Od Wydawcy:
Pozycja niniejsza ukazała się dzięki
wsparciu następujących
osób i firm:
|
Jolanta Carl,
Józef Jasielec,
Lech Michalski,
Halina Rapoport,
Janusz Stankiewicz,
Filip Wolny.
|
Sponsorujące
firmy:
|
|
|
|
|
|
Jeśli pragniesz wesprzeć tę
czy inną pozycję
naszejOficyny
skontaktuj się ze mną:
hetlof@yahoo.com
Także skontaktuj się ze mną jeśli pragniesz wejść w posiadanie
tej czy innej pozycji.
Prawie wszystkie pozycje
naszejOficyny
z wyjątkiem
niektórych pozycji
żyjących autorów
są
BEZPŁATNE.
Zamawiający ponosi tylko koszty tzw.
shipping & handling
to znaczy wysyłki i przygotowania do wysyłki, z terenu USA
lub Polski.
Wysokość tej opłaty zależy od miejsca zamieszkania
i ilości pozycji na krążku.
|
|
|
W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód
i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiających
dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji,
której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do
omdlenia miąższ złotych gruszek.
Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego,
wysypując z koszyka barwną urodę słońca - lśniące, pełne wody pod przejrzystą
skórką czereśnie, tajemnicze, czarne wiśnie, których woń przekraczała
to, co ziszczało się w smaku; morele, w których miąższu złotym był
rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała
nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty
jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy - surowy materiał obiadu o smaku
jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje
obiadu o zapachu dzikim i polnym.
Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło
co dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych,
kwadraty blasku śniące żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki,
dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieś
na fortepianie, wciąż na nowo, mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione
w ogniu dnia głębokiego. Po sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje,
zasuwając płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej,
pokój napełniał się cieniem, jakby pogrążony w światło głębi morskiej,
jeszcze mętniej odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał
na storach, lekko falujących od marzeń południowej godziny.
W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku
sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc
w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta
górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby. I wszyscy brodzący w tym
dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym
wyznawcom jedną i tę samą maskę - złotą maskę bractwa słonecznego; i wszyscy,
którzy szli dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi,
dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną grubą,
złotą farbą na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzyńską
maskę kultu pogańskiego.
Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami,
jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego
placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie uczłonkowanych
filigranów zielonych, jak drzewa na starych gobelinach. Zdawało się,
że te drzewa afektują wicher, wzburzając teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych
przegięciach ukazać wytwomość wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu,
jak futra szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały
się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi
w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje dni letnich (jak
cierpliwi sztukatorzy, obijający stare fasady z pleśni tynku) obtłukiwały
kłamliwą glazurę, wydobywając z dnia na dzień wyraźniej prawdziwe oblicze
domów, fizjonomię losu i życia, które formowało je od wewnątrz.
Teraz okna, oślepione blaskiem pustego placu, spały; balkony wyznawały niebu
swą pustkę; otwarte sienie pachniały chłodem i winem.
Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną miotłą
upału, oblegała kawałek muru, doświadczając go wciąż na nowo rzutami guzików
i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych krążków odczytać można
było prawdziwą tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami rys i pęknięć. Zresztą
rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień sklepioną z beczkami winiarza
podjedzie w cieniu chwiejących się akacyj osiołek Samarytanina, prowadzony
za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze troskliwie chorego męża
z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych schodach wnieść ostrożnie na
pachnące szabasem piętro.
Tak wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze
załamane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały
powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami - jedne bladoróżowe
jak skóra ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne
na słońcu, jak jakieś twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki,
do błogiej nicości.
Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki. Wielka bania
z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód
balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam ukoić. I po
paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal decorum miasta, jak
chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się po drodze z miejskiej
swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę zbliżania do wsi, w obdartusa
wiejskiego.
Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym
kwitnieniu małych ogródków. Zapomniane przez wielki dzień,
pleniły się bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy,
którą prześnić mogły za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego
dnia. Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis,
czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się
pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe,
niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych
i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika.
2
Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje
w ogniu popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu.
Złote ściernisko krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu
ognia wrzeszczą świerszcze; strąki nasion eksplodują cicho, jak koniki polne.
A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem,
jak gdyby ogród obrócił się we śnie na drugą stronę i grube
jego, chłopskie bary oddychają ciszą ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna,
babska bujność sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych łopuchów,
rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybujałymi ozorami mięsistej
zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły się jak babska
szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe spódnice.
Tam sprzedawał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu, śmierdzącą
mydłem, grubą kaszę babek, dziką okowitę mięty i wszelką najgorszą tandetę
sierpniową. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym
rozrosła się głupota zidiociałych chwastów, było śmietnisko zarosło
dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam właśnie odprawiał sierpień tego
lata swoją wielką pogańską orgię. Na tym śmietnisku, oparte o parkan i zarośnięte
dzikim bzem, stało łóżko skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywaliśmy
ją wszyscy. Na kupie śmieci i odpadków, starych garnków, pantofli,
rumowiska i gruzu stało zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast
brakującej nogi dwiema starymi cegłami.
Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte błyskawicami lśniących
much końskich, rozwścieczonych słońcem, trzeszczało jak od nie widzianych
grzechotek, podniecając do szału.
Tłuja siedzi przykucnięta wśród żółtej pościeli i szmat.
Wielka jej głowa jeży się wiechciem czarnych włosów. Twarz jej jest
kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa tę harmonię
w tysiąc poprzecznych fałd, a zdziwienie rozciąga ją z powrotem, wygładza
fałdy, odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dziąsła z żółtymi
zębami pod ryjowatą, mięsistą wargą. Mijają godziny pełne żaru i nudy, podczas
których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i
chrząka. Muchy obsiadają nieruchomą gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa
brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby
ożywiona chrobotem lęgnących się w niej szczurów. Muchy budzą się
spłoszone i podnoszą wielkim, huczącym rojem, pełnym wściekłego bzykania,
błysków i migotań. I podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają
po śmietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje się z nich, odwija zwolna
jądro, wyłuszcza się rdzeń śmietniska:
na wpół naga i ciemna kretynka dźwiga się powoli i staje, podobna
do bożka pogańskiego, na krótkich dziecinnych nóżkach, a z
napęczniałej napływem złości szyi, z poczerwieniałej, ciemniejącej od gniewu
twarzy, na której jak malowidła barbarzyńskie wykwitają arabeski nabrzmiałych
żył, wyrywa się wrzask zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich
bronchij i piszczałek tej półzwierzęcej-półboskiej piersi. Bodiaki,
spalone słońcem, krzyczą, łopuchy puchną i pysznią się bezwstydnym mięsem,
chwasty ślinią się błyszczącym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji
dzikiej uderza mięsistym łonem z wściekłą zapalczywością w pień bzu dzikiego,
który skrzypi cicho pod natarczywością tej rozpustnej chuci, zaklinany
całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej płodności.
Matka Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Jest
to mała, żółta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi,
jodłowe stoły, ławy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa.
Raz zaprowadziła mnie Adela do domu tej starej Maryśki. Była wczesna poranna
godzina, weszliśmy do małej izby niebiesko bielonej, z ubitą polepą glinianą
na podłodze, na której leżało wczesne słońce, jaskrawożółte
w tej ciszy porannej, odmierzanej przeraźliwym szczękiem chłopskiego zegara
na ścianie. W skrzyni na słomie leżała głupia Maryśka, blada jak opłatek i
cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. I jakby korzystając
z jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała,
kłóciła się, wygadywała głośno i ordynarnie swój maniacki monolog.
Czas Maryśki - czas więziony w jej duszy, wystąpił z niej straszliwie rzeczywisty
i szedł samopas przez izbę, hałaśliwy, huczący, piekielny, rosnący w jaskrawym
milczeniu poranka z głośnego młyna-zegara, jak zła mąka, sypka mąka, głupia
mąka wariatów.
3
W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami brązowej barwy, tonącym
w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodząc do niej,
mijaliśmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwiące na tyczkach, różowe,
zielone i fioletowe, w których zaklęte były całe świetlane i jasne
światy, jak te idealne i szczęśliwe obrazy zamknięte w niedościgłej doskonałości
baniek mydlanych.
W półciemnej sieni ze starymi oleodrukami, pożartymi przez pleśń
i oślepłymi od starości, odnajdowaliśmy znany nam zapach. W tej zaufanej
starej woni mieściło się w dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik
rasy, gatunek krwi i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym
mijaniu ich własnego, odrębnego czasu. Stare, mądre drzwi, których
ciemne westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milczący świadkowie
wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów - otworzyły się
bezgłośnie jak odrzwia szafy i weszliśmy w ich życie. Siedzieli jakby w cieniu
swego losu i nie bronili się - w pierwszych niezręcznych gestach wydalinam
swoją tajemnicę. Czyż nie byliśmy krwią i losem spokrewnieni z nimi?
Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym deseniem,
lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosiądzem na ramach obrazów,
na klamkach i listwach złotych, choć przepuszczone przez gęstą zieleń ogrodu.
Spod ściany podniosła się ciotka Agata, wielka i bujna, o mięsie okrągłym
i białym, centkowanym rudą rdzą piegów. Przysiedliśmy się do nich,
jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochę tą bezbronnością, z jaką wydali
się nam bez zastrzeżeń, i piliśmy wodę z sokiem różanym, napój
przedziwny, w którym znalazłem jakby najgłębszą esencję tej upalnej
soboty.
Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej rozmów, głos tego mięsa
białego i płodnego, bujającego już jakby poza granicami osoby, zaledwie luźnie
utrzymywanej w skupieniu, w więzach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu
już zwielokrotnionej, gotowej rozpaść się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę.
Była to płodność niemal samoródcza, kobiecość pozbawiona hamulców
i chorobliwie wybujała.
Zdawało się, że sam aromat męskości, zapach dymu tytoniowego, dowcip kawalerski
mógł dać impuls tej zaognionej kobiecości do rozpustnego dzieworództwa.
I właściwie wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej troski o dzieci
były tylko kapryszeniem i dąsaniem się nie zaspokojonej płodności, dalszym
ciągiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej kokieterii, którą nadaremnie
doświadczała męża. Wuj Marek, mały, zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci,
siedział w swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej
pogardy, w którym zdawał się wypoczywać. W jego szarych oczach tlił
się daleki żar ogrodu, rozpięty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem
robić jakieś zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej
kobiecości odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie
mimo niego, zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi męskości.
Było coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkowanej, była
nędza kreatury walczącej na granicy nicości i śmierci, był jakiś heroizm
kobiecości triumfującej urodzajnością nawet nad kalectwem natury, nad insuficjencją
mężczyzny. Ale potomstwo ukazywało rację tej paniki macierzyńskiej, tego szału
rodzenia, który wyczerpywał się w płodach nieudanych, w efemerycznej
generacji fantomów bez krwi i twarzy.
Weszła Łucja, średnia, z głową nazbyt rozkwitłą i dojrzałą na dziecięcym
i pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym. Podała mi rączkę lalkowatą,
jakby dopiero pączkującą, i zakwitła od razu całą twarzą, jak piwonia przelewająca
się pełnią różową. Nieszczęśliwa z powodu swych rumieńców,
które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała
oczy i płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania,
gdyż każde zawierało tajną aluzję do jej nadwrażliwego panieństwa.
Emil, najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wąsem, z twarzą, z której
życie zmyło jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z
rękami w kieszeniach fałdzistych spodni.
Jego strój elegancki i drogocenny nosił piętno egzotycznych krajów,
z których powrócił. Jego twarz, zwiędła i zmętniała, zdawała
się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się białą pustą ścianą z bladą
siecią żyłek, w których jak linie na zatartej mapie plątały się gasnące
wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego życia. Był mistrzem sztuk karcianych,
palił długie, szlachetne fajki i pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów.
Z wzrokiem wędrującym po dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty,
które w pewnym punkcie urywały się nagle, rozprzęgały i rozwiewały
w nicość.
Wodziłem za nim tęsknym wzrokiem, pragnąc, by zwrócił na mnie uwagę
i wybawił mnie z udręki nudów. I w samej rzeczy zdawało mi się, że
mrugnął na mnie oczyma, wychodząc do drugiego pokoju. Podążyłem za nim. Siedział
nisko na małej kozetce, z kolanami krzyżującymi się niemal na wysokości głowy,
łysej jak kula bilardowa. Zdawało się, że to ubranie samo leży, fałdziste,
zmięte, przerzucone przez fotel. Twarz jego była jak tchnienie twarzy - smuga,
którą nieznany przechodzień zostawił w powietrzu. Trzymał w bladych,
emaliowanych błękitnie dłoniach portfel, w którym coś oglądał.
Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo bladego oka, wabiąc
mnie figlarnym mruganiem. Czułem doń nieprzepartą sympatię. Wziął mnie między
kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi dłońmi fotografie, pokazywał
wizerunki nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach. Stałem oparty
o niego bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzącymi
oczyma, gdy fluid niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze,
doszedł do mnie i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falą nagłego zrozumienia.
Ale tymczasem ta mgiełka uśmiechu, która się zarysowała pod miękkim
i pięknym jego wąsem, zawiązek pożądania, który napiął się na jego
skroniach pulsującą żyłą, natężenie trzymające przez chwilę jego rysy w skupieniu
- upadły z powrotem w nicość i twarz odeszła w nieobecność, zapomniała o
sobie, rozwiała się.
|
|
|