Tadeusz Kotarbiński - filozof, logik, prakseolog i etyk. W latach 1957-1962 prezes PAN. Autor m.in. prac: "Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk" (1929), "Traktat o dobrej robocie" (1955), "Medytacje o życiu godziwym" (1966). Laureat Nagrody Państwowej (1972).
Nie mogę
odtworzyć
dawnych przeżyć na podstawie dokumentów, te bowiem spłonęły w ogólnej
pożodze
Warszawy pod koniec wojny ostatniej. Muszę polegać wyłącznie na
wspomnieniach,
dobrze już zatartych, gdyż sięgających wstecz dość daleko poza
półwiecze.
Najdawniejsze są chyba te, które pochodzą z początków lat
dziewięćdziesiątych
ubiegłego stulecia... Zasobny dwór ziemiański w Radzymińskiem,
urzekający
dostojeństwem sędziwego domu. Dobrobyt tego domu stwarzał w duszy
dziecka
złudzenie, że wszystkim w ogóle dobrze jest na świecie. W słoneczny
poranek
wybiegało się do ogrodu pełnego niespodzianek. Jakże misterne są
dzwoneczki
fuksji z kropelkami świeżej rosy na barwnych płatkach... A teraz spójrz
wyżej! Tam wdzięczą się różowe gwiazdki w ciemnym listowiu głogów...
Złota
słonecznego nieprzebrana obfitość, rzeka złotych promieni spływa
nieustannie
z świetlistych niebios... Pszczoły i muszki przenajrozmaitsze brzęczą
dokoła
cichym akordem. Motyle, zawsze ubrane odświętnie, polatują sobie nad
łąką
szczęśliwe i radosne...
Z Lirenki Teofila
Lenartowicza przepisywało się do własnego zeszytu urocze wiersze i
powtarzało
się ustami "Wiochny": "Jak to dobrze Bóg zrobił, że ten piękny świat
stworzył!
Tak go ślicznie ozdobił, tyle kwiecia namnożył..." Niewątpliwie stałym
podtrzymaniem złudnego poglądu na świat jest piękno roślinności i
krajobrazu.
Stwarza ono pozór dobrotliwej harmonii we wszechświecie, zwłaszcza
jeśli
się samemu żyje w dostatkach i wśród wygód i usług ze strony istot
pomagających.
A widok nieba gwiaździstego z jego wiekowym ładem - tę ułudę umacnia
lub
odwrotnie, ten właśnie widok wraz z obserwowaną stale życiodajną
funkcją
słońca stwarza w naszych umysłach fantazmat powszechnego, rozumnego i
opiekuńczego
ładu, natomiast wizja przyrody żywej, pięknej i pełnej objawów
mistrzostwa
w funkcjach życiowych, przyłącza się jako dodatkowe świadectwo owej
prawdy
rzekomej. Olbrzymi głaz rozkosznej ułudy przygniata rodzącą się w męce
i słabą w początkach refleksję krytycznego rozumu, która jednak nabiera
coraz większej prężności i w końcu odrzuca precz brzemię kardynalnego
błędu.
Zanim to jednak nastąpi, osobowość dziecka trwa w atmosferze bajki z
tysiąca
i jednej nocy i kształtuje się w niej dobrze i pięknie aż do chwili
przełomu.
Jak bardzo byliśmy
szczęśliwi w dzieciństwie my wszyscy, którzy czuliśmy się pod
bezpośrednią
opieką "Matki Boskiej". Należałem i ja do tych oddanych pod Jej opiekę
- przez matkę, która w 46 lat potem, na łożu śmierci czytała nie
modlitewnik,
lecz Obronę Sokratesa...
Ale pamiętam spełnienie zobowiązania: siedmioletniego
chłopca matka zawiozła do Częstochowy, by tam przed cudownym obrazem
przystąpił
do pierwszej komunii po odbyciu pierwszej spowiedzi... Kult Madonny
tchnie
łagodnością uczuć dobrotliwych. Kojąco i uszlachetniająco działają
narkotyki
nabożeństwa majowego, głęboko zapadają w duszę i dobroczynnie urabiają
podświadomość symbole litanijnych wersetów... Dobrze było podrostkowi z
tym wszystkim i czuł się on urabianym ku dobru. W letnią słoneczną
niedzielę
jeździło się do pobliskiego kościoła na sumę... Cóż to za teatr ! Jaki
wspaniały teatr ! Księża i ministranci grają sztukę o potężnym napięciu
ekspresji, a tłum ludu, zapełniający nawę kościelną, uczestniczy w owym
misterium bynajmniej nie jako widz jedynie , lecz jako chór
współczynny.
Ci ludzie prości nie ujmują pojęciowo teologicznego sensu liturgii,
lecz
łączą się sercem z ekspresją odwiecznych symboli, wyczuwając, że
rozpamiętuje
się i uprzytamnia sobie sprawy największej wagi. Nie rozumieją, co
znaczy
"kyrie elejson", i obce im są wymyślne koncepcje transsubstancji, ale
gdy
kielich wśród ciszy zupełnej unosi się ponad pochyloną głową
duchownego,
wzniesiony na rękach ku górze wciągniętych - wówczas dusza zbiorowa
zebranych
w kościele świadków misterium unosi się wzwyż wraz z rytualnym pucharem
w akcie zbiorowej sublimacji... Msza, ujmowana jako dzieło sztuki, jest
formą równie uprawnioną jak oratorium, jak pochód z transparentami dla
uczczenia publicznej uroczystości, jak symfonia wreszcie lub inny twór
muzyki czystej. I tak jest przeżywana przez ogół wiejski zebrany w
kościele.
Ukończona, przechodzi znajomym i wdrożonym torem w akt wspólnego
uniesienia
i porywa za sobą każdego z obecnych (jeśli nie wyschło w nim serce do
cna),
gdy się rozlegnie wstrząsające sklepieniami kościoła unisono prastarej
pieśni, której pierwsze słowa brzmią: "Święty Boże, święty, mocny,
święty
a nieśmiertelny", i która kulminuje w rozpaczliwym wołaniu: "Od
powietrza,
głodu, ognia, wojny wybaw nas, Panie". Tak, bez wątpienia,
najtrzeźwiejszy,
najmniej na nastroje podatny sceptyk musi przyznać, że nabożeństwo może
być i bywa uczuciowym przygotowaniem psychiki ludzkiej do przeżyć
trudnych
i czynów ważnych. Czy nie mogłoby - rzucimy już tu nawiasem - pełnić
tej
funkcji nawet względem ateistów, gdyby je uniezależnić od wszelkich
wmówień
irracjonalnych, a pozostawić całą jego zawartość ekspresyjną i moralnie
symboliczną ?
A
spowiedź...Toż
to instytucja w zasadzie zbawienna. Człowiek potrzebuje jakiejś
techniki
katarktycznej, jakiejś metody oczyszczenia swego wnętrza z urazów, więc
i z udręki wyrzutów sumienia. Ulgą jest dlań zwierzyć komuś życzliwemu
a dyskretnemu gnębiącą tajemnicę własnego złego czynu i naradzić się z
nim ufnie, niby z sobą samym, nad tym, jak wyrządzoną krzywdę naprawić,
jeśli się da, jak uzyskać z powrotem prawo do moralnego szacunku, jaką
wobec siebie samego zastosować dyscyplinę psychiczną, by się utwierdzić
w dobrej woli i w oporze przeciwko zdrożnym pokusom i podszeptom.
Niepoważne traktowanie instytucji spowiedzi zdołało ją zdyskredytować,
a nawet obrócić w narzędzie łatwego wymigiwania się od istotnej
odpowiedzialności,
jednak obserwuje się również dobroczynne skutki konfesjonału u ludzi
wierzących,
w zetknięciu ze spowiednikami biorącymi serio swoje zadania i
dorastającymi
do nich duchowo.
*
Wielkie to
szczęście
wierzyć w istnienie Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela Nieba i
Ziemi,
i w ład moralny przezeń ustanowiony w ogromie wszechbytu, i w Jego
opiekę
stałą i pomoc, i mieć w Nim realny wzór doskonałości, i byc
przeświadczonym,
że prawa rzeczywistości mają sens etyczny, i że przyroda po to
istnieje,
by człowiek mógł z niej korzystać dla podtrzymania swych sił w
pochodzie
wzwyż, ku szczytom sublimacji, i że jest od kogo dowiedzieć się o tym
na
pewno, gdyż Bóg objawił ludziom prawdy o sprawach najważniejszych, i że
nasi najbliźsi, nasi ukochani nie poumierają nigdy naprawdę i nie
utracimy
ich naprawdę, lecz - jeśli zasłużymy na to - spotkamy się z nimi w
życiu
przyszłym, wspaniałym radosnym i nieskończonym. Pamiętam, dobrze
pamiętam,
jedną z chwil uświadomienia sobie takiego szczęścia. Miałem wtedy pewno
jakie dwadzieścia lat. Było lato. Rozmyślałem sobie wśród ciszy leśnej
i stało mi się jasne to właśnie, lecz nie to przede wszystkim. Raczej
to,
jak bardzo muszą być nieszczęśliwi ci, którzy nie wierzą.
I wkrótce
popadłem
sam w gehennę takiego nieszczęścia. Rozwiała się w nicość pajęczyna
ułudy.
Po prostu przestałem wierzyć w jawną nieprawdę. Przejrzałem całą
bezzasadność
wszystkich wywodów katechizmu. Nie, nie, to dobre dla dzieci... Nie dam
się zwodzić. Spojrzę prosto w twarz autentycznej rzeczywistości... Nie
łudźmy się. Trwanie moje i moich ukochanych, i wszystkich w ogóle
osób kończy się wraz z życiem naturalnym, tak jak kończy się życie mego
przyjaciela psa, którego nieśmiertelności nie przewiduje się w
katechizmie,
podobnie jak nie przewiduje się nieśmiertelności muchy konającej na
lepie.
Żaden Bóg nie opiekuje się ludźmi. Są oni pozostawieni sami sobie, jak
wszystkie twory przyrody. Te powstały na drodze ewolucji w walce o byt,
a my, ludzie wyłoniliśmy się w drodze ewolucji z ciał przodków
zwierzęcych.
Chłopiec otrząsnął się z ułudy i przepadła szczęśliwość dziecięca.
Chłopiec
poczuł się skazańcem, tworem skazanym na śmierć. Powiało
niebezpieczeństwem
cynizmu. Bo dlaczegóż by się miał ktoś rozumny krępować czymkolwiek,
skoro
dziesięcioro Bożego przykazania zawisło w próżni... Czytało się to i
owo
z etyki i jej dziejów... Przeszło się przez relatywizm i utylitaryzm...
I jeśli nie ugrzęzło się w amoralizmie, to dlatego, że działały
czynniki
zbawiennie kształtujące: otoczenie w postaci dusz szlachetnych, aura
patriotyzmu
i protestu przeciwko obcej przemocy, wyczuwanego jako obowiązek
etyczny,
wiejska przyroda, wyczuwana jako świat piękna; dobra muzyka
rozbrzmiewająca
w domu na codzień i wzbudzająca jakoś bezpośrednio dodatnie w duszy
nastroje,
a na tym tle wysiłek umysłu z trudem, ale i ze skutkiem kształtującego
międzyludzkie, społeczne, czysto laickie uzasadnienie moralności.
Byłoby
jednak czarną niewdzięcznością ze strony piszącego te słowa, gdyby nie
uznał, że jednym z ważnych czynników było i jest przejęcie się od
dziecka
czcią i zachwytem wobec świętych dlań ongi postaci idealnych, które
stawiała
mu przed oczy jako rzekomą rzeczywistość baśń religijna. Te postaci to
przede wszystkim Jezus, wcielenie bezinteresownej, czynnej i
bezgranicznie
ofiarnej dobroci i gorliwego, bezkompromisowego głoszenia przeświadczeń
o tym, jak żyć należy, i jego Matka, obraz łagodności i dobrego
serca...
Oczywiście urzekały chłopca same te cnoty właśnie, i powiązanie ich z
kościołem,
nabożeństwem, sakramentami, religią nie było wcale konieczne, było
tylko
faktyczne. A fakty tego rodzaju powtarzają się i zdarzają się wielokroć
w biografiach ludzi.
*
Z tego
wszystkiego,
co wyżej, widać jasno, że droga zerwania z religią w omawianym
przypadku
prowadziła poprzez uświadomienie intelektualne, poprzez krytykę
tradycyjnych
pouczeń z punktu widzenia ich sensowności, zasadności, prawdziwości.
Nie
był to bynajmniej bunt serca, przeciwnie, dom opustoszały i ociemniały,
dom, w którym zabrakło światła prawdy, opuszczało się z tęsknotą,
pozostawiając
na jego ścianach miłe sercu obrazy, skoro doszło się do przekonania, że
nie są one portretami istot rzeczywistych lecz rojeniami pomylonej
wyobraźni.
Nie było w tym rozwodzie ani trochę szyderstwa w stosunku do tego
świata
idealnego, który się kochało w dobie wiary. Apostata stał się ateistą,
nie bezbożnikiem. A wielka to, wedle mego rozumienia tych słów różnica.
Ateizm jest postawą intelektualną, przeświadczeniem z rubryki sądów
egzystencjalnych.
Ateista jako taki sądzi po prostu, że nie istnieje Bóg (przy
katechizmowym
rozumieniu tego terminu, pełnego sprzeczności i fantastyki). Odrzuca
tedy
w konsekwencji interpretację Biblii jako objawienia Bożego i
za
nic sobie ma wszelkie dowody, w których się to czy owo uzasadnia przez
powołanie się na egzystencję Boga lub na autorytet rzekomego słowa
Bożego.
"Bezbożnik" - to w moim rozumieniu arogant w odniesieniu do czcigodnych
elementów religii. Jego stosunek do ideałów religijnych jest szyderczy.
Nie ma żadnego powodu, by ateista musiał być bezbożnikiem.
Na szyderstwo
zasługuje
natomiast uporczywe trzymanie się nieprawdy, argumentacja wykrętna,
wreszcie
i przede wszystkim obłuda oraz inne wady i przywary, tak często
spotykane
u ludzi, sytuacyjnie, a zwłaszcza zawodowo związanych z ortodoksją
religijną.
Łatwe to pole harców polemicznych, a życie kleru oraz dzieje Kościoła
dostarczają
nieprzebranego mnóstwa okazji do przygważdżania wszeteczeństw
konstatowanych
in
flagranti. Brudne i krwawe plamy na kartach dziejów papiestwa,
zbrodnie
inkwizycji, wyczyny ciemnogrodu, pozorna świątobliwość rzekomego
celibatu
księży, z którego ludziska nagminnie śmieją się po kątach - to wszystko
zdolne jest niejednego odstręczyć od religii samej, skoro zraża osoby
uczciwe
do ludzi działających w jej imieniu. Co więcej, ludzie ci i oparta na
nich
organizacja tak pospolicie obstają przy siłach wstecznych i tak często
podpierają zmurszałe trony itp., że wszystko, co jako tako lewicowe,
musi
zwykle przeciwstawiać się im stanowczo. Toteż odejście od religii
odbywa
się nader często w drodze takiego właśnie procesu, z grubsza i
ogólnikowo
- przez antyklerykalizm do antyreligijności. W rozważanym przypadku nie
było tak. Kierunek był odwrotny. Skoro pogląd na świat, zawodowo
głoszony
przez duchowieństwo, ujawnił się jako ułuda, powstał problem stosunku
do
jej rzeczników. Autor niniejszego roztrząsania nie zajmuje względem tej
warstwy społecznej postawy wyłącznie negatywnej. Dziwi się raczej temu,
że można jakoś w sposób dlań niewytłumaczalny godzić pewne napięcie
inteligencji
z wyznawaniem jaskrawych irracjonalności albo też godzić zacność
osobistą
z deklarowaniem sentencji, w które się nie wierzy. Jest on wszelako
pełen
uznania dla osób - czy nie przeważnie płci żeńskiej? - które z wiarą
naiwną
łączą dobroczynność czystej wody i znajdują radość w opiekowaniu się
tymi,
co to najbardziej potrzebują opieki. i odczuwa żywą sympatię dla tych
spośród
duchownych, którzy swe powołanie upatrują w dopomaganiu duszom prostym
na ciężkiej drodze życia, duszom nie dorosłym do samodzielności
myślenia
krytycznego i potrzebującym pociechy w postaci praw moralnych
owiniętych
w opłatek świętej ułudy.
Dlatego więc byłoby
jego marzeniem, by w krajach o tradycji chrześcijańskiej kościoły nie
stawały
się w coraz większej mierze miejscami zebrań kół niedostatecznie
oświeconych,
co prowadzi do poniechania z czasem wszystkich funkcji swoistych
ołtarza,
chóru i ambony, do zburzenia w przyszłości przeważnej ilości świątyń,
podobnie
jak wyburzono po miastach zbędne baszty strzelnicze i mury obronne, i
do
przeznaczenia pozostałych na muzea lub na takie czy inne cele użytkowe.
Czy nie lepiej by było otworzyć drzwi kościołów dla ateistów
rozumiejących
walory sztuki pięknej, zwanej nabożeństwem, i literatury, zwanej Pismem
świętym, i działań po prostu dobrych, do których ewangelia zachęca,
a które zbędnie uzasadnia się z ambony racjami sakralnymi. Można by
wspólnie
pielęgnować te piękne dramatokoncerty i rozczytywać się wspólnie w tej
właśnie tradycyjnej literaturze, dopomagać sobie w działalności
samopomocowej
i tutelarnej i w pielęgnowaniu wychowawczym potrzebnych do tego oraz
pięknych
etycznie usposobień - i niechby nikt przy tym nikogo nie pytał, jak on
sobie ową literaturę interpretuje egzystencjalnie i jaką moc sprawczą
przypisuje
elementom owej sztuki pięknej, a w szczególności niechby nikt od
uczestników
nie wymagał uznawania za prawdę notorycznych fantazmatów. Słychać, że
niektóre
sekty protestanckie ku temu właśnie zmierzają. Mówi się coś podobnego o
kwakrach, o unitariach zamorskich... Niestety, u nas, w kręgu działania
rzymskiego katolicyzmu, nie zanosi się na nic podobnego. Religia
pozostaje
formacją kulturową sprzeczną i coraz bardziej anachroniczną. Nie ma
miejsca
dla ateistów w Kościele rzymskokatolickim. Przykro jest, będąc ateistą,
zdawać sobie sprawę z obcości własnej pozycji względem przyzwyczajeń,
upodobań,
światopoglądu i stylu życia duchowego przeważającego ogółu członków
własnego
społeczeństwa. Pociecha w tym, że religia, której ono hołduje, zawiera
w sobie składniki moralne, które w interpretacji najlepszych jej
zwolenników
prowadzą do tej samej etyki bezinteresownej i gorliwej opiekuńczości,
do
której musi doprowadzić ateistę namysł nad istotą sumienia.