W Cygańskim Parowie
Jestem w parowie i robię podkowę. Nie mając innego konia, na którego kopytach mógłbym swą sztukę praktykować, swych pierwszych prób dokonałem na swym własnym koniu, jeśli mego kucyka można było nazwać koniem. Zresztą pewnie gdybym dokładnie przeszukał całą Anglię, z trudem znalazł bym zwierzę bardziej potrzebujące szlachetnych usług kowala. Na trzech nogach nie miał podków wcale, a na czwartej zaledwie szczątek, z którego to powodu kopyta miał żałośnie popękane i porozdzierane po swych ostatnich podróżach po twardych krzemiennych drogach. "Dotąd należałeś do kotlarza," powiedziałem zwracając się do zwierzęcia, "ale teraz należysz do kowala. Powiadają, że domownicy szewca nieodmiennie chodzą gorzej obuci niż wszyscy inni. Być może jest to prawdą w przypadku tych, którzy robią obuwie ze skóry, ale nie będzie to prawdą wobec domowników tego, kto robi obuwie z żelaza, w każdym razie nie będzie to prawdą w moim przypadku. Wiesz co, mój gry? Póki jesteś ze mną, będziesz i lepiej podkuty, i lepiej wypasiony, niż u swego dotychczasowego pana."
Jestem w parowie i robię petul; muszę w tym miejscu zwrócić uwagę, że skoro robię podkowę, czytelnik nie powinien być zaskoczony, że niekiedy używam języka mistrza podków - pana Petulengro. Od jakiegoś już czasu gram na peszota, czyli miechu, usiłując rozdmuchać jag, czyli ogień, w swej skromnej kuźni. Angar, czyli węgiel, jarzy się już wściekle, rozrzucając iskry i długie vagesko czipe, czyli języki płomieni; niewielka sztabka sastry, czyli żelaza, leży w ogniu, zagłębiona na dziesięć czy dwanaście cali, i teraz jest już gorąca, bardzo gorąca, nadzwyczaj gorąca, bracie. A teraz widzisz, prala, jak chwytam sztabę żelaza, kładę rozjarzony jej koniec na kovancy, czyli kowadle, i zaczynam kurować sastrę z taką energią, jakbym był właśnie zatrudniony przez mistrza za dui kaulor, czyli dwa szylingi na dzień, bracie; a kiedy żelazo jest już prawie chłodne, a moje ramię zmęczone, wkładam je znów w angar i zaczynam rozdmuchiwać ogień przy pomoca pudamengro, które to słowo oznacza coś co dmucha i jest innym i częściej używanym słowem na określenie miecha, kiedy tym jestem zajęty śpiewam cygańską pieśń, której dźwięk jest cudownie zgrany z szorstkim zawodzeniem pudamengro, nagle pieśń się kończy, żelazo jest znów gorące i kowalne. Spójrz, kładę je znów na kovancy i zaczynam kucie; teraz czegoś mi brakuje; teraz potrzebuję pomocy; potrzebuję ciebe, bracie, lub kogoś innego, by wziął sztabę z mej ręki i przytrzymał ją na kovancy, podczas gdy ja, przykładając czinomeskro, czyli rodzaj dłuta, do rożzarzonego żelaza, sążnistym uderzeniem lub dwoma szukaro baro, czyli wielkiego młota, odetnę tyle ile potrzeba na petul. Skoro jednak nie mam nikogo do pomocy, kuję nadal aż odpadnie tyle, ile potrzebuję, wkładam ten kawałek w ogień, znów dmę w miechy i zaczynam pieśń w miejscu, gdzie ją przerwałem; kiedy kończę pieśń wyjmuję żelazo, ale tym razem używając plaistry, czyli cęgów, i znów zaczynam kucie, obracając żelazo przez cały czas cęgami: w końcu zginam żelazo i spńjrz, przyjrzyj się, oto kształtem swym przypomina już petul.
Nie będę wchodził w dalsze szczegóły tego procesu - był on raczej męczący. Musiałem się pogodzić z wieloma niedogodnościami; moja kuźnia była prymitywna, narzędzia mogłyby być lepsze; brakowało mi wielu wysoce użytecznych sprzętów, a przede wszystkim wprawy w rękach. Byłem wprawdzie adeptem tego fachu, ale czcigodnej tej sztuki nie praktykowałem od wielu lat, odkąd - chwileczkę, nie jest moim zamiarem informowanie czytelnika, w każdym razie nie w tym miejscu, jak i kiedy zostałem kowalem. Miałem jednak coś bardzo w tej pracy przydatnego, coś, co w ciągu całego mego życia niezwykle mi się przydawało i niejednokrotnie zastępowało mi przyjaciół, pieniądze, i wiele innych, niemal równie ważnych rzeczy - żelazny upór, bez którego w jakimkolwiek przedsięwzięciu sprzyjający czas i okoliczności nie na wiele się przydają. Uparłem się że zrobię podkowę, i to dobrą, wbrew wszyskim przeciwnościom tak, wbrew dukkerom. Pod koniec czwartego z tych dni, w ciągu których kułem i przekuwałem owo żelazo co najmniej pięćdziesiąt razy, zrobiłem petul taki, że żaden mistrz rzemiosła by się go nie powstydził, z drugą podkową miałem już mniej problemów, a po czwartej już bym się wahał czy zdjąć kapelusz przed najlepszym kowalem w Cheshire.
Ale nie podkułem jeszcze swego małego gry; teraz się do tego zabrałem. Przyciąwszy kopyta równiutko przy pomocy czuri, przykładałem każdy petul do pindro gorący, rożzarzony. Oh, jak te kopyta syczały i - oh - jaki miły cierpki zapach rozszedł się po dolince, zapach dobry na podłamanego ducha.
Odważnie podkułem swego konika - zaledwie raz go ukłułem, lekko, wbijając kafi, za co, jak pamiętam, kopnął mnie tak, że upadłem; nie poddałem się jednak, lecz wstawszy obiecałem mu, że będę ostrożniejszy w przyszłości; dokończywszy operacji spiłowałem dobrze kopyto przy pomocy rin baro; następnie wypuściłem go na pastwisko między drzewami i schowawszy mniejsze narzędzia do mucztaru, usiadłem na swoim kamieniu i, opierając się łokciami na kolanach, schowałem głowę w dłoniach. Byłem zmęczony.
|