|
Smak wody Po skończeniu
podstawówki zamieszkałem w internacie w mieście oddalonym o
trzydzieści kilometrów od domu. Byłem w miarę dobrym uczniem.
Nawet najlepszym zdarzają się jednak chwile słabości. Nie
nauczyłem się do klasówki z niemieckiego. Na dodatek pobolewał
mnie brzuch. Może dlatego, że nie
nauczyłem się do klasówki? Poszedłem do naszej szkolnej
lekarki. Młoda, zaraz po studiach, nie wiedziała
co mi jest. Wysłała mnie na konsultacje do szpitala. Siostra
wprowadziła mnie do gabinetu i kazała położyć
się na leżance. Po chwili wszedł lekarz. Chłop jak
niedźwiedź! W fartuchu – jak biały niedźwiedź.
Oparł się całym ciężarem na moim brzuchu.
Zaryczałem z bólu jak ranny (chociaż to
było słoneczne, majowe popołudnie) zwierz. „Wyrostek”
brzmiała diagnoza. Myślę, że gdyby się oparł
najpierw na mojej nodze, byłoby to złamanie podudzia z
przemieszczeniem, albo co najmniej zwichnięcie
stawu kolanowego. W szpitalu jest
całkiem przyjemnie, jeżeli jest się zdrowym. Nie trzeba
chodzić do szkoły. Przy porannym mierzeniu temperatury
wyciągnąłem jakąś książkę s-f, którą przezornie zabrałem ze sobą i
zacząłem czytać. Z kolacji zostało mi jabłko.
Zjadłem je z apetytem. Byłem wyspany i wypoczęty,
książka była bardzo interesująca. Pielęgniarka
rzuciła mi na łóżko jakieś papiery i kazała je
wypełnić. Powiedziała też, żebym nie jadł
śniadania, bo będę dzisiaj operowany. Powiedziałem,
że zjadłem już jabłko. „Kto ci pozwolił?” – zapytała. „Nikt mi nie zabronił, nikt mi nic nie
powiedział.” Poszła po lekarza. Trochę na mnie nakrzyczeli.
Ustalili, że zjem śniadanie, a potem głodówka do jutra.
Operowany będę jutro rano. W szpitalu jest
całkiem przyjemnie, kiedy jest się zdrowym, ale młodemu
chłopakowi trudno jest wytrzymać cały dzień na głodniaka, tylko o śniadaniu. Byłem jednak
dzielny. Następnego dnia rano siostra przejrzała
wypełnioną przeze mnie zgodę na operację i... zaniemówiła. „Ty nie masz jeszcze osiemnastu lat!” - powiedziała, gdy odzyskała mowę. „Nie. Mam
dopiero siedemnaście i pół.” „O Boże! Doktor mnie zabije!”
Zrobiło mi jej się żal. Doktor był rzeczywiście
wściekły. „Dzwonić po rodziców, może jeszcze
zdążą!” Wtedy nie
było jeszcze komórek, na połączenie czekało się
godzinami, a najbliższy telefon był nadal, jak przez całe lata
mojego dzieciństwa, u kierownika szkoły. Mama przyjechała
dopiero późnym popołudniem. Przez cały dzień nic nie
jadłem. Nic mnie wprawdzie nie bolało, ale głód był
gorszy niż wszystkie choroby zakaźne, złamania, poparzenia i
zatrucia razem wzięte. Czekałem na operację jak na zbawienie –
po operacji będę mógł znowu jeść. Jeść!
Jeść! Ślinka napływała mi do ust. Obudziłem
się w moim szpitalnym łóżku i było mi bardzo zimno.
Cały drżałem. Zimno jest straszne. Zimno jest straszne, ale
otrzeźwia. Powoli zacząłem przychodzić do siebie.
Uświadomiłem sobie gdzie jestem i co tu robię.
Zacząłem odzyskiwać władzę nad moimi zmysłami.
Zmysł równowagi mówił mi, że szybuję gdzieś pod
chmurami, wykonując karkołomne ewolucje lotnicze. Zmysł smaku
zarejestrował w ustach obecność pozostałości po
narkozie. Zrobiło mi się niedobrze. Z trudem odwróciłem
głowę na bok. I poznałem, co to żółć. Mój pusty
żołądek wymiotował żółcią. Mój
żołądek chciał się chyba sam zwymiotować.
Żółć gryzła mi przełyk, gardło, wdarła
się do nosa... Miałem wrażenie, że świeżo
zaszyta rana na brzuchu otworzy się lada chwila, że
popękają nici, mięso i skóra rozedrą się na
strzępy i wnętrzności wypłyną mi na zewnątrz.
Próbowałem opanować wymioty. Żołądek kurczył
się jednak i rozkurczał bez mojej woli, poza moją
kontrolą. Pielęgniarka podstawiła mi pod twarz miseczkę w
kształcie nerki – i tak samo nazywanej – i wytarła mi spocone
czoło. Położyła mi dłoń na policzku i
mówiła uspokajające słowa. To była miła, czuła,
dobra dłoń. Żołądek się uspokoił,
zasnąłem. Obudziły mnie
moje spieczone, popękane wargi i wyschnięta na popiół buzia.
Tak strasznie chciało mi się pić... Poruszyłem się.
Ktoś nacisnął wiszący przy każdym łóżku
przycisk. Dobra dłoń pielęgniarki znowu pogłaskała
mi policzek, ciepły głos spytał jak się czuję.
Wyszeptałem: „pić”. Wilgotny wacik zwilżył mi usta, ale
do buzi nie przedostała się nawet kropelka. Długie godziny
leżałem w półśnie. Bałem się głębiej
odetchnąć –wydawało mi się, że nici trzymające
brzegi rany mogą przeciąć ciało i zrobi się dziura,
jak przy oberwanym rękawie pod pachą. Wielokrotnie zwilżano mi
jeszcze usta. Niestety, nawet w najmniejszym stopniu nie ugasiło to mego
pragnienia. Myśl o piciu zawładnęła moim umysłem.
Nie myślałem jednak, jak to później przedstawiałem moim
kolegom, o piwie. Myślałem, marzyłem o zimniej,
świeżej wodzie prosto ze studni. Prosto z wiadra opartego o
betonową cembrowinę. Chciałem pić wielkimi łykami.
Tak żeby rozbolało mnie gardło. Żebym się
zakrztusił i poczuł tę lodowatą ciecz w nosie. I
żebym musiał kichać i prychać. I
żeby woda lała mi się po brodzie i zmoczyła koszulę
na piersiach. Pomyślałem sobie, że gdybym miał za
chwilę umrzeć, to poprosiłbym o wodę.
Pomyślałem sobie, że gdybym mógł wstać z
łóżka, napiłbym się wody nawet gdybym miał od tego
umrzeć. Jeżeli
będę kiedyś umierał, to proszę Cię, Boże,
spraw, żebym nie był wtedy spragniony. (Wcale nie robię sobie
jaj – naprawdę tak wtedy myślałem!). Do domu
przyjechałem dwa tygodnie po operacji. Przed domem, w
miejscu, gdzie kiedyś była studnia, leżała betonowa
płyta. Mama wyściskała mnie serdecznie i wprowadziła
do łazienki, a potem do kuchni, opowiadając z dumą, o
przyłączeniu do wodociągu. Nalałem sobie szklankę
wody z kranu. Spróbowałem. Pomyślałem o mojej babci. Krótko
przed śmiercią babcia prosiła o zimną, źródlaną
wodę ze studni a dostała przegotowaną, ciepławą
lurę bez smaku. Wylałem
resztę wody do zlewu. Odstawiłem szklankę. |
|