Ta kropla adrenaliny nie rozdrażni wielkiej liczby ludzi. Zdenerwują się może najwyżej zwolennicy medytacji transcendentalnej, czyli czegoś w rodzaju płatnego zakonu, który założył na Zachodzie wyżej wspomniany Maharishi Mahesh Yogi. Ukazała się w Czasie Kultury Nr 2/02.
NAGA BABA, PRĄCIE ŚIWY I MANTRY SZEPTANE NA USZKOW połowie lat sześćdziesiątych światową prasę obiegło zdjęcie czterech długowłosych chłopców z Liverpoolu w towarzystwie jeszcze bardziej długowłosego osobnika z Riszikeszu. Ów owłosiony osobnik dzięki owemu zdjęciu zarobił niesamowite pieniądze, znalazł bowiem nagle rzesze nabywców towaru, którego sprzedażą się zajmował. A towar miał dziwny: mantry szeptane na uszko. Mantry szeptane na uszko? Takie rzeczy się w Indiach sprzedaje? Hm, nie całkiem. W Indiach można raczej kupić małą rzeźbę prącia Śiwy. Sprzedają je po kilka rupii handlarze w Benares nad brzegiem Gangesu. Oczekujesz, drogi czytelniku, wyjaśnienia związku pomiędzy mantrą sprzedawaną za twardą walutę w Anglii a prąciem Śiwy sprzedawanym za kilka rupii w Benares? Okej (jak mówią w Anglii), czyli aććha (jak mówią w Benares), ale zacznę od wczesnego średniowiecza. W IX wieku w Indiach byli bramini uczący się na pamięć świętych Wed, byli też hinduscy asceci uprawiający jogę w leśnych pustelniach, jednakże dominującą instytucją religijną subkontynentu był zakon buddyjski. Mnisi buddyjscy przemierzali kraj żebrząc o posiłki i medytując, ale nie tylko: po całym kraju rozsiane były buddyjskie klasztory, z których największe były wielkimi ośrodkami nauki. Były to tak naprawdę pierwsze w świecie uniwersytety, studiowano tam nie tylko buddyjskie pisma i tantryczną medytację, ale także takie przedmioty jak logikę i językoznawstwo. Inna sprawa, że było to językoznawstwo niepodobne do naszego, buddyjskich mistrzów interesowało głównie to, w jaki sposób język, a przede wszystkim jego dźwięk, może pomóc w doprowadzeniu ucznia do Przebudzenia. Powstawały także długie teksty, które nic nie znaczyły, były jedynie sekwencją odpowiednich sylab. Przebudzenie było głównym obiektem zainteresowania buddyjskich mistrzów, nie interesowało ich uczenie się na pamięć hymnów ku czci wedyjskich bóstw ani całopalne ofiary mające zapewnić pomyślne zbiory. Mimo jednak, iż minęło już półtora tysiąca lat odkąd Budda głosił swą naukę, wciąż byli w Indiach bramini uważający tę naukę za heretycką. W takiej sytuacji pojawił się Śiankara-aczarja, który postanowił znaleźć drogę do Przebudzenia dla tych, którzy nie chcieli odrzucać świętych Wed. Miał po temu pewne podstawy. Już w jego czasach bowiem Wedy składały się z hymnów ku czci bóstw oraz z zakończenia, zwanego Wed-anta, którego głównym składnikiem były nie mniej mistyczne od buddyjskich sutr Upaniszady. Teksty tekstami, Śiankara postanowił stworzyć zakon na podobieństwo buddyjskiego. Obszedł on pieszo cały subkontynent zakładając cztery wielkie klasztory w czterech jego krańcach: w Śringeri na dalekim południu, w Puri nad Zatoką Bengalską, w Dwarka nad Morzem Arabskim i w Bandrinath w Himalajach. Później wiele podobnych klasztorów powstało w całym kraju, ale te cztery do dziś stanowią główne centra. Śiankara, bramin z dalekiego południa, żył tylko 32 lata, ale uważany jest za jednego z największych filozofów Indii, a przede wszystkim za twórcę wielkiego zakonu czcicieli Śiwy, zwanego Dasznami. Zakon Dasznami ma wiele wspólnego z zakonem buddyjskim. Głównym jego celem jest doprowadzenie mnichów - zwanych sannjasi lub sadhu (w odróznieniu od buddyjskich bhikszu) - do 'otwarcia trzeciego oka', które to otwarcie jest w zasadzie tym samym, co buddyjskie Przebudzenie. Podobnie jak u byddustów najważniejszy jest kontakt pomiędzy mistrzem a uczniem, czyli guru w klasztorze Dasznami pełni taką funkcję, jak roshi w klasztorze Zen. Podobnie jak buddyjscy mnisi, sannjasi nie przebywają cały czas w klasztorach, lecz wędrują po kraju żyjąc z jałmużny. Owo życie z jałmużny to bardzo ważny element mnisiego życia, przełamuję bowiem dwie bariery na drodze ku Transcendencji: chciwość i arogancję (no bo jak mam się uważać za lepszego od kmiotów, skoro kmioty mnie żywią?). Buddyjscy mnisi dopuszczają dwa posiłki dziennie, sannjasi często poprzestają na jednym. Buddyjski ślub ubóstwa dopuszcza posiadanie jednej szaty, sannjasi nie posiadają więcej, a nierzadko posuwają się jeszcze dalej i chodzą zupełnie nago. Owi goli asceci zwani są naga baba (baba znaczy 'ojczulek', a naga należy do tych sanskryckich słów, które brzmią podobnie do polskich odpowiedników), a swą zdumiewającą praktyką demonstrują nie tylko ubóstwo, ale też (paradoksalnie) celibat, a ściślej obojętność wobec seksu. Podobnie jak buddyści, sannjasi golą w momencie inicjacji głowy, ale w odróżnieniu od buddystów golą je tylko raz, a następnie pozwalają czuprynie rosnąć w fantastyczne dredy. Wreszcie podobnie jak buddyści, sannjasi dużą wagę przywiązują do medytacji. Pomocą w tej medytacji ma być mantra, którą każdy sannjasi dostaje od swego guru. Mantra to jest sylaba, która nic konkretnego nie znaczy, ale której dźwięk (powtarzany w myśli) ma doprowadzić umysł do stanu sprzyjającego 'otwarciu trzeciego oka'. Jest wiele różnych mantr, guru wybiera najodpowiedniejszą dla konkretnego ucznia i szepce mu ją w sekrecie na ucho w momencie inicjacji. Zakon Dasznami różni się natomiast od buddyjskiego na poziomie niejako niższym, postrzeganym przez tych, którzy nie osiągnęli Przebudzenia ani nie 'otwarli trzeciego oka'. Przede wszystkim uznaje on autorytet Wed, a nie uznaje autorytetu buddyjskich sutr, a obiektem kultu jest Pan Śiwa i inni bogowie, a nie Budda i bodhisattwowie. Uznawany jest też podział społeczeństwa na kasty i do niektórych klasztorów dostęp mają jedynie członkowie wyższych kast. Wyglądem wędrujący po kraju sannjasi różnią się bardzo od buddyjskich mnichów. Jeśli w ogóle są ubrani, to najwyżej w czerwony płat materiału wokół bioder, włosy w dzikich strąkach, ciało natarte popiołem z miejsc kremacji na znak, że mnich zmarł dla zwykłego życia, na czole namalowane trzy poziome pasy: znak wyznawców Śiwy. Na ramieniu torba, w której jest tylko kilka najpotrzebniejszych przedmiotów, wśród nich żebracza miska i - nierzadko - fajeczka czilum. Bowiem niektórzy sannjasi palą gandżę, święte ziele, które Śiwa zasiał na ziemi, by asceci łatwiej mogli zapomnieć o głodzie i seksie. W ręku z reguły żelazny trójząb: broń Śiwy, pana zniszczenia. Bowiem - w odróżnieniu od buddyjskich bhikszu - śiwaiccy sadhu wcale niekoniecznie są pacyfistami. Zakon Dasznami nie tylko nie jest z założenia pacyfistyczny, ale wręcz posiada własną armię. Już w średniowieczu utworzone zostały 'regimenty' zwane akhara, do których dopuszczano również ludzi z najniższych kast. Członkowie tych regimentów praktykowali nie tylko ubóstwo i medytację, ale także tajemne sztuki walki. Zachodni badacze zwykle przypuszczają, że chodziło o obronę hinduskiej ludności przed muzułmańskimi najeźcami, ale możliwe jest także inne wytłumaczenie: mistrzowie chcieli podkreślić dobitnie, że sannjasi to nie wymoczki, lecz ludzie odważni i gotowi na wszystko. Armie kudłatych golasów uzbrojonych nie tylko w szable, ale też w artylerię, rosły w niektórych okresach do poważnych rozmiarów i wspierały maharadżów, niekiedy również muzułmańskich. A w XVIII wieku, po rozpadzie imperium Wielkiego Mogoła, istniały nawet niezależne klasztorne księstwa. Nadużycie i zniekształcenia prawdziwej nauki możliwe są oczywiście wszędzie, ale prawdą jest również, że owe armie ascetów i klasztorne księstwa nie rządziły się prawami konwencjonalnej polityki i czasem znikały z niewiadomych powodów, po prostu rozpływały się wśród ludności. Akhara istnieją do dziś, acz obecnie ich militarny aspekt jest już rzeczywiście symboliczny. Bywa wprawdzie, że goły asceta nosi ze sobą szabelkę, ale kałaszy się raczej nie spotyka. Zakonów śiwaickich jest w Indiach więcej, ale Dasznami są zdecydowanie największym, a mniej więcej połowa hindusów to wyznawcy Śiwy. Mniej więcej połowa świątyń w Indiach to świątynie Śiwy, gdzie obiektem kultu jest rzeźba przedstawiająca prącie tego boga. Bowiem Śiwa jest czczony najczęściej nie pod postacią człekopodobnej figury, lecz przede wszystkim lingamu, czyli figury mającej przedstawiać jego narząd płodności. Tak naprawdę to obiektem kultu jest nie kamienny narząd, lecz Świetliste Prącie Śiwy, które - jak twierdzą jego wyznawcy - w kilku miejscach przecina powierzchnię ziemi. Najważniejszym z tych miejsc jest Benares, dlatego właśnie tutaj można kupić malutkie kutasiki jako dewocjonalia. Śiwaiccy mistrzowie, którym udało się otwarcie trzeciego oka, zdają sobie sprawę, że owe trójzęby i szabelki, paski na czole i prącia Śiwy - to tylko otoczka konieczna do tego, by dotrzeć do słuchaczy o konkretnych kulturowych uwarunkowaniach. Bywa również, że zdają sobie z tego sprawę tacy, którzy owego trzeciego oka nie otwarli, a wówczas mogą się zdarzyć zaskakujące sytuacje. Może się na przykład zdarzyć, że ktoś taki pojedzie do kraju o zupełnie innej kulturze i będzie za drogie pieniądze sprzedawał szeptane na uszko mantry twierdząc, że nie mają one nic wspólnego z religią. Może się też zdarzyć, że ktoś napisze na ten temat tekst do jakiegoś mało znanego czasopisma w mało znanym kraju w Europie Środkowej. |