We wrześniu 1943 wyszłam za mąż za ciotecznego brata mojej koleżanki z kompletów, Basi Olszewskiej, za Jurka D., studenta Wydziału Konsularno-Dyplomatycznego Uniwersytetu Poznańskiego. Zamieszkaliśmy na ulicy Filtrowej 62, mieszkania 50, w mieszkaniu wynajmowanym przez w wujka mego męża. W tym lokalu mieszkała Basia i jej brat Zbyszek, wspaniały zresztą chłopiec. Mieszkanie było duże, miało dwa wejścia. Odbywały się w nim kursy podchorążych i tajne komplety uniwersyteckie. Zapisałam się na Wydział Filologii Słowiańskiej. Uczyłam się czeskiego, serbskiego, a poza tym doszlifowałam prywatnie konwersacjami francuski, no i fortepian.
Nasze mieszkanie w czasie walki przewidziane było na punkt sanitarny. Zapasów żywności starczyło na dwa tygodnie. Pierwszego sierpnia przed 17 zebrały się sanitariuszki, nie wszystkie zdążyły. O 17 padły pierwsze strzały na Filtrowej. Poza sanitariuszkami w mieszkaniu znaleźli się chłopcy, akowcy, którzy nie zdążyli na swoje punkty zgrupowania. W nocy mój Jurek z grupą chłopców usiłowali przedrzeć się, przebić przez ulicę Uniwersytecką do zgrupowania, które później nazwano Redutą Wawelską. Ale ostrzał z domu Akademickiego i z domu Marynarki był tak silny, że przejście, przeskok był niemożliwy.
Chyba tak 6 sierpnia skoczyłam w łazience na trapez, z którego zleciałam z wielkim bólem. Jurek zaraz poleciał na górę po doktora Goldmana, który mieszkał nad nami, doktor przybiegł i stwierdził, że ja jestem w ciąży, dowiedziałam się, że ja już jestem w 3 miesiącu ciąży i że mi grozi poronienie. Doktor zrobił mi zastrzyk, dzisiaj myślę, że to była Lutocyklina, i dał mi jeszcze dwa zastrzyki do ręki. I tak dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Moi teściowie mieszkali w domu przy Asnyka 6. Teść był komendantem obrony cywilnej domów od strony Niemcewicza, Asnyka i Filtrowej. Przez otwarte okno Jurek mu krzyknął co się dzieje ze mną. Ale Niemcy pacyfikowali już Filtrową.
10 sierpnia pod dom podjechał czołgi niemieckie. Zresztą poprzedniego dnia już był czołg. Kazali nam natychmiast wychodzić, natychmiast, pół godziny było na wyjście. I pędzili nas później na Zieleniak. Zieleniak to było po prostu przedpiekle. A w drodze na ten Zieleniak żołnierze z brygady SS Rona, Kamińskiego, jak oprawcy gwałcili, rabowali, bili. No i dotarło się na ten Zieleniak. Noc na Zieleniaku była straszna. Następnego dnia przyjechał niemiecki samochód i Niemcy kazali nam wyjść z Zieleniaka. Wyszliśmy, po bokach stało wojsko niemieckie i tak doszliśmy do Dworca Zachodniego, do pociągu elektrycznego i dojechaliśmy stamtąd do Pruszkowa. A w Pruszkowie prościutko wpędzono nas do wagonów towarowych, i później pociąg ruszył.
12 sierpnia znaleźliśmy się w Oświęcimiu. Pierwszą noc i tak z połowę następnego dnia spędziliśmy jeszcze wszyscy razem. Ale kazano mężczyznom po południu formować się w czwórki, odbierano dowody i wyprowadzono. Następnie postąpiono tak z nami, kobietami. Wyprowadzono nas z tego przedziwnego pola, otoczonego wysokimi sztachetami, ściśle do siebie przylegającymi. Na tym polu nawet trawa rosła. I zaprowadzono nas do łaźni obozowej. W łaźni obozowej po raz pierwszy poznałyśmy oświęcimską rzeczywistość: bicie, popędzanie, wyzwiska. Kapo łaźni, gruba Niemka, trzymała pejcz w rękach rozdawała nim razy na oślep, raz na lewo, raz na prawo. Trzeba się było błyskawicznie rozebrać i w biegu chwycić jakieś szmaty, które miały służyć za okrycie. Makabryczne też były zabiegi polegające na strzyżeniu owłosienia i dezynfekowaniu ostrzyżonych miejsc. Podczas tych czynności zemdlałam (jedyny zresztą raz w czasie ciąży) i o dziwo nie dostałam pejczem. Nie ostrzyżono mi też włosów. Kiedy po zakończeniu tych zabiegów wyprowadzono nas na teren obozu zobaczyłyśmy szeregi osób, które z daleka wyglądały jak mężczyźni. Było to oczywiście tylko złudzenie. Faktycznie, to stały nowe więźniarki z ogolonymi głowami. Ja przed wejściem do łaźni poprosiłam więźniarkę, dawną więźniarkę, która zresztą sama mi zaproponowała: "może chcesz przechować, przemycić". Dałam jej fotografię mojej kochanej Myszeńki, mojej mamy, ale jak wyszłam to już jej nie było. Nie wiem, może liczyła, że dostanie co innego.
Pierwsze zetknięcie z więźniarkami dłużej przebywającymi w obozie nie należało do najprzyjemniejszych. Zachowywały się w stosunku do nas tak, jakby miały do nas pretensję, że oddałyśmy Niemcom Warszawę i że dobrowolnie przyjechałyśmy do Oświęcimia. Dopiero po rozmowach, kiedy opowiedziałyśmy im o tym co się stało i jak się stało, poprawiła się atmosfera.
Wiele z dłużej przebywających więźniarek pomagało nam lub przynajmniej pocieszało. Szczególną opieką otoczyły dzieci, które znalazły się w transportach przywożonych z Warszawy. Zdarzało się, że w obozie znalazło się kilkoro dzieci z jednej rodziny. I to starsze, mające na przykład 9 lat opiekowało się młodszym. Widziałam to wszystko na własne oczy, bo umieszczono mnie jako ciężarną w bloku, gdzie przebywały dzieci. Był to barak murowany, nie pamiętam jednak numeru, nie pamiętam też nazwiska blokowej. Była to więźniarka, która miała na imię Maria. Tak mi się przynajmniej wydaje. Po polsku rozumiała bardzo słabo. Nigdy nie zapomnę też postaci sztubowej, siwej już kobiety, która biła dzieci nawet te najmłodsze, kiedy któreś z nich zmoczyło się podczas snu. Opiekujące się maleństwami starsze dzieci, wiedząc o tym, sprowadzały dzieci z legowisk i sadzały na kiblu byle tylko uchronić je od bicia. Jeszcze dzisiaj, po upływie tylu lat, nie mogę spokojnie mówić, kiedy przed oczami stoją sceny oglądane w obozie.
Pewnego dnia do naszego baraku przyszła "lagerelteste" Stenia. Więźniarki nieraz mówiły, żeby tylko nie spotkać Steni. Uciekały przed nią, chowały się przed nią. A ona przyszła do baraku, w którym były dzieci. Mówiono o niej też, że nawet własną ciotkę spaliła w krematorium. Ale tu chyba może ją ruszyło trochę sumienie, bo przyszła do tego baraku dziecięcego i przyniosła im jeża. Cóż to jednak dzieciom z jeża, gdy one wołały, że chcą do rodziców, do domu, do Warszawy. Stenia w tej sytuacji nie potrafiła zdobyć się na nic innego tylko trzasnęła drzwiami i gwałtownie opuściła barak.
Straszne były obozowe apele. Popędzano nas, ustawiano, trzeba było stać na baczność i czekać, tak czekać, czekać i stać. Po tym jak już nas przeniesiono na inny obóz, na cygański, to pamiętam, że zimą czasem powietrze było tak czyste, że zdawało się, że się widzi szczyty gór. I tak się stało i patrzyło na ten świat, tamten świat jak zaczarowany bo Oświęcim, jak słusznie powiedział jeden z oprawców, to odbytnica świata. Tam ptak nie przeleciał żaden. Ptaki unikały takich miejsc. Wyobraźcie sobie, że nigdy nie widziałam tam ptaka. Widziałam natomiast szczury tłuste jak koty, dosłownie wyrywające spod głowy ociupinkę kromeczki chleba. Miałam takie zdarzenie, że przycisnęłam głową tą szczurzą mordkę i usłyszałam pisk, uciekł, zostawił to moje kawalątko chleba. Po Bożym Narodzeniu, kiedy gorączkowałam, musiałam w malignie wyjść w nocy z baraku. Ale nie pamiętam tego bo gorączkowałam. Leżałam w zaspie śniegu i mnie pisk nagle poderwał. Siedziały przy mnie, te niby-koty, te olbrzymie tłuste szczury. Wracając do apeli, to się tak stało nieraz godzinami. Po prostu się niemal drewniało. A było coraz trudniej, bo ciąża i krzyż dokuczał. Nogi były normalnie zmarznięte, po prostu takie szczudłowate. Apele były dwa razy dziennie i czasem im się coś nie zgadzało i to się jeszcze przeciągało, a czasem był apel dodatkowy. Raz, to było jeszcze w czasie jesiennym, to był wtedy chyba bunt "sonderkomando" i później była chyba jakaś ucieczka i też wtedy był taki apel. To trwało godzinami. A potem jak się wracało do baraku, rano, czasem w późnych godzinach rannych, to się wypijało kubek zimnej kawy.
Chyba pod koniec października przeniesiono nas na "B zwei", zdaje mi się że to było pole D. I tam blokową była Polka, nauczycielka, pani Roma. To był blok ciężarnych, dzieci były już w innym bloku. Nas było około 90 ciężarnych, różnych narodowości, nawet była Estonka.
Na bloku najwięcej było Polek i Rosjanek. Obok mnie była Włoszka, pamiętam jej imię i nazwisko, Eleonora Mussina. Eleonora urodziła synka Andreę, ale Andrea był calusieńki w jakichś krostach, jakoś zainfekowany, jako maciupeńkie dziecko, i wkrótce zmarł. Może przyczyniły się do tego apele, bo kobiety, które miały małe dzieci też musiały na apelu stawać z tymi dziećmi. No i złośliwe Niemki musiały stwierdzić czy to chłopak czy dziewczynka i trzeba było to dziecko rozwijać, a było zimno, wiatr, deszcz, śnieg. W ten sposób ginęły niemowlęta. Kiedyś to podobno po urodzeniu brano niemowlę za nóżki i na oczach matki rozbijano o ścianę szpitalika. Po tym to rzekomo się ucywilizowało, a dlaczego tak się stało - bo podobno Niemka - więźniarka urodziła dziecko i to tak, że nie bardzo nawet wiedziano, że ona jest w ciąży. No i z niemieckim dzieckiem nie można było tak postąpić, wziąć za nóżki i rozbić o ścianę. Od tego czasu, jak mówiono, kurs zelżał.
Zmorą była też "zauna". No, zauna, kąpiel, zdawało się że to jest doskonała rzecz, no bo jak w "waszraumie" o normalnych porach wody nie ma to tu się można wykąpać. Nie, rzecz polegała na czym innym. Właśnie, na wykończeniu. No bo musisz się oczywiście rozebrać na zewnątrz, przed zauną, z tych łachów, szmat które ci dali, rozebrać do naga, i stoisz. Zabierają to twoje tak zwane ubranko, te szmaty, wiążesz je przedtem w jakiś węzełek, to znaczy te podarte figi i jakąś szmatę którą masz, i zabierają to, podobno, do odwszenia. No i stoisz. Po tym pozwalają ci wejść, odkręcają wodę, oczywiście to wszystko się odbywa pod niemieckim nadzorem jakiejś kapo odpowiedzialnej za tę metodę. No więc leci albo ukrop albo zimna woda, potem się szybko zakręca kran. Wypędzają cię znowu, stoisz, stoisz a to jest listopad, to jest grudzień, ty stoisz, w błocie, bo przecież Oświęcim to jest błoto, i stoisz nago, i po pewnym czasie dostajesz ten swój węzełek. No i teraz nawiązuje się dyskusja między nami kobietami, czy bardziej racjonalne jest włożenie tych rzekomych fig, tych gaci, czy najpierw górę trzeba ubrać, co jest bardziej racjonalne. Proszę sobie wyobrazić, że to do mnie wraca, ta dyskusja i ten moment. Po tylu latach, po wyjściu z wanny, przy wkładaniu piżamy myślę, co jest bardziej racjonalne.
To były zauny. W zaunie raz spotkała mnie miła niespodzianka. Musiała odpowiedzialna za dryl niemiecki więźniarka odejść, a przechodziła pracująca w zaunie Żydówka, Czeszka. Przeszła koło mnie, lekko mnie tak jakby trzepnęła po głowie i uśmiechnęła się. Dotknęłam głowy, a na głowie było szare mydło. Wyobraźcie to sobie, to było wydarzenie wielkie. Podzieliłam się z moimi najbliżej stojącymi pod prysznicami koleżankami, a ona jeszcze puściła taką ciepłą wodę, żebyśmy się umyły, wreszcie umyły.
A nasze dzienne wyżywienie? No więc to była chyba jedna ósma bochenka chleba i miska zupy. Ta zupa to była rozgotowana brukiew, rozgotowane buraki pastewne, czasem nie rozgotowane i jarmuż do tego. To czasem było zupełnie zimne, czasem było letnie, ale to była podstawa naszego wyżywienia. Pod wieczór właśnie dostawało się tę porcyjkę chleba i na to albo troszeczkę marmolady, albo ociupinkę miodu i to była dzienna porcja. No, jeszcze kawa, oczywiście taka zbożowa, kubek kawy rano i wieczorem. Nic dziwnego, że śniło się żarcie. Wszystkim się śniło, bo rano się później opowiadało co się jadło we śnie. To były bardzo niebezpieczne rozmowy, naprawdę niebezpieczne, bo jeszcze bardziej się odczuwało głód. Mnie się śnił stół u mojej kochanej babci w Wilnie, pięknie nakryty. Zastawiony tak jak zawsze: półmiski, salaterki, sałatki, wędliny i już nakładałam sobie na talerz i miałam się zabrać do jedzenia i budziłam się.
Te zupy nieraz nie były ugotowane, ale przede wszystkim woda w kranie była groźna. Ostrzegały nas starsze więźniarki, żeby nie pić tej wody, ale niestety niektóre kobiety nie wytrzymywały i piły ją. Woda była taka żelazista, że aż brązowa, no i na pewno nie była oczyszczana i to powodowało tak zwany "durfal". Durfal to była biegunka, na którą się umierało jeśli się nie opanowało uczucia głodu. Jeśli się to opanowało, to się żyło. Odwodnienie było bardzo szybkie, błyskawiczne. Nie można było wtedy ani pić tej kawy ani jeść tej zupy. Jedynie węgiel, a węgiel - to trzeba było sobie porcyjkę chleba dosłownie przypalić na węgiel i to był jedyny ratunek. Ja raz przeszłam durfal, jeszcze w murowanym baraku, ale właśnie sobie zrobiłam z chleba taki węgiel. Nie piłam nic, nie jadam nic poza kromeczką spieczonego na węgiel chleba i tak wytrzymałam 3 dni. Oczywiście byłam bardzo odwodniona, bardzo słaba, ale przeszłam to.
Żeby to wszystko przetrzymać, wyjść z tego obronną ręką na ile się da i jak się da, i dokąd się da, to trzeba było zbudować sobie pewien mechanizm obronny. Doszłam do wniosku, że ja w środku jestem wolna, ja jestem wolny człowiek. Są pewne ograniczenia, powiedzmy nie mogę wyjść z obozu, jestem głodna, ale jestem w środku wolny człowiek. Muszę stawać na apele, muszę pewne czynności wykonywać. Ale jak się da, to przepisy niemieckie muszę omijać, żeby tą moją wolność wewnętrzną utrzymać. A więc jak była "blokszpera", jak była selekcja, to nie wolno było opuścić bloków. To ja się wtedy wymykałam do waszraumu. Trzeba przyznać, że wtedy to się można było jeszcze w tej wodzie trochę ochlapać. To znów przemykałam się na blok staruszek. To były po prostu Warszawianki. A jak do nich szłam, na ten blok staruszek, to już po drodze wymyślałam różne polityczne wiadomości. Chciałam zawsze jakoś je pocieszyć i ożywić ich nadzieję. A więc mówiłam: Churhill to powiedział, to powiedzmy był wielki nalot na Berlin, a to wielki nalot na Hamburg, a to jakaś bitwa morska, wymyślałam coś na poczekaniu i im to mówiłam. I one słuchały uśmiechnięte, ożywione. Żadna mnie nigdy nie spytała skąd ja to wiem. Może która i tak pomyślała, ale może wolała nie pytać? Kiedyś jak tak przemykałam do waszraumu, nadziałam się jak to się mówi, na "lagerelteste" Mariję. Marija była Czeszką, po polsku nie mówiła ale trochę rozumiała, chodziła z taką pałą, kijem i waliła kogo dopadła. A więc byłam w sytuacji zdaje się marnej, szczególnie - przecież jest blokszpera. A ona zawsze krzyczała, że "ani z tyla, ani z preda nikt nie przejdzie", a tu ja przechodzę. Ja podeszłam do niej i po niemiecku do niej się zwróciłam, że jestem w ciąży, i że idę do waszraumu. Widać było to że jestem w ciąży, to było może dwa miesiące przed urodzinami Ewuni, i Marija o dziwo nie uderzyła mnie pałą, tylko klepnęła mnie po plecach.
Niemcy stosowali różne metody poniżania człowieka. Oficerowie niemieccy kazali się nam rozebrać i chodzić w kółko. Oni sobie żartowali, dowcipkowali, a myśmy chodziły w kółko. Pewnego dnia zjawił się w obozie jakiś wyższy dygnitarz, powiedziałabym, z komendantury obozowej. Spojrzał na nas, ciężarne kobiety, i był zaskoczony, że my jeszcze żyjemy. Miałyśmy żyć tylko 3 miesiące, a to już jest więcej, chyba był to listopad.
Koje nasze były tak wąskie, że jak się 4 osoby położyły to mogły leżeć tylko na boku i wszystkie na tym samym. Odwracanie na drugą stronę odbywało się na komendę. Moje miejsce było pod okienkiem w suficie, w którym nie było szyby. A więc jak padały deszcze, czy później śnieg, kładłam się spać z ubrudzonymi w błocie nogami, a budziłam się i nogi miałam jak alabaster. Że zimne, zmarznięte, zupełnie inna sprawa. My miałyśmy koję na 3 piętrze, ale na ziemi pod tą dolną, którą nazwałabym pierwszym piętrem, stała kałuża wody. A więc miało co mi te nogi bez przerwy myć deszczowymi nocami.
Aby żyć trzeba było w obozie zdobyć się na maksymalny wysiłek woli. Ja chciałam żyć więc się nie załamywałam. Wierzyłam zresztą, że moje dziecko urodzi się na wolności. Ale nie wszystkim się to udawało. Nie wszystkie więźniarki mogły się na to zdobyć. Na przykład moja warszawska sąsiadka, artystka malarka, z domu Lipcówna, kobieta bardzo wrażliwa, tak jak artystka. W obozie przebywała z matką, ale ponieważ Zosia była w ciąży, więc była na moim bloku. Od pewnego czasu przestała się myć, to znaczy zamoczyć ręce i twarz. Stawała się taka zrezygnowana. Mówiła mi: "taka egzystencja nie ma w ogóle sensu". Dużo z nią rozmawiałam i tłumaczyłam, że nie można się załamać, że trzeba właśnie tak bardzo chcieć żyć, że nie można stać się "muzułmanem". "Muzułmanami" w obozie nazywało się tych, którzy się już załamali i już po prostu nie chcieli żyć i marli, ginęli. Zosia mówiła mi: "wiesz, ja myślę, że gdybym tak zjadła kotlet schabowy to bym chyba od razu się lepiej poczuła, ale takie życie to nie ma dla mnie absolutnie sensu". Zosia urodziła dziecko, ale zaraz po porodzie zmarła. To było przed samiutkim wyzwoleniem obozu. Pamiętam, jak już po wyzwoleniu jej matka trzymała w jakimś zawiniątku noworodka córki. Rozmyślała pewnie o swoim losie. Przeżyła ona, starsza kobieta, a zginęła jej trzydziestoparoletnia córka. Niebezpieczne w obozie były rozmowy o jedzeniu i równie niebezpieczne myśli o najbliższych. Można było myśleć o domu jako o pomieszczeniach, sprzętach, rzeczach, ubraniach, obrazach, to były dla mnie takie zupełnie bezpieczne myśli, niezobowiązujące, nie wywołujące jakichś emocji. Ja do wielu rzeczy nie przywiązuję nadmiernej wagi. Ale myśl o bliskich to jest coś zupełnie innego. Jak pomyślałam o bliskich i zrobiło mi się coś tak ciężkawo na duszy to szłam pod druty i śpiewałam arię torreadora z opery "Carmen". A ponieważ głosu nie mam, więc trudno tu mówić o śpiewie, ale ważne były słowa: "torreador do walki staje sam". To było to, trzeba było stale stawać do tej walki.
Po przeniesieniu na odcinek "B zwei", prawdopodobnie było to pole D, zaczęło się już odczuwać straszny głód. Bo te wszystkie zapasy, które się wyniosło z domu, zapasy witamin, powiedzmy zapasy jakieś nawet tłuszczu, to wszystko się już wyczerpało. Głód był straszny. Moja koleżanka z koi Marysia, bardzo zaradna, ganiała gdzieś i coś jak to się mówi organizowała, bo w Oświęcimiu się nie kradło, w Oświęcimiu się organizowało, a więc ona pewnego dnia zaczęła gotować zupę na mięsie, ale powiedziała, że sama tę zupę zje, że nie da nikomu nawet łyżki. A skąd to mięso? Powiedziała po prostu, że ze śmietnika. Aż strach pomyśleć, jakie to mogło być mięso. Na śmietniku. To sobie trudno wyobrazić. Ja nie wiem czy Marysia wtedy popełniła szczurożerstwo czy ludożerstwo?
W zimie zmrok zapada szybko, pewnego wieczoru pod barak kuchni obozowej przywieziono ziemniaki. Nasz barak stał niedaleko kuchni, więc pomimo niebezpieczeństw starałyśmy się zdobyć z Marysią ziemniaki. Trzeba się było śpieszyć, bo mogłyśmy to zrobić tylko w nocy, zanim ziemniaki nie zostaną wniesione do kuchni. Jakkolwiek Niemki z pejczami pilnowały ziemniaków zdecydowałyśmy się na akcję. Pomimo śniegu, niskiej temperatury i wyślizganej drogi na której łatwo się było potknąć i upaść szybko podbiegałyśmy w kierunku ziemniaków i złapawszy dwa lub trzy kartofle biegiem powracałyśmy do baraków. Jedna z Niemek widząc mnie krzyknęła pod moim adresem: "twoje dziecko będzie złodziejem". Odwróciłam się wówczas i odkrzyknęłam: "ale nie niemieckim". Te kartofle trzeba było albo ugotować albo upiec. Do tego potrzebny był jakiś opał, bo piec długi ciągnął się przez całą długość baraku, tylko że nie było czym w tym piecu palić. Więc z wolnej koi wybrałyśmy deskę. Ot, jedną deseczkę, no i się ją przełamało, upiekło się kartofle. Jadło się je, gorące kartofle w łupinach, parzyło ręce, parzyło gardło ale były tak smaczne, doskonałe. Powiedziałam, że w Oświęcimiu się nie kradło, w Oświęcimiu się organizowało. Ale jeśli się ukradło pajdkę koleżance chleba to było już złodziejstwo.
20 stycznia tak jakby panowanie niemieckie w obozie się skończyło. Wprawdzie wpadali jeszcze jedną bramą, czasem usiłowali nas policzyć, a czasem to już tylko zrzucali płaszcze, pod spodem mieli cywilne ubrania i uciekali drugą bramą. Słyszało się kanonadę dział, to zbliżającą się, to oddalającą. Więźniowie sąsiedniego odcinka szpitalnego poprzecinali druty kolczaste bo już prądu nie było, elektrownia już nie pracowała, a więc mogłyśmy się poruszać po odcinkach przyległych do naszego. Więźniowie mężczyźni rozbili taki magazyn na terenie naszego pola obozowego w którym okazało się, że jest chleb, a więc każdy dostał po kawałku chleba, już nie było tak źle, bo chleb to jest bardzo dużo. Chleb to jest wszystko.
Pewnego dnia, to mógł być 22, może 23 stycznia, wybrałam się na sąsiednie pola obozowe, minęłam jedno, przeszłam na drugie, po prostu traktowałam to jako spacer i nagle pojawił się samolot i zaczął krążyć. Ja nawet nie chciałam nawet patrzeć jaki to jest samolot, czyj, co ma na skrzydłach, skryłam się, szybko wpadłam do baraku i przy wejściu niemal potknęłam się o całą wyprawkę dziecięcą - niemowlęcą, łącznie z poduszką i pieluszkami. Ja nie wymieniałam dziennej pajdki chleba (tak robiły niektóre kobiety) na jakieś szmaty, żeby to ewentualnie było pieluszką, czy żeby w ogóle w to zawinąć dziecko jak się urodzi. Wierzyłam, że jeśli nie zmuzułmanieję, jeśli się nie załamię, to moje dziecko musi się urodzić na wolności. Ale do dziś pozostało mi to, że jak słyszę krążący nad głową samolot to przypomina mi się ten właśnie moment, ta moja ucieczka, właśnie do tego baraku. Ja bardzo lubię latać samolotem ale nie lubię jak krąży nad moją głową.
Więźniowie z odcinka szpitalnego powiedzieli nam, że na innym odcinku obozowym, w kuchni obozowej znajdują się obrane kartofle. Poszłyśmy z Rosjanką, Katją, zdobyć parę kartofli. Byłyśmy właśnie w środku tego baraku, gdy nagle wszedł esesman. Był w mundurze. Widząc go przeraziłyśmy się bardzo. Nasze zdenerwowanie powiększyło się, gdy kazał nam wyjść przed barak i zaczął wyjmować pistolet z kabury. Tym właśnie pistoletem zastrzelił Katję. Ja szłam, wracałam na swoje pole obozowe, szłam i wiedziałam, że nie mogę ani przyspieszyć, ani się zatrzymać ani odwrócić, a obok mnie szła śmierć, wyciągnęła do mnie rękę i nie wiedziałam czy chwyci mnie w nerki, w płuca czy w głowę. On szedł za mną, a między nami była śmierć. Najgorszy moment to był ten kiedy musiałam się zatrzymać przed drzwiami baraku żeby wejść. Weszłam, żyłam. Katję pochowałyśmy następnego dnia.
Działa grały, grały i pewnego dnia przestały grać i okolice obozu opanowała denerwująca cisza. W pewnym momencie, w oddali, dostrzegłyśmy sylwetki na biało ubranych mężczyzn, którzy podążali w kierunku obozu. Bałyśmy się, bardzo żeśmy się bały, że to wracają Niemcy żeby nas wykończyć. Mężczyźni się zbliżali, zbliżali, a tu się szeptało, że idą nas wykończyć, że to Niemcy wracają bo właśnie umilkły działa. Nagle się rozległ okrzyk: "zdrawstwujtie tawariszczi". Zbliżający się mężczyźni stanowili szpicę patrolu zwiadowczego. Żołnierze sowieccy uspokoili nas mówiąc: "Nie bójcie się, bo giermańcow niet. Giermańcy już nie wrócą". Później zorganizowano kuchnię i zaczęto wydawać posiłki. Do naszego baraku wszedł pułkownik sowiecki. W baraku nas było niedużo, kilkanaście Rosjanek, z Polek zostałam ja jedna i Eleonora, bo resztę 2 czy 3 dni przedtem wypędzono. Po prostu wypędzono. Wielu było tak słabych, że nie mogli iść, tych co nie mogli iść a przeżyli, kobiety w ciąży, rozstrzeliwano na drogach.
Po pewnym czasie i po pewnych przejściach już poza obozem, 16 lutego o 1545 w szpitalu św. Łazarza w Krakowie urodziła się moja córeńka, i żadnych komplikacji przy porodzie nie było, poród był spontaniczny mimo, że miałam zapalenie płuc i z nerkami jak się okazało było niedobrze.
Warszawa, 1999 r.