesz krzyż czy po krzyżu".

No i dojeżdżamy do Krakowa. W Krakowie samochód zatrzymuje patrol sowiecki, każą wysiadać i zagarniają mnie i prowadzą w jakąś boczną uliczkę do jakiegoś domu, do piwnicy, a w piwnicy więźniowie w pasiakach nic nie mówiący ale wystraszeni. No więc zaczęłam coś ich podpytywać, to byli Rosjanie i Polacy. Musiałam się ratować. Zaczęłam jęczeć, udawać że rodzę, że mam bóle, a przecież nie wiedziałam jak to się robi. Podszedł jeden żołnierz do drzwi, spojrzał przez takie okienko, młoda twarz, a ja jęczę, zamknął okienko, a ja nic, jęczę. Podszedł drugi starszy, a ja jęczę i mówię, "jakby tak twoja córka..., zaraz będę rodzić..., prowadź mnie do komandzira". Miałam taką przepustkę wystawioną w Oświęcimiu, że jestem zwolnionym więźniem z Oświęcimia. I zaprowadził mnie do komendanta, na piętro. Ja do tego komandira, daję mu tą przepustkę, a tu się za brzuch trzymam, a tu jęczę, a tu jęczę, jęczę i się cała słaniam. Każe mnie zwolnić, ale zobaczyłam że trzymał tą przepustkę do góry nogami. Więc mnie sprowadzają na dół, już mnie wypuszczają, a tu mnie znowu zagarniają. Ale na szczęście ten starszy żołnierz odwrócił się i powiedział "puśćcie ją, ona już była u komandira, komandir ją zwolnił". Wyszłam stamtąd, a ta moja walka, to moje niby-rodzenie, to wszystko trochę potrwało, a byłam już tak zmęczona, że usiadłam na chodniku, wsadziłam nogi w rynsztok i siedziałam. I wtedy z sąsiedniego domu, z trzeciego piętra, przez lufcik wychyliła się kobieta i zaczęła mnie wołać. Ja nie reagowałam. Kobieta zbiegła w szlafroku, wzięła mnie za rękę i zaprowadziła, zaciągnęła do siebie na górę, weszłam jakoś po schodach. To była rodzina polskiego kolejarza, polska rodzina i oni odstąpili mi swoje łóżko, mogłam się u nich umyć i taka wolność, tak przyjemnie, dali mi jeść. Jak dobrze.

I tak wkraczałam w nowe życie. 16 lutego o 1545 w szpitalu św. Łazarza w Krakowie urodziła się moja córuńka, i żadnych komplikacji przy porodzie nie było, poród był spontaniczny mimo, że miałam zapalenie płuc i z nerkami jak się okazało też było niedobrze.

 

Nagrałam te wspomnienia w 50 lat po wyzwoleniu obozu Oświęcim-Brzezinka.

Nad bramą wejścia do Piekła Dantego był napis: "Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy wchodzicie". Nad bramą obozu Oświęcim-Brzezinka jest "Arbeit macht frei", a powinno być "Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy nie jesteście nazi-germanami". W myśli dziękuję prezydentowi Lechowi Wałęsie za zorganizowanie uroczystych obchodów 50 rocznicy wyzwolenia Oświęcimia. Dziękuję głowom państw, delegacjom rządów, których obywatele ginęli w Oświęcimiu, za przybycie na tę uroczystość. Był to hołd złożony zmarłym, pomordowanym.

Ale nie obyło się bez zgrzytów. Najpierw rabin, chyba Weis się nazywa, z Nowego Jorku, domagał się usunięcia krzyża z terenu obozu, potem ktoś zapowiadał, że nie przyjedzie, czyjś fotel był ostentacyjnie pusty na uroczystej sesji w Collegium Maius. No tak, centralne uroczystości w Oświęcimiu, pod ścianą śmierci bloku 11, modlitwy za zmarłych prowadzone przez duchownych różnych wyznań, przemówienia. Zabrakło mi paru słów wypowiedzianych przez żołnierza Armii Sowieckiej, tej, która wyzwalała obóz, dzięki której ocaleliśmy. Podobno żaden z nich ze względu na stan zdrowia nie mógł przyjechać. Może zostali w ziemi Gułagu? Głowy państw, przedstawiciele rządów, składają wieńce, powaga chwili. Dokumentalne filmy w telewizji tego dnia, a następnego dnia komentarze prasy zachodniej i amerykańskiej: "Polacy spolonizowali obchody", i tak dalej. Przepraszam, ale to jest już bezczelne. To my Polacy mieliśmy rząd na obczyźnie a w kraju delegaturę tego rządu i nie urodził się u nas żaden Quisling, a nasza Armia Krajowa licząca 300 tysięcy żołnierzy była naprawdę największą podziemną armią świata. To nasi lotnicy bili się o spokojne niebo nad Londynem, nasi żołnierze zdobyli szczyt Monte Cassino, a Powstanie Warszawskie to chyba była jedna z największych bitew świata. A więźniowie polityczni w Auschwitz to przecież głównie Polacy. Świat wiedział o zagładzie Żydów w Oświęcimiu ale nic w tym kierunku nie robił. To przecież z tego powodu popełnił samobójstwo polski poseł Żyd w Londynie. Wiadomości o tym co się dzieje w Oświęcimiu przekazał Komendzie Głównej AK rotmistrz Witold Pilecki, uznany za jednego z ośmiu najodważniejszych ludzi w II Wojnie Światowej. To rotmistrz Pilecki za zgodą Komendy Głównej AK z fałszywą "kenkartą" dał się złapać w publicznej łapance na ulicy w Warszawie żeby dostać się do Oświęcimia i tam organizować opór. A emisariusz rządu polskiego Karski i jego raporty? Ale najedzony i bogaty świat nie szukał drogi dla ocalenia Żydów. Wallenberg, wspaniała postać, był tylko jeden. A wiele lat później syci, bogaci, patrzyli jak Pol Pot morduje Kambodżę, to też było ludobójstwo. A Jugosławia, Rwanda, Czeczenia. A więc niech ci dziennikarze, nie wiadomo przez kogo opłacani, przestaną pisać, że spolonizowano obchody 50 lecia wyzwolenia Oświęcimia. A gdzie ten Oświęcim leży, na Księżycu?

Baron Goldstejn z Paryża kończył swoje wystąpienie słowami: "zapomnieć - nigdy, przebaczyć - nigdy". My, chrześcijanie, modlimy się do Ojca Niebieskiego w Pater Noster: "...i przebacz nam nasze winy jako i my przebaczamy naszym winowajcom". I trzeba przebaczyć, zdobywamy się na to przebaczenie, może dlatego inaczej podchodzimy do miejsc zagłady i do miejsc kaźni.