English

Olga Tokarczuk


Olga Tokarczuk Wrześniowy numer "Czasu Kultury" z 1993 roku zawierał dwa teksty, ktore z czasem okazały się bardzo ważne. Jednym z nich był fragment powieści Andrzeja Stasiuka "Biały Kruk", która wkrótce potem okazała się bestsellerem. Drugim było opowiadanie "Numery", w pierwszej chwili nie przykuwające uwagi, choć bardzo ładnie napisane. Z czasem okazało się ważne, to bowiem tym opowiadaniem debiutowała na łamach Czasu Kultury autorka dziś należąca do najpopularniejszych pisarzy swego pokolenia. Była to oczywiście Olga Tokarczuk.
Olga Tokarczuk urodziła się w 1962 roku w Sulechowie, studiowała w Warszawie psychologię, obecnie mieszka w Sudetach. Sudety są też miejscem akcji prezentowanego niżej opowiadania, które zamieszczone było w Czasie Kultury w numerze 2/1997.




Peter Dieter
(fragment)


"Idź dalej sam" powiedziała Erika.
Nagle miała wrażenie, że zabrzmiało to uroczyście.
"Nie", odpowiedział, "chcę ci pokazać wieś z góry tak, jak ją zapaniętałem."
"Przyjechaliśmy za późno. Jestem stara i nie mam siły iść na górę. Wrócę do samochodu i poczekam na ciebie."
Delikatnie musnęła jego dłoń i zawróciła. Usłyszała jeszcze jego ostatnie zdanie:
"Daj mi dwie godziny, może trzy."
Zrobiło się jej smutno.
Peter Dieter szedł noga za nogą, patrzył na kamienie i na krzaki dzikiej róży, na których były już pąki. Stawał co kilkadziesiąt metrów i ciężko oddychał. Przyglądał się wtedy liściom, łodyżkom i grzybkom na cienkich nóżkach, które powoli zjadały przewrócone drzewa. Najpierw droga prowadziła między ugorami, potem weszła w świerkowy las. Ale i las skończył się i Peter miał teraz za sobą panoramę gór, którą do tej pory nosił w sobie. Oglądnął się za siebie tylko raz, bo się bał, że zniszczy ten widok samym swoim patrzeniem zupełnie tak samo jak cenne znaczki, które tracą kolor i wzór gdy się je ogląda zbyt często. Dopiero na samym grzbiecie przystanął i obracał się w kółko, i ssał ten widok, spijał go. Wszystkie góry na świecie porównywał zawsze z tymi górami i żadnie nie wydały mu się tak piękne. Albo były za duże, za potężne, albo zbyt niepozorne. Wyciągnął aparat fotograficzny i przyszpilał nim to, co widział. Pstryk: rozproszone zabudowania wsi. Pstryk: ciemne świerkowe lasy, pełne czarnych cieni. Pstryk: nitka strumienia. Pstryk: żółte rzepakowe pola po czeskiej stronie. Pstryk: niebo. Pstryk: chmury. Pomyślał z żalem, że wszystkie zdjęcia są tak boleśnie nierealne.
Podszedł jeszcze wyżej i doterł do szlaku turystycznego, jacyś młodzi ludzie z plecakami pozdrowili go, gdy ocierał pot który zalewał mu oczy, i poszli dalej. Właściwie szkoda mu było że tak poszli. Mógłby im powiedzieć, jak tu przychodził kiedy był w ich wieku, jak trochę niżej na wigotnym mchu kochał się po raz pierwszy z kobietą, albo pokazać im z góry gdzie był wiatrak Olbrichtów, który ruchliwymi ramionami dawał znaki wsi. Chcial nawet za nimi zawołać, ale zabrakło mu w płucach powietrza. Serce waliło mu gdzieś w gardle i dławiło. Byłoby zmarnowaniem okazji teraz wracać, wiec z ogromnym wysiłkiem podszedł jeszcze kilkaset metrów i znalazł się na samym szczycie, przez który przechodziła granica. Z daleka zobaczył obielone słupki graniczne. Zrobiło mu się słabo, gdy wyobraził sobie powrót. Co by było, gdybym tu umarł, pomyślał i powlókł się do słupków. Wydało mu się to, nie wiedzieć czemu, śmieszne. Iść taki kawał pod górę, jechać tu przez pół Europy, żyć tyle lat w portowym mieście, spłodzić dwoje dorodnych Niemców, zbudować dom, kochać się na śmierć, przeżyć wojnę. Zaśmiał się do siebie i wyciągnął z kieszeni czekoladkę. Przystanął i starannie odwijał ją ze złotka, ale kiedy włożył ją do ust, wiedział już że jej nie przełknie. Jego ciało było zajęte czym innym, nie miało już głowy do jedzenia. Serce odliczało uderzenia, arterie rozluźniały się, mózg produkował narkotyk łaskawej śmierci. Peter usiadł pod słupem granicznym z czekoladką w ustach i daleki krąg horyzontu powoli ciągnął jego wzrok. Jedną nogę miał w Czechach, drugą w Polsce. Siedzieł tak godzinę i sekunda po sekundzie umierał. Na koniec pomyślał jeszcze o Eroce, że czeka tam na dole w samochodzie i na pewno się martwi. Może nawet zawiadomiła policję. Treaz jednak nawet jego ukochana Erika wydała mu się jakaś oddalona i nierealna. Jakby prześnił całe życie. I wcale nie wiedział kiedy umarł, bo nie dizało się to od razu, tylko po trochu wszystko się w nim rozpadało.
Kiedy zaczynało zmierzchać znaleźli go czescy granicznicy. Jeden szukał jeszcze na jego ręce pulsu, a drugi, młodszy, patrzył ze strachem na brązową czekoladową strużkę, która sączyła się z ust na szyję. Ten pierwszy wyciągnął radio, popatrzył pytająco na drugiego i obaj popatrzeli na zegarek. A potem całkiem jednomyślnie przełożyli nogę Petera z czeskiej strony na polską. Ale i tego było im mało, bo delikatnie przeciągnęli całe ciało na północ, do Polski, i poszli.
Pół godziny później Petera znalazły światła latarek polskich wopistów. Jeden z nich krzyknął "Jezu!" i odskoczył, drugi odruchowo chwycił za broń i rozglądał się wokół. Było całkiem cicho, a miasta w dol;inach wyglądały jak rzucone papierki po czekoladach, w których odbijają się gwiazdy. Polacy spojrzeli w twarz Peterowi i chwilę naradzali się cicho. W uroczym milczeniu wzięli go za ręce i nogi i przenieśli go na czeską stronę.
Tak też Peter Dieter zapamiętał swoją śmierć, zanim jego dusza odeszła na zawsze: jako mechaniczny ruch w jedną i w drugą stronę, jako balansowanie na krawędzi. I właściwie ostatnim obrazem jaki pojawił się w jego rozpadającym się umyśle było wspomnienie wambierzyckiej szopki: drewniane ludziki posuwają się w pomalowanym farbkami krajobrazie wykonując przypisane im przez ich stwórcę ruchy: idą drewniani ludzie, poganiają drewniane krowy, biegną drewniane psy, jakiś człowiek śmieje się drewniano, wyżej inna postać z wiadrami macha ręką, w namalownae niebo idzie namalowany dym, na zachód lecą namalowane ptaki. Dwie pary drewnianych żołnierzyków w nieskończoność przenoszą Petera Dietera z jednej strony na drugą.







strona główna