Moja babcia

 

Moja babcia, babcia Teofila, była bardzo schorowana. Ciągle ją coś bolało. Swój ból artykuowała akustycznie. Przy każdym wydechu wydawała głośne westchnienie, takie, jakie wydają ludzie cierpiący, których coś bardzo boli. Westchnienie to miało formę słowa „oj”. Bo to nie było słowo, to było naprawdę głębokie westchnienie. Westchnienie brzmiące jak słowo „oj”. Babcia tak przyzwyczaiła się do tego wzdychania, że sama go chyba w ogóle nie słyszała. Właściwie można powiedzieć, że z całą pewnością go nie słyszała: gdyby słyszała, to by tego nie wytrzymała. Tak, jak nie mogła tego wytrzymać moja mama. Ciągle zwracała babci uwagę, żeby „przestała wreszcie stękać”. I babcia na krótką chwilę przestawała. A zaraz potem wychodziła z kuchni – gdyby została trochę dłużej pewnie by się udusiła. To stękanie-wzdychanie było po prostu częścią jej oddychania. Babcia nie umiała inaczej oddychać. Nie pamiętam już dokładnie, ale babcia pojękiwała chyba nawet we śnie.

Babcia miała długi, chociaż niezbyt gruby, warkocz, który od czasu do czasu, szczególnie na wszystkie uroczystości rodzinne i oczywiście do kościoła, zaplatała kunsztownie wokół głowy. Babcia miała też pomarszczoną prawą rękę. To znaczy nie rękę tylko skórę na ręce. Było to skutkiem oparcia się o wewnętrzną część gorącej patelni wypełnionej tłuszczem (sądzę, że był to smalec) podczas jednego z ataków padaczki. Być może inne choroby, na które cierpiała babcia, były nieco urojone, ale padaczka była jak najbardziej realna. Dowody na to były dla nas, dzieci, bardzo przerażające. Babcia nie przeprowadzała nam tego dowodu specjalnie, ale i tak, co jakiś czas i przez jakiś czas po ataku, mogła się cieszyć szczególną troską i współczuciem okazywanym jej przez rodzinę. Inne choroby były tylko „nieco” urojone, a babcia nawet nie usiłowała być w tych urojeniach szczególnie konsekwentna. Raz bolała ją wątroba, raz serce, czasami był to reumatyzm, a czasami żołądek. Tych innych chorób nikt jednak nie brał poważnie. Skoro babcia sama...

Chociaż babcia nie miała jeszcze nawet siedemdziesiątki, to wyglądała starzej. Głos też miała taki starczy: cienki i piskliwy. Podobny trochę do brzmienia zespołu Vox w jego największych przebojach. Ale za to bajki potrafiła czytać prześlicznie. Musieliśmy tylko uważać, żeby przynosić z biblioteki, znajdującej się po drugiej stronie ulicy, książki z dużym drukiem. Babcia miała wprawdzie okulary, ale małe literki chyba ją denerwowały. Każdorazowo odmawiała czytania, jeżeli pismo nie miało co najmniej centymetra wzrostu.

Nawet w wieku czterech-pięciu lat, kiedy nauczyliśmy się już sami czytać, wskakiwaliśmy wieczorem do łóżka babci i prawie zawsze udało nam się ją namówić na przeczytanie przynajmniej kilku stron. Śmieszna sprawa – kiedy babcia czytała, oddychała normalnie, a kiedy tylko odłożyła książkę, każdy wydech kończył się przeciągłym „ooj”. Kiedy tak się teraz nad tym zastanawiam, to muszę stwierdzić, że nawet podczas rozmowy babcia pojękiwała. I tylko podczas czytania przenosiła się do innego świata, w którym do oddychania nie było potrzebne słowo „oj”.

Miałem siedem lat i był deszczowy wieczór. Babcia leżała już w łóżku. W kuchni grało radio. Był nudny deszczowy wieczór. Nagle babcia zaczęła się dusić. Usłyszeliśmy to. Babcia wydawała charczące dźwięki i otwartymi szeroko ustami próbowała zaczerpnąć trochę powietrza. Przerażone oczy wskazywały jednak, że nie dochodzi ono do płuc.

Mama włożyła jej w dłonie zapaloną gromnicę, a ojciec pobiegł do kierownika naszej szkoły podstawowej aby zadzwonić po pogotowie. Krótko przed przybyciem lekarza babci znowu trochę się poprawiło. Przywołała mnie, stojącego w kącie i przerażonego, wzrokiem do siebie, położyła mi rękę na głowie. Chyba chciała mnie pogłaskać, ale nie starczyło jej sił.

Pogotowie zabrało ją do szpitala.

Kiedy rodzice odwiedzili ją następnego dnia, czuła się przez jakiś czas na tyle dobrze, że mogła mówić. Poprosiła wtedy mamę, żeby jej przyniosła wody ze studni. Zimnej wody ze studni.

Rodzice długo dyskutowali, czy mogą spełnić jej życzenie. Ojciec był w zasadzie „za”, ale mamie wydawało się to nieodpowiedzialne i po prostu niemożliwe: jak można dać chorej osobie surową wodę ze studni? W końcu mama nalała przegotowanej wody do butelki, a butelkę wstawiła do wiadra z zimną wodą. Wieczorem zawiozła tę przegotowaną wodę babci. Babcia bardzo się ucieszyła. Nie pozwoliła nalać sobie wody do szklanki, tylko poprosiła mamę, by jej pomogła napić się z butelki. Wypiła łyk, może dwa, i popatrzyła smutnie na mamę. Nie chciała więcej pić. W nocy umarła.

W przeddzień pogrzebu przywieziono babcię do domu. Bałem się ją oglądać. Razem z moją siostrą i bratem nocowaliśmy u ciotki Plucinej, siostry babci. Spaliśmy w poprzek łóżka, a nogi trzymaliśmy na przystawionych krzesłach.

Przybyła z całej okolicy rodzina zebrała się po pogrzebie na poczęstunku w naszym domu. Ktoś powiedział, że w domu „czuć”, ktoś inny sypnął na rozpaloną płytę pieca kuchennego cukier. Śmierć kojarzy mi się do tej pory z zapachem cukru palonego na gorącej płycie kaflowego pieca kuchennego.