Pamiętam...

Dziś mamy niedzielę 17 września 1994 r.

55 lat temu też była niedziela. Z badań opinii publicznej wynika, że ponad 50% Polaków nie wie, co to za data. Z niczym im się nie kojarzy. Nas, którzy wiemy, którzy pamiętamy, co stało się w Polsce 17 września 1939 roku, ogarnia smutek.

Ja ten dzień dokładnie pamiętam. Przebywałam wtedy w Lachowiczach, pod granicą polsko-sowiecką. Wcześniej, 19 sierpnia wróciłam do Warszawy po spędzeniu sześciu ostatnich tygodni wakacji nad morzem. Następnego dnia wyjechałam do babci do Wilna, a po dwóch dniach do wujostwa mieszkających właśnie w Lachowiczach, za Baranowiczami. Wuj był tam lekarzem.

Już w Wilnie czuło się niepokój i zagrożenie wojną, choć jednocześnie wszyscy twierdzili, że w jej wybuch nie wierzą. W Lachowiczach spędziłam kilka dni i właśnie szykowałam się do powrotu do domu, do szkoły, gdy nadeszła depesza od Mamy: mam pozostać w Lachowiczach. Więc pozostałam. 1 września, w dniu wybuchu wojny, już wiedziałam, że nieprędko wrócę do Warszawy. Wszyscy w Lachowiczach słuchaliśmy radia. Nadchodziły wiadomości niepokojące. Choć nasze wojsko biło się dzielnie wiedzieliśmy, że musi cofać się przed lawiną niemiecką. Trwało bombardowanie Warszawy, uciekający szosami i drogami cywile rażeni byli ogniem bomb i karabinów maszynowych. Wiadomości z radia i prasy lokalnej mówiły o olbrzymich stratach, o bohaterstwie i determinacji obrońców każdego skrawka polskiej ziemi.

Nadszedł dzień 17 września, trzecia niedziela wojny. Rano poszłam na Mszę do kościoła stojącego na krańcu Lachowicz, jakby już poza miasteczkiem. Między ostatnimi domami a plebania i kościołem rozciągały się plantacje truskawkowe (nigdy w życiu nie jadłam równie smacznych truskawek, pamiętam ich smak do dzisiejszego dnia). Już wracałam po nabożeństwie do domu, kiedy minęli mnie szybko jadący na rowerach policjanci. Na rynku podbiegł do mnie właściciel apteki ze słowami: "Panienko, proszę powiedzieć panu doktorowi, że idzie armia bolszewicka, uciekajcie!". Przyspieszyłam kroku, weszłam na ulicę mostową. Był tu drewniany mostek na rzeczce, którym zwykle jeździły furmanki, rzadko samochody. Teraz z przeciwnej strony szedł pochód z czerwonymi flagami. To komuniści białoruscy szykowali się do powitania Ąrmii Czerwonej. Nie byli agresywni. Śpiewali tylko "Międzynarodówkę".

Wujostwo już wiedzieli, co się dzieje, ale postanowili nie uciekać. W piwnicach i różnych zakamarkach domu ukryli tylko cenniejsze rzeczy, dywany, futra. I czekali, co dalej nastąpi.

Nie czekaliśmy długo. Na ulicy pojawił się pierwszy oddział sowieckiej armii. Patrzyliśmy na żołnierzy ze zdumieniem: niektórzy zamiast butów mieli na nogach onuce, a karabiny przewieszone przez ramię na sznurkach. Wieczorem nadeszli sowieccy oficerowie, a następnego dnia politrucy. Ci nie milczeli jak inni, ale gadali jak z nut. Odtąd mieliśmy ich w domu co wieczór. Rozmawiał z nimi tylko wujek, który świetnie znał rosyjski (jako młody lekarz brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej). My wszyscy, pozostali domownicy, łącznie ze służbą, której nasi "goście" kazali zbierać się w pokoju, nie odzywaliśmy się - zgodnie z poleceniem wujka. W Lachowiczach nic na razie złego się jednak nie działo. Wujek normalnie pracował w ośrodku zdrowia, lecząc Polaków, Białorusinów, Tatarów i Żydów, tak jak przed 17 września. Czuło się jednak, że spokój jest tylko pozorny. Polacy na Kresach w większości znali bolszewików "od podszewki". Część walczyła z nimi w 1920 r., część osiadła tu po przeżyciu rewolucji. teraz kto mógł, szykował się do wyjazdu do Generalnej Guberni. Niemcy wydawali nam się mimo wszystko "mniejszym złem". Mówiło się, o jakiejś wymianie na granicy. Bardzo niepokoiłam się o rodzinę w Warszawie i pragnęłam wyjechać już z Lachowicz.

Mniej więcej w połowie listopada zgłosiła się do wujka pielęgniarka z Warszawy, prosząc o pomoc w sprowadzeniu z okolicy jej siostrzenicy z dzieckiem. Miała dla nich przepustkę potrzebną na przejazd koleją po stronie sowieckiej. Okazało się, że to dziecko ma pół roku. Wujostwo zdecydowali, że wobec tego dzieckiem wymienionym na przepustce mogę być ja. Pożegnałam rodzinę, wieczorem wsiadłyśmy z ową panią do pociągu. Może nie tyle wsiadłyśmy, co udało nam się wcisnąć. Pasażerowie ścieśnili się, ale nie pozwolili zapalić światła. Jak mówili - ze względu na nasze bezpieczeństwo. Co jakiś czas do przedziału wchodzili młodzi ludzie z pistoletami. Przyglądali się pasażerom i bagażom, zabierali bez słowa bardziej zasobne, kazali ludziom rozbierać się z wierzchniej odzieży. Nierzadko padał też strzał, po którym ciało wyrzucano z pociągu. Widziałam trupy leżące przy torach. Kim byli ci mordercy? Nie padało ani jedno słowo, które mogłoby ich zdekonspirować, ale wszyscy byliśmy pewni, że ten rozbój to dzieło sowieckie.

W Zarębach Kościelnych przeszłam "zieloną granicę". Ruch był tu wielki. Na wschód uciekali Żydzi, na zachód ci, którzy znali sowiecki raj...

 

Na zakończenie mojego wspomnienia o pierwszym zetknięciu się z bolszewikami pozwolę sobie przytoczyć napisany przeze mnie w wiele lat później wiersz, który zatytułowałam "Memento":

Miasta wydziedziczone,
stoicie za moim progiem.
W dłoniach wysoko wzniesionych,
na tarczach Jagiellonowych,
aż po sam Tron Jasny, Boski,
dźwigacie Orlęta Lwowskie
(że dzieci - poznaję po głosie).
Dźwigacie tych, co na Rossie.
Wznosicie w dłoniach olbrzymich
zwłoki z Katynia, z Kołymy,
z Auschwitz, of- i stalagów,
z Gułag Archipelagu.

Miasta wydziedziczone,
stoicie za moim progiem.