George Borrow

George Henry Borrow (1803 1881) jest postacią dość niezwykłą wśród angielskich pisarzy XIX wieku. Pierwszą rzeczą, o której wiedzą w Anglii nawet dzieci w szkole podstawowej, był jego niewiarygodny talent do nauki języków: w wieku kilkunastu lat znał ich kilkanaście, a pod koniec życia władał w mowie i piśmie kilkudziesięcioma. W wieku lat dwudziestu miał gotowe rękopisy poematów tłumaczonych z walijskiego i staroduńskiego. Pełen literackiej ambicji chciał swe wczesne tłumaczenia wydać drukiem, ale - jak to zwykle bywa - londyńscy wydawcy mieli na temat tych tekstów inne zdanie. W 1825 roku, rozczarowany londyńskimi wydawcami, Borrow spakował tobołek i na piechotę ruszył w Anglię. Cygańskie życie nie było mu obce, od wczesnego dzieciństwa bawił się z obozującymi w pobliżu cygańskimi dziećmi i romany był pierwszym obcym językiem, którego się nauczył. Syn przywódcy jednej z grup, nazwiskiem Petulengro, był od owego dzieciństwa jego bliskim przyjacielem. Do 1832 roku Borrow włóczył się najpierw po Anglii, później po Europie, acz biografowie nie bardzo wiedzą gdzie. W 1833 roku jego talent do języków rozpoznało Brytyjskie I Zagraniczne Towarzystwo Biblijne i zaproponowało mu tłumaczenie Nowego Testamentu na mandżurski. Borrow mandżurskiego nie znał, ale czy to problem? Pojechał do St.Petersburga, gdzie się tego języka nauczył i wrócił nie tylko z tłumaczeniem owego Nowego Testamentu, ale też z angielskimi przekładami wierszy arabskich, perskich, tureckich, rosyjskich i polskich. W 1840 roku Borrow się ożenił i osiadł w dworku, ale do końca życia raz po raz urywał się z domu by powłóczyć się z Cyganami. Sławy przysporzyły mu nie przekłady, lecz "Lavengro" - autobiografia czy też autobiograficzna powieść. Większość tej książki zajmuje owa włóczęga po Anglii pisana w pierwszej osobie; biografowie nie są w stanie sprawdzić faktów, bowiem Borrow włócząc się z Cyganami po parowach nie zostawił po sobie żadnych śladów. Książka nie jest bynajmniej nudnym wspomnieniem, napisana jest przy użyciu wszystkich środków dostępnych powieściopisarzowi, postacie są scharakteryzowane za pomocą dialogu, opisy skromne a sugestywne, itd. W swój tekst Borrow wplata opowieści rozmówców, niekiedy opowieści całego życia, tak że w pewnym sensie rysuje psychiczny krajobraz swego kraju. Jeszcze jedna cecha wyróżnia tę książkę: w czasach Dickensa i Thackeraya, kiedy dominowała charakterystyczna dla nich, nieco humorystyczna proza raczej prostych zdań, Borrow pisze prozą zdań długich, pełnych dygresji i skojarzeń, której rytm powoduje troszkę niesamowitą atmosferę. Ten typ prozy podjęli później tacy pisarze, jak Conrad, Faulkner czy Kerouac. "Lavengro" wydano po raz pierwszy w 1851 roku. Tytuł jest cygańskim słowem oznaczającym "mistrza języków". Książka ta urywa się w pewnym punkcie bez żadnego racjonalnego zakończenia; kilka lat później Borrow wydał sekwencję zatytułowaną "Romany Rye", co (również w "języku dróg") znaczy "Cygański Dżentelmen".






W Cygańskim Parowie


Jestem w parowie i robię podkowę. Nie mając innego konia, na którego kopytach mógłbym swą sztukę praktykować, swych pierwszych prób dokonałem na swym własnym koniu, jeśli mego kucyka można było nazwać koniem. Zresztą pewnie gdybym dokładnie przeszukał całą Anglię, z trudem znalazł bym zwierzę bardziej potrzebujące szlachetnych usług kowala. Na trzech nogach nie miał podków wcale, a na czwartej zaledwie szczątek, z którego to powodu kopyta miał żałośnie popękane i porozdzierane po swych ostatnich podróżach po twardych krzemiennych drogach. "Dotąd należałeś do kotlarza," powiedziałem zwracając się do zwierzęcia, "ale teraz należysz do kowala. Powiadają, że domownicy szewca nieodmiennie chodzą gorzej obuci niż wszyscy inni. Być może jest to prawdą w przypadku tych, którzy robią obuwie ze skóry, ale nie będzie to prawdą wobec domowników tego, kto robi obuwie z żelaza, w każdym razie nie będzie to prawdą w moim przypadku. Wiesz co, mój gry? Póki jesteś ze mną, będziesz i lepiej podkuty, i lepiej wypasiony, niż u swego dotychczasowego pana." Jestem w parowie i robię petul; muszę w tym miejscu zwrócić uwagę, że skoro robię podkowę, czytelnik nie powinien być zaskoczony, że niekiedy używam języka mistrza podków - pana Petulengro. Od jakiegoś już czasu gram na peszota, czyli miechu, usiłując rozdmuchać jag, czyli ogień, w swej skromnej kuźni. Angar, czyli węgiel, jarzy się już wściekle, rozrzucając iskry i długie vagesko czipe, czyli języki płomieni; niewielka sztabka sastry, czyli żelaza, leży w ogniu, zagłębiona na dziesięć czy dwanaście cali, i teraz jest już gorąca, bardzo gorąca, nadzwyczaj gorąca, bracie. A teraz widzisz, prala, jak chwytam sztabę żelaza, kładę rozjarzony jej koniec na kovancy, czyli kowadle, i zaczynam kurować sastrę z taką energią, jakbym był właśnie zatrudniony przez mistrza za dui kaulor, czyli dwa szylingi na dzień, bracie; a kiedy żelazo jest już prawie chłodne, a moje ramię zmęczone, wkładam je znów w angar i zaczynam rozdmuchiwać ogień przy pomoca pudamengro, które to słowo oznacza coś co dmucha i jest innym i częściej używanym słowem na określenie miecha, kiedy tym jestem zajęty śpiewam cygańską pieśń, której dźwięk jest cudownie zgrany z szorstkim zawodzeniem pudamengro, nagle pieśń się kończy, żelazo jest znów gorące i kowalne. Spójrz, kładę je znów na kovancy i zaczynam kucie; teraz czegoś mi brakuje; teraz potrzebuję pomocy; potrzebuję ciebe, bracie, lub kogoś innego, by wziął sztabę z mej ręki i przytrzymał ją na kovancy, podczas gdy ja, przykładając czinomeskro, czyli rodzaj dłuta, do rożzarzonego żelaza, sążnistym uderzeniem lub dwoma szukaro baro, czyli wielkiego młota, odetnę tyle ile potrzeba na petul. Skoro jednak nie mam nikogo do pomocy, kuję nadal aż odpadnie tyle, ile potrzebuję, wkładam ten kawałek w ogień, znów dmę w miechy i zaczynam pieśń w miejscu, gdzie ją przerwałem; kiedy kończę pieśń wyjmuję żelazo, ale tym razem używając plaistry, czyli cęgów, i znów zaczynam kucie, obracając żelazo przez cały czas cęgami: w końcu zginam żelazo i spńjrz, przyjrzyj się, oto kształtem swym przypomina już petul. Nie będę wchodził w dalsze szczegóły tego procesu - był on raczej męczący. Musiałem się pogodzić z wieloma niedogodnościami; moja kuźnia była prymitywna, narzędzia mogłyby być lepsze; brakowało mi wielu wysoce użytecznych sprzętów, a przede wszystkim wprawy w rękach. Byłem wprawdzie adeptem tego fachu, ale czcigodnej tej sztuki nie praktykowałem od wielu lat, odkąd - chwileczkę, nie jest moim zamiarem informowanie czytelnika, w każdym razie nie w tym miejscu, jak i kiedy zostałem kowalem. Miałem jednak coś bardzo w tej pracy przydatnego, coś, co w ciągu całego mego życia niezwykle mi się przydawało i niejednokrotnie zastępowało mi przyjaciół, pieniądze, i wiele innych, niemal równie ważnych rzeczy - żelazny upór, bez którego w jakimkolwiek przedsięwzięciu sprzyjający czas i okoliczności nie na wiele się przydają. Uparłem się że zrobię podkowę, i to dobrą, wbrew wszyskim przeciwnościom tak, wbrew dukkerom. Pod koniec czwartego z tych dni, w ciągu których kułem i przekuwałem owo żelazo co najmniej pięćdziesiąt razy, zrobiłem petul taki, że żaden mistrz rzemiosła by się go nie powstydził, z drugą podkową miałem już mniej problemów, a po czwartej już bym się wahał czy zdjąć kapelusz przed najlepszym kowalem w Cheshire. Ale nie podkułem jeszcze swego małego gry; teraz się do tego zabrałem. Przyciąwszy kopyta równiutko przy pomocy czuri, przykładałem każdy petul do pindro gorący, rożzarzony. Oh, jak te kopyta syczały i - oh - jaki miły cierpki zapach rozszedł się po dolince, zapach dobry na podłamanego ducha. Odważnie podkułem swego konika - zaledwie raz go ukłułem, lekko, wbijając kafi, za co, jak pamiętam, kopnął mnie tak, że upadłem; nie poddałem się jednak, lecz wstawszy obiecałem mu, że będę ostrożniejszy w przyszłości; dokończywszy operacji spiłowałem dobrze kopyto przy pomocy rin baro; następnie wypuściłem go na pastwisko między drzewami i schowawszy mniejsze narzędzia do mucztaru, usiadłem na swoim kamieniu i, opierając się łokciami na kolanach, schowałem głowę w dłoniach. Byłem zmęczony.




Człowiek w Czerni

(...) "Dobrze" powiedziałem, "pozostawmy tę sprawę, ale proszę tu usiąść na kamieniu, a ja sobie siądę obok na trawie."
Człowiek w czerni, przeprosiwszy dwa lub trzy razy za to, że siedzi na czymś, co uznał za moje miejsce, usiadł na kamieniu, a ja przykucnąłem na cygański sposób naprzeciw niego. Belle siedziała na swym stołku w pewnej odległości po mojej prawej stronie. Po jakimś czasie zwróciłem się do niego: "Czy mam to uznać za wizytę czysto kurtuazyjną? Jeśli taką się okaże, to będzie to, o ile mnie pamięć nie myli, pierwsza tego rodzaju wizyta w moim życiu."
"Czy wolno mi będzie zapytać" rzekł człowiek w czerni, "gorąco dzisiaj" powiedział przerywając sobie i zdejmując kapelusz.
Zauważyłem że był częściowo łysy, czerwonych włosów brakowało na przedniej części czaszki, czoło miał wysokie, brwi rzadkie, oczy szare i chytre, patrzące zwykle w dół, nos lekko orli, usta raczej duże - rodzaj drwiącego uśmiechu zawsze obecny na wargach, cerę miał cokolwiek czerwonawą.
"Zła twarz" powiedziała Belle w języku dróg, spostrzegłszy że moje oczy były w tej twarzy utkwione.
"Moja twarz się szanownej panience nie podoba?" Spytał człowiek w czerni nakładając z powrotem kapelusz i mówiąc szczególnie miękkim tonem.
"Jak to" rzekłem, "czyżbyś rozumiał język dróg?"
"Nie więcej niż ormiański" rzekł człowiek w czerni, "ale rozumiem spojrzenie i ton."
"Ja pewnie również" odparła Belle, "i powiedziawszy prawdę twój ton podoba mi się równie mało, co twarz."
"Jak ci nie wstyd" rzekłem,"czyżbyś już zapomniała co właśnie powiedziałem o prawie gościnności? A jeszcze nie otrzymałem odpowiedzi" zwróciłem się do przybysza, "dotyczącego charakteru wizyty."
"Czy wolno mi zapytać kim jesteś?"
"Widzisz gdzie mieszkam?"odparłem.
"Widzę" rzekł człowiek w czerni rozglądając się.
"Czy wiesz, jak to miejsce się nazywa?"
"Powiedziano mi, że jest to Parów Wydrwigroszy, czyli Cyganów" odparł człowiek w czerni.
"Dobrze" rzekłem, "a ta kuźnia i namiot jak wyglądają?"
"Jak kuźnia i namiot wędrownego Cygana; widziałem takie w Italii."
"Dobrze" powiedziałem, "otóż one należą do mnie."
"Jesteś więc Cyganem?" Spytał człowiek w czerni.
"Kim innym miałbym być?"
"Ale zdaje się, że znasz pewne osoby, z którymi ja również zawarłem znajomość; nawiązywałeś do spraw o których z nimi rozmawiałem, użyłeś nawet podobnych słów."
"Czy wiesz jak Cyganie żyją?"
"Zdaje mi się, że żyją z kucia starego żelaza i z przepowiadania przyszłości."
"No cóż" rzekłem, "oto jest moja kuźnia, tam jest trochę żelaza, chociaż nie starego, a zgodnie z twoim własnym wyznaniem jestem jasnowidzem."
"Ale skąd posiadasz tę wiedzę?"
"Oh" powiedziałem, "jeśli chcesz bym wyjawił sekrety mego fachu, to oczywiście nie mam nic więcej do powiedzenia. Idź do barwierza szkarłatów i spytaj jak barwi tkaniny."
"Czemu szkarłat? Czy dlatego, że Cyganie rumienią się jak szkarłat?"
"Cyganie nigdy się nie rumienią" odrzekłem, "ale płaszcze cygańskie są szkarłatne".
"Prawie bym cię wziął za Cygana" powiedział człowiek w czerni, "gdyby nie..."
"Gdyby nie co?" Zapytałem.
"Gdyby nie ta lekcja ormiańskiego i w ogóle twoja ogólna znajomość języków, o manierach i wyglądzie nie wspominając" powiedział człowiek w czerni z chichotem.
"A czemuż to Cygan nie mógłby znać języków?"
"Ponieważ cygańska rasa jest doskonale niepiśmienna" powiedział człowiek w czerni; "posiadają oni co prawda szelmowską bystrość umysłu i są szczególnie znani z dawania chytrych i wymijających odpowiedzi - swymi odpowiedziami, przyznam, przypominasz mi ich; ale żeby ktoś z tej rasy władał tak uczonym językiem jak ormiański i posiadał generalną wiedzę o literaturze, to jest coś che io non vredo afatto."
"I za kogo mnie bierzesz?" Spytałem.
"Cóż" odrzek; człowiek w czerni, "powinienem cię uznać za filologa, który z jakiegoś względu podjął cygańskie życie, ale muszę przyznać, że twój sposób odpowiadania na pytania jest o wiele za bystry na filologa."
"A dlaczegóż to filolog nie mógłby odpowiadać na pytania w bystry sposób?"
"Ponieważ filolodzy to najgłupsza rasa pod słońcem" odrzekł człowiek w czerni. "posiadają oni co prawda pewną zdolność zbierania słów i pamięć do ich przechowywania; ale żeby członek tej sekty był zdolny dać racjonalną odpowiedąc, na jakikolwiek temat, choćby i filologii - czegoś takiego jeszcze nie słyszałem."
"A tymczasem zastałeś mnie tu uczącego to dziewczę ormiańskiego języka?"
"Zdaje się, że tak" powiedział człowiek w czerni.
"I słyszałeś mnie dającego na twe pytania odpowiedzi, które uznałeś za bystre?"
"Zdaje się, że tak" powiedział człowiek w czerni.
"A czy ktoś inny niż filolog mógłby w parowie uczyć dziewczę ormiańskiego?"
"Chyba nie" powiedział człowiek w czerni.
"Widzisz więc, że możliwe jest, by filolog dał odpowiedź nie tylko racjonalną, ale nawet bystrą?"
"Naprawdę nie wiem" powiedział człowiek w czerni.
"Więc co z tobą jest?" zapytałem.
"Jestem zdezorientowany" powiedział człowiek w czerni.
"Zdezorientowany?"
"Tak."
"Naprawdę zdezorientowany?"
"Tak."
"Takim pozostań."
(...)






Strona główna