|
Łorajt
stolarz Gdy miałem jakieś siedem, może osiem lat, zmarł
nasz sąsiad. Nazywano go Łorajt.
Byłem przekonany, że naprawdę tak się nazywał.
Dopiero na klepsydrze doczytałem się, że miał na nazwisko
Smolik. Łorajt był stolarzem. Czasami pozwalał nam,
dzieciom z sąsiedztwa, przyglądać się swojej pracy.
Obserwowanie, jak z kawałków drewna powstają szafki, stoliki,
krzesła, taborety, a nawet okna, bardzo nas fascynowało. Łorajt nauczył się stolarki w Ameryce,
gdzie przebywał podobno ze dwadzieścia lat. Po powrocie
ożenił się i miał troje dzieci. W okolicy
krążyły legendy o tym, ile to dolarów przywiózł on
podobno z zagranicy. No jasne, po tak długim pobycie musiało to
być... Jego dom, obejście i sposób życia nie wskazywały jednak
na szczególną zamożność. Cała rodzina żyła
skromnie, jak wszyscy w okolicy, a niewielka, kryta strzechą
chałupka, wraz z przylegającym do niej warsztatem, robiła
się coraz bardziej garbata i coraz mniejsza. Wyglądało na to,
że po pobycie w Ameryce pozostała mu tylko jedna pamiątka:
jego przezwisko. Rozeszła się plotka, że Łorajt
schował gdzieś pieniądze, a jako stolarz mógł
przecież przygotować świetne skrytki, i zapomniał gdzie.
On sam nigdy się na ten temat nie wypowiadał. Mijały lata, dzieci mu urosły, usamodzielniły
się, pożeniły i wyprowadziły z domu. Chałupa
zrobiła się jeszcze mniejsza, jeszcze bardziej się
pochyliła a Łorajt podupadł na
zdrowiu. Starał się jeszcze pracować, ale ręce mu
zgrabiały, zrobiły się sztywne jak drewno, które kiedyś
tak zręcznie heblował, nawiercał i przycinał. Coraz
rzadziej przebywał w warsztacie, coraz częściej siadywał
na ławeczce przed domem. W końcu umarł. Łorajcina, wdowa po Łorajcie,
przeprowadziła się do mieszkającej kilkaset metrów dalej
córki. Razem z nią wyjechały wszystkie sprzęty domowe i
całe wyposażenie warsztatu. Wkrótce potem, pewnego letniego,
słonecznego dnia, pod dom zajechał traktor z przyczepą i ekipa
robotników dowodzona przez miejscowego piekarza, właściciela
miejscowej piekarni. Zaczęli zrywać strzechę. Słoma,
składana w kącie podwórka, utworzyła niespodziewanie
dużą stertę. Potem przyszła kolej na konstrukcję
dachu. Piekarz doglądał wszystkiego osobiście i
pokazywał, co ma być, i w jakiej kolejności, demontowane.
Poruszał się powoli i dostojnie, jak na prywaciarza przystało,
ale pomimo tej pozornej powolności potrafił wszystko bardzo dobrze
zorganizować i nadzorować. Czujnym okiem obserwował zarówno
rozbijanie krokwi na dachu jak też załadowywanie drewna na
przyczepę, Rozbiórka domu wzbudziła wśród sąsiadów sporą
sensację. Na ulicy i na ogródku, bo drewniany płot dawno już
się rozpadł, zebrało się kilkanaście osób.
Mężczyźni palili papierosy, kobiety żywo między sobą
rozmawiały, dzieciaki nie dawały się upilnować i
podchodziły zbyt blisko pod dom stwarzając niebezpieczeństwo,
że któremuś zaraz coś spadnie na głowę. Piekarz
próbował je kilkakrotnie przegonić, ale w końcu
stwierdził, że tylko rozpraszają jego uwagę i dał im
spokój prosząc tylko dorosłych by trochę uważali na te
swoje „bachory”. W odpowiedzi odezwał się
z pod sumiastych wąsów, oparty na lasce, dziadek Kocon: - Po co pan to kupował? Nic pan tam nie znajdziesz!
Już Czesiek, znaczy się zięć Łorajta,
wszystko tam dokładnie wyniuchał. Motor
sobie niedawno kupił. - Proszę pana, czy ja pana pytam o radę? Kupiłem ten
dom na drzewo do piekarni. I za moje pieniądze. Przyszłem,
zobaczyłem i kupiłem. To dobre, suche drzewo do piekarni. - Tak, tak! Tylko o drzewo panu chodziło?! Piekarz już go jednak nie słuchał. Zauważył,
że robotnicy na strychu zebrali się w rogu domu i nad czymś
się pochylili. - E! Niczego tam nie ruszać! – krzyknął i nadspowidziewanie
szybko wdrapał się po drabinie na górę. Zaciekawiony tłumek zbliżył się do domu. Ale im
bliżej domu, tym mniej widać co się
dzieje na strychu. Niektórzy cofnęli się z powrotem. Kilkoro dzieci
wdrapało się na rosnącą obok gruszę. Widać
było jednak tylko stojących dookoła piekarza robotników. Sam
piekarz był niewidoczny. Na pewno leżał albo klęczał
na podłodze. W końcu podniósł się trzymając w
ręku podłużny zakrzywiony przedmiot. - O! – westchnął tłum na
dole. – Szabla! A to gapa, ten Czesiek! Jak on szabli nie znalazł to jak
on mógł znaleźć pieniądze? – powątpiewano. Piekarz oddał szablę traktorzyście i kazał
ją zawieźć do piekarni i oddać żonie. Sam jeszcze
staranniej przeszukiwał każdą szczelinę między
belkami i każdą pustą przestrzeń między deskami w
suficie. Nic tam jednak więcej nie znalazł. Po suficie przyszła kolej na ściany. Ściany zbudowane
były z grubych bali, ponacinanych na końcach w ten sposób, że
zachodziły na siebie na narożach domu, tworząc stabilną
konstrukcję. W okolicach drzwi i okien bale połączone
były ze sobą dodatkowo drewnianymi kołkami. Rozbiórka takich
ścian nie była prosta i zajmowała dużo czasu. Udało
się ją zakończyć dopiero późnym popołudniem.
Piekarz oglądał dokładnie każdą belkę, ale bez
rezultatów. Z domu została tylko podłoga i węglowy piec z nagim,
sterczącym w górę kominem z czerwonej cegły. Robotnicy
rozpoczęli zrywanie desek podłogowych. Gapie znowu przysunęli
się bliżej. Jeżeli Łorajt
schował gdzieś jakieś pieniądze, to na pewno tam. Piekarz
zaglądał pod każdą odrywaną deskę, w każdy
zakątek... I nic! Zupełnie nic! Rozczarowanie wymalowane na jego
twarzy było po prostu bezgraniczne. - Dobra! – powiedział wreszcie zwracając
się do robotników. – Wy dwaj rozwalcie ten
komin, żeby się na nikogo nie zawalił a reszta –
ładować te deski na przyczepę i odjeżdżamy. Robotnicy zabrali się do roboty. Komin zawalił się
wzbijając tumany kurzu. Jeden z robotników zerwał blaszaną
płytę z fajerkami i zaczął rozwalać wielkim
młotem kafle paleniska. Wyciągnął ruszt i dalej walił młotem. Przestrzeń pod popielnikiem
wypełniona była gliną i cegłami. I nagle... Wśród
tych czerwono – brązowych cegieł pojawił się owalny
kształt. Młot zatrzymał się w połowie uderzenia.
Piekarz jednym susem doskoczył do przedmiotu. - Ostrożnie! Ostrożnie! – szeptał
prawie. Gołymi rękami odgarnął gruz i oczom zebranych
ukazał się żeliwny garnek. - Ooooo! – przeciągłe
westchnienie wyrwało się z ich gardeł. - O kurde! – powiedział,
jakby jeszcze nie mógł w to uwierzyć piekarz. – Tu, tu postawcie! Robotnicy wyciągnęli garnek z pieca i postawili na ziemi.
Piekarz schwycił leżącą obok siekierę i
próbował wygrzebać wypełniającą garnek
spieczoną glinę. Glina była jednak twarda, nie dawała
się, siekiera pozostawiają na niej jedynie niezbyt
głębokie rysy. - Daj mi go! – zwrócił się
zniecierpliwiony do robotnika trzymającego wielki młot. Pierwsze uderzenie nie było zbyt silne, raczej takie
rozpoznawcze. Drugie było silne, takie z zamachem z za ucha. Garnek
rozpadł się na kilka części. W środku były
tylko kawałki cegieł, kamieni i glina. Kilka miesięcy potem piekarz wybudował nową
piekarnię, wyremontował dom i kupił zachodni samochód. Ludzie
opowiadali, że piekarz sam pociął i porąbał
całe drewno z domu Łorajta ale złoto znalazł dopiero w popiele
wygarniętym z pieca chlebowego. Łorajt był naprawdę dobrym stolarzem. |
|