Bertrand Russell
Dlaczego nie jestem chrześcijaninem
Kto jest chrześcijaninem ?
Najlepiej
może
będzie, jeśli przede wszystkim spróbujemy zrozumieć, co oznacza słowo
"chrześcijanin".
Wiele osób używa go obecnie w bardzo szerokim znaczeniu. Niektórzy
nadają
tę nazwę każdemu, kto stara się prowadzić przykładny żywot.
Przypuszczam,
że przyjmując taką interpretację, znaleźlibyśmy chrześcijan we
wszystkich
sektach i wyznaniach; ale nie uznaję jej za właściwą choćby z powodu
zawartego
w niej domniemania, że wszyscy ci, którzy nie są chrześcijanami - a
więc
buddyści, wyznawcy Konfucjusza, mahometanie itd. - nie starają się żyć
przykładnie.
Nie
uważam
za chrześcijanina każdego człowieka, który stara się żyć przyzwoicie,
stosownie
do stopnia swojej mądrości. Sądzę, że należy posiadać pewną sumę
określonych
wierzeń, jeśli się chce mieć prawo do miana chrześcijanina. Słowo to
nie
ma teraz tak wyraźnego znaczenia jak za czasów św. Augustyna i św.
Tomasza
z Akwinu. Jeśli kto mówił wtedy, że jest chrześcijaninem, wiadomo było,
co przez to rozumie. Chrześcijanin uznawał całą serię wierzeń
sformułowanych
z wielką ścisłością i wierzył niezłomnie w każde ich słowo.
Dziś to się zmieniło. Nasze pojęcie chrześcijaństwa musi być trochę
bardziej
mgliste. Sądzę jednak, że istnieją dwa artykuły wiary niezbędne dla
każdego,
kto mieni się chrześcijaninem. Pierwszy jest natury dogmatycznej, a
mianowicie:
powinno się wierzyć w Boga i nieśmiertelność. Jeśli ktoś nie posiada
tej
wiary, to nie sądzę, aby nazwa chrześcijanina była dla niego właściwa.
Dalej, jak na to sam termin wskazuje, należy mieć pewne wierzenia
dotyczące
Chrystusa. Mahometanie, na przykład, wierzą również w Boga i
nieśmiertelność,
a jednak nie uznaliby się za chrześcijan. Wydaje mi się, że co najmniej
trzeba wierzyć, iż Chrystus był, jeśli nie Bogiem, to w każdym razie
najlepszym
i najmędrszym z ludzi. Kto odmawia Chrystusowi tego minimum, ten nie
ma,
moim zdaniem, żadnego prawa mienić się chrześcijaninem. Naturalnie jest
jeszcze inny sposób pojmowania tego słowa, uwidoczniony w kalendarzach
i podręcznikach geografii, gdzie powiadają, że ludność Ziemi dzieli się
na chrześcijan, mahometan, buddystów, bałwochwalców itd. W tym sensie
jesteśmy
tutaj wszyscy chrześcijanami. Podręczniki geografii zaliczają nas
hurtem
do tej kategorii, ale w znaczeniu czysto geograficznym, które możemy
śmiało
pominąć. Sądzę więc, że w trakcie wyłuszczania wam, dlaczego nie jestem
chrześcijaninem, muszę wyjaśnić dwie rzeczy: po pierwsze - dlaczego nie
wierzę w Boga i nieśmiertelność; a po drugie - dlaczego nie uważam
Chrystusa
za najlepszego i najmędrszego z ludzi, chociaż przyznaję mu bardzo
wysoki
stopień doskonałości moralnej.
Gdyby
nie uwieńczone powodzeniem wysiłki niedowiarków w przeszłości, nie
mógłbym
dzisiaj przyjąć tak elastycznego określenia chrześcijaństwa. Jak już
mówiłem,
wyraz ten w dawnych czasach miał bardziej sprecyzowane znaczenie.
Obejmował
on, na przykład wiarę w piekło. Wiara w wieczny ogień piekielny była
zasadniczym
artykułem chrześcijańskiego wyznania wiary aż do najnowszych czasów. W
Anglii, jak wiecie, przestała ona być ważnym artykułem wiary na mocy
decyzji
Rady Koronnej. Arcybiskupi Canterbury i Yorku byli przeciwni temu
postanowieniu,
ale ponieważ w tym kraju sprawy religijne rozstrzyga się za pomocą
uchwał
parlamentarnych, Rada Koronna mogła przejść do porządku dziennego nad
opinią
Ich Eminencyj i wiara w piekło przestała być dla chrześcijanina
konieczna.
Nie będę więc obstawał przy tym, że chrześcijanin musi wierzyć w piekło.
Istnienie Boga
Kwestia istnienia Boga jest
obszernym
i poważnym zagadnieniem i gdybym miał pokusić się o jego wyczerpujące
przedstawienie,
byłbym zmuszony trzymać was tutaj aż do końca świata. Musicie mi więc
wybaczyć,
że potraktuję je w cokolwiek sumaryczny sposób.
Kościół katolicki podał jako dogmat, że można udowodnić istnienie Boga
posiłkując się tylko rozumem. Dogmat ten jest dość osobliwy, niemniej
jednak
zalicza się do dogmatów katolickich. Kościół musiał go ustanowić,
ponieważ
w pewnym okresie wolnomyśliciele nabrali zwyczaju mówienia, że
naturalnie
przyjmują istnienie Boga jako prawdę objawioną, ale istnieją takie a
takie
argumenty, które sam rozum może wysunąć przeciw tej idei.
Argumenty te zostały wyłożone bardzo szczegółowo i Kościół katolicki
uczuł
się zniewolony położyć temu kres. Ustanowił więc zasadę, że można
dowieść
istnienia Boga za pomocą czystego rozumu, i znalazł się w konieczności
przedstawienia tego, co uważał za materiał dowodowy. Argumentów była
pokaźna
liczba, ale rozpatrzę tylko kilka spośród nich.
Argument pierwszej przyczyny
Argument pierwszej przyczyny
jest
może najprostszy i najłatwiejszy do zrozumienia. Kościół utrzymuje, że
wszystko, co widzimy na tym świecie, ma jakąś przyczynę, i że posuwając
się coraz dalej wzdłuż tego łańcucha przyczyn musimy dojść do pierwszej
przyczyny, która otrzymuje nazwę "Boga".
Skłonny
jestem przypuszczeć, że ten argument nie ma dzisiaj wielkiej wagi,
przede
wszystkim dlatego, że pojęcie przyczyny nie jest już tym, czym było
dawniej.
Filozofowie i uczeni pogłębili to pojęcie, które w następstwie
zatraciło
dawną żywotność; ale niezależnie od tego łatwo zauważyć, że argument
głoszący
konieczność pierwszej przyczyny nie może posiadać wartości.
W
młodych
latach, gdy rozmyślałem bardzo poważnie nad tymi zagadnieniami,
godziłem
się przez długi czas na argument pierwszej przyczyny; ale pewnego dnia,
mając osiemnaście lat przeczytałem "Autobiografię" Johna Stuarta Milla
i znalazłem tam następujące zdania:
"Ojciec
mój pouczył mnie, że na pytanie: Kto mnie stworzył ? - nie można dać
odpowiedzi,
gdyż bezpośrednio potem wyłania się nowe pytanie: Kto stworzył Boga ?
To
proste zdanie wykazało mi zwodniczość argumentu pierwszej przyczyny.
Jeśli
wszystko musi mieć przyczynę, to Bóg musi ją mieć również. Jeśli może
być
coś bez przyczyny, może to być równie dobrze świat, jak i Bóg, tak że
argument
ten jest zupełnie bezwartościowy. Jest on równoznaczny z poglądem
indyjskim,
według którego świat spoczywa na słoniu, a słoń na żółwiu; gdy zaś
pytano:
A żółw ? - Hindus odpowiadał: Może byśmy tak zmienili temat rozmowy ?"
Argument pierwszej przyczyny nie jest w gruncie rzeczy niczym lepszym.
Nie ma powodu, dla którego świat nie mógłby zacząć istnieć bez
przyczyny;
ani też, z drugiej strony - nie ma żadnej racji, dlaczego by nie miał
istnieć
zawsze. Nie ma powodu do przypuszczenia, że świat w ogóle miał
początek.
Myśl, że rzeczy muszą mieć początek, zawdzięczamy w rzeczywistości
ubóstwu
naszej wyobraźni. Dlatego wydaje mi się, że nie potrzebuję tracić
więcej
czasu na zbijanie argumentu pierwszej przyczyny.
Argument prawa natury
Następnie mamy
bardzo
rozpowszechniony argument wychodzący z założenia prawa natury. Był to
jeden
z ulubionych argumentów XVIII wieku, do czego szczególnie przyczynił
się
wpływ Izaaka Newtona i jego kosmogonii.
Obserwując
planety,
które krążyły dookoła Słońca zgodnie z prawem ciążenia, ludzie doszli
do
wniosku, że Bóg wydał tym planetom rozkaz poruszania się właśnie w ten
sposób i że to było przyczyną ich ruchu. Było to oczywiście wygodne i
proste
wyjaśnienie, które oszczędzało im trudu dalszego poszukiwania zasady
prawa
ciążenia.
W naszych
czasach
tłumaczymy to prawo w dość skomplikowany sposób, podany przez
Einsteina.
Nie mam zamiaru wygłaszać prelekcji o prawie ciążenia w interpretacji
Einsteina,
ponieważ to również zabrałoby trochę czasu; w każdym razie nie ma już
mowy
o tym rodzaju "praw natury", jaki mieliśmy w systemie Newtona, gdzie
dla
jakiegoś niezrozumiałego powodu natura zachowywała się wszędzie
jednakowo.
Odkrywamy teraz, że wiele rzeczy, które uważaliśmy za prawa natury, to
rzeczywistość umowy między ludźmi. Wiadomo, że nawet w najdalszych
przestrzeniach
międzyplanetarnych metr ma ciągle dziesięć decymetrów. Bez wątpienia
fakt
ten jest bardzo ciekawy, ale trudno by go nazwać prawem natury. Wiele
rzeczy,
które uchodziły za "prawa natury", jest tego samego pochodzenia.
Z drugiej
strony,
w wypadkach, gdy udaje nam się czegoś dowiedzieć o sposobie zachowania
się atomów, spostrzegamy, że podlegają prawu w znacznie mniejszym
stopniu,
niż sądzono, i że prawa, do których się dochodzi, są to przeciętne
statystyczne,
ściśle tego rodzaju, jakie mógłby dać prosty przypadek.
Wszyscy
wiemy, że istnieje prawo, według którego podczas gry w kości otrzymuje
się podwójną szóstkę tylko raz mniej więcej na trzydzieści sześć
rzutów,
a jednak nie uważamy tego za dowód, że rzuty kości są regulowane z góry
powziętym zamiarem. Przeciwnie, gdyby podwójna szóstka wychodziła raz
po
raz, sądzilibyśmy, że to było zrobione umyślnie. Wiele praw natury
zalicza
się do tej kategorii. Są to przeciętne statystyczne, podobne do tych,
jakie
zjawiłyby się na podstawie prawa przypadku; i dzięki temu cała historia
z prawem natury wywiera obecnie znacznie mniejsze wrażenie niż dawniej.
Zupełnie
niezależnie
od tego, co powiedziałem, a co odnosi się do chwilowego stanu nauki,
który
jutro może się zmienić, samo wyobrażenie, że istnienie praw natury
pociąga
za sobą istnienie prawodawcy, wynika z pomieszania praw natury z
prawami
ludzkimi.
Ludzkie
prawa są to nakazy polecające osobnikowi żyjącemu w społeczeństwie
zachowywać
się w pewien określony sposób, przy czym może on zgodzić się na to lub
też postąpić inaczej. Natomiast prawa natury są opisem faktycznego
zachowania
się rzeczy, a ponieważ po prostu opisują, co rzeczy istotnie czynią,
więc
nie można dowodzić, że musi być ktoś, kto kazał im to zrobić.
A
przypuściwszy
nawet, że tak było, stajemy przed pytaniem:
Dlaczego Bóg wydał właśnie te,
a nie inne prawa natury ? Jeśli się odpowiada, że uczynił to wedle
swego
upodobania i bez żadnego powodu, to zakłada się, że jest coś nie
podlegającego
prawu, i w ten sposób działanie prawa natury zostaje przerwane. Gdyby
zaś
odpowiedziano wam za przykładem bardziej ortodoksyjnych teologów, że
ogłaszając
wszystkie swoje prawa Bóg miał zawsze powód, aby dać raczej prawa te, a
nie inne - i że powodem tym była oczywiście chęć stworzenia możliwie
najlepszego
wszechświata, choć przyglądając się temu ostatniemu, nigdy byście nie
wpadli
na to przypuszczenie - jeśli zatem był powód do praw, ktore Bóg nadał,
to i sam Bóg podlegał prawu. I dlatego wprowadzenie Boga jako
pośrednika
w tej sprawie nie przynosi żadnej korzyści.
Znajdujecie się
wobec
prawa poprzedzającego boskie etykiety i stojącego poza nimi, a Bóg nie
doprowadza was do celu, gdyż nie jest najwyższym prawodawcą. Krótko
mówiąc,
argument prawa natury nie ma już tej siły, którą posiadał.
Rozpatrując te
wywody
odbywam podróż w czasie, ponieważ argumenty, za pomocą których
dowodzono
istnienie Boga, zmieniają swój charakter z biegiem czasu. Z początku
były
to ścisłe, intelektualne argumenty, ucieleśniające pewne określone
sofizmaty.
W miarę zbliżania się do czasów nowożytnych poziom intelektualny tych
argumentów
spada i nabierają one coraz więcej moralizującej mglistości.
Argument celowości
Następnym
argumentem
jest argument celowości. Jest on dobrze znany: wszystko na świecie jest
urządzone tak, żebyśmy mogli żyć na nim; gdyby świat był choć trochę
odmienny,
nie potrafilibyśmy tego czynić. Tak brzmi ten argument.
Przybiera on
czasem osobliwe formy; utrzymuje się na przykład, że króliki mają białe
ogony, aby łatwiej było do nich strzelać. Nie wiem co o tym myślą
króliki.
Argument celowości łatwo jest sparodiować. Wszyscy znamy uwagę Woltera,
że najwidoczniej nos został ukształtowany tak, aby pasował do okularów.
Ten rodzaj parodii okazał się bardziej uzasadniony, niż to się mogło
wydawać
w XVIII wieku, ponieważ od czasów Darwina rozumiemy znacznie lepiej,
dlaczego
żyjące istoty są przystosowane do swego otoczenia.
Nie
środowisko
zostało stworzone dla ich rozwoju, ale one same rozwinęły się
odpowiednio
do warunków, i to jest podstawą przystosowania się. Nie ma w tym
żadnego
dowodu celowości.
Gdy
przyjrzymy
się bliżej argumentowi celowości, to wyda się nam rzeczą zdumiewającą,
że ludzie mogą wierzyć, iż ten świat ze wszystkim, co zawiera, ze
wszystkimi
swoimi brakami jest najlepszy, na jaki wszechpotęga i wszechwiedza w
ciągu
milionów lat mogły się zdobyć. Doprawdy nie mogę w to uwierzyć. Czy
sądzicie,
że gdybyście byli wszechpotężni i wszechwiedzący, a nadto mieli miliony
lat do udoskonalenia waszego świata, to nie moglibyście wytworzyć nic
lepszego
od Ku-Klux-Klanu, faszystów i pana Churchilla ?
Doprawdy, nie
imponują
mi zbytnio ludzie, którzy oświadczają: "Spójrzcie na mnie ! Jestem tak
wspaniałym tworem, że wszechświat musiał mieć jakiś cel". Nie,
wspaniałość
tych ludzi wcale mnie nie olśniewa. Dlatego uważam, że argument
celowości
jest bardzo marny.
Prócz
tego, jeśli uznajemy zwykłe prawa naukowe, musimy przypuścić, że życie
w ogóle, a życie ludzkie w szczególności, wygaśnie w pewnej chwili na
naszej
planecie; jest ono tylko nieudaną próbą; jest to jedna z faz rozpadu
systemu
słonecznego. W pewnym stadium tego rozpadu temperatura oraz inne
warunki
sprzyjają powstawaniu protoplazmy i na krótki okres w istnieniu całego
systemu słonecznego pojawia się życie. Patrząc na księżyc widzimy stan,
do którego zdąża Ziemia - coś martwego, zimnego, bez życia.
Mówią
mi, że ta perspektywa jest przygnębiająca i ludzie nieraz wam powiedzą,
że gdyby temu wierzyli, nie mogliby żyć dłużej. Nie wierzcie im na
słowo;
wszystko to jest blaga.
Nikt nie przejmuje się na serio tym, co nastąpi po milionach lat. Nawet
jeśli ludzie ci myślą że są bardzo strapieni, w rzeczywistości oszukują
samych siebie. Dręczą ich bardziej światowe rzeczy lub może po prostu
chorują
na żołądek, ale nikogo naprawdę nie unieszczęśliwi myśl o tym co się ma
przydażyć światu za miliony milionów lat.
Dlatego
chociaż przypuszczenie, że życie wygaśnie pewnego dnia, nie usposabia,
rzecz prosta, do wesołości - przynajmniej wydaje mi się, że można
tak powiedzieć, jakkolwiek czasem, gdy przyglądam się użytkowi, jaki
ludzie
robią ze swych istnień, myślę że jest ono niemal pociechą - jednak
proroctwo
tego rodzaju nie może nikomu obrzydzić życia. Jedynym jego
skutkiem jest zwrócenie naszej
uwagi ku innym rzeczom.
Moralne argumenty na korzyść bóstwa
Teraz
przechodzimy
do dalszego stadium tego, co nazwę obniżeniem się intelektualnej
wartości
dowodzeń teistów, i docieramy do tak zwanych moralnych argumentów
przemawiających
za istnieniem Boga. Wiadomo, że w dawnych czasach wysuwano na korzyść
istnienia
Boga trzy intelektualne argumenty, które zostały obalone przez
Emmanuela
Kanta w jego "Krytyce czystego rozumu"; lecz zaledwie Kant rozprawił
się
z tymi argumentami, a już wynalazł nowy argument, tym razem moralny, i
to go przekonało w zupełności.
Podobnie
jak wiele innych ludzi był on sceptykiem w dziedzinie intelektu, lecz
gdy
chodziło o moralność - wierzył ślepo w zasady, które mu wpojono w
dzieciństwie.
Jest to ilustracja do często podkreślanego przez psychoanalityków
zjawiska,
że nasze najwcześniejsze skojarzenia myślowe wywierają na nas daleko
silniejszy
wpływ niż wyobrażenia późniejsze. Jak mówiłem, Kant wynalazł nowy
argument
moralny na korzyść istnienia Boga.
Różne
formy tego argumentu cieszyły się wielką popularnością w ciągu XIX
wieku.
Jedna z nich polegała na twierdzeniu, że gdyby Bóg nie istniał, nie
byłoby
pojęcia dobra i zła. Nie będę w tej chwili rozważał, czy dobro da się
odróżnić
od zła, jest to inna sprawa.
Obchodzi mnie
tylko następujący punkt. Jeżeli jesteście zupełnie pewni, że istnieje
różnica
między dobrem a złem, to nasuwa się pytanie : czy ta różnica powstała z
rozkazu Boga ? - Jeżeli zawdzięczamy ją Bogu, to dla samego Boga nie ma
różnicy między dobrem a złem i twierdzenie, że Bóg jest dobry, traci
wszelki
sens.
Jeśli powiecie
za przykładem teologów, że Bóg jest dobry, trzeba będzie uznać, że
dobro
i zło mają znaczenie niezależnie od woli Boga, gdyż postanowienia Boga
są dobre, a nie złe, bez względu na sam fakt, że zostały przez niego
wydane.
Jeśli zaś to przyjmiecie, będziecie musieli wtedy powiedzieć, że dobro
i zło nie istnieją li tylko dzięki Bogu, ale że z natury rzeczy
logicznie
poprzedzają Boga.
Rozumie
się, że gdybyście mieli ochotę, moglibyście powiedzieć, że było wyższe
bóstwo, które dawało rozkazy Stwórcy naszego świata; lub też wolno by
wam
było podzielić zapatrywanie niektórych gnostyków - zapatrywanie, które
często uważałem za wysoce prawdopodobne - że w rzeczywistości świat
został
stworzony przez diabła, który skorzystał z nieuwagi Boga. Można dużo
powiedzieć
na korzyść tej hipotezy i pozwolicie, że nie będę się zajmował jej
zbijaniem.
Argument wyrównania niesprawiedliwości
Istnieje
jeszcze
inna, bardzo ciekawa forma argumentu moralnego, według której istnienie
Boga jest konieczne do zaprowadzenia sprawiedliwości na świecie. W
znanej
nam części wszechświata panuje wielka niesprawiedliwość, dobrzy często
cierpią, a złym się powodzi, i trudno orzec, która z tych ewentualności
sprawia nam większą przykrość, lecz jeśli chcecie mieć sprawiedliwość
we
wszechświecie jsko całości, musicie przypuścić, że jest przyszłe życie,
które zrównoważyłoby szalę ziemskiego istnienia, a więc w konsekwencji
należy przyjąć Boga, niebo i piekło, aby sprawiedliwość mogła w końcu
zatriumfować.
Argument ten
jest bardzo dziwny. Gdybyście rozpatrywali tę sprawę z naukowego punktu
widzenia, powiedzielibyście: "Ostatecznie znam tylko ten świat. Nie
wiem
nic o reszcie wszechświata. Ale jeżeli w ogóle można rozprawiać o
możliwościach,
uważałbym za prawdopodobne, że ten świat jest próbką typową i że jeśli
tutaj panuje niesprawiedliwość, to są szanse spotkania jej również
gdzie
indziej".
Przypuśćmy,
że dostaliście szkrzynkę pomarańczy i przekonaliście się po jej
otwarciu,
że wszystkie owoce z wierzchu są zepsute. W podobnym wypadku nie
dowodzi
się, że pomarańcze na spodzie muszą być dobre tytułem odszkodowania,
lecz
mówi się: zapewne cała partia towaru jest zepsuta. Człowiek obdarzony
naukowym
umysłem wyrobiłby sobie takie właśnie przekonanie o wszechświecie.
Powiedziałby
on: "Świat tej jest pełen niesprawiedliwości; pozwala to nam
przypuszczać,
że próżno byłoby szukać sprawiedliwości we wszechświecie, i dostarcza
moralnego
dowodu przeciw istnieniu bóstwa, a nie na jego korzyść".
Oczywiście
wiem,
że intelektualne argumenty, o których była dotąd mowa, nie należą do
czynników
rzeczywiście oddziałujących na ludzi. To co skłania ludzi do wiary w
Boga, jest to, że uczono ich tego od niemowlęctwa; jest to główny powód
ich wiary.
Sądzę, że następnym
co do siły motywem jest chęć zabezpieczenia się, wywołująca rodzaj
poczucia,
że jest gdzieś jakby starszy brat, który się wami zaopiekuje. Odgrywa
to
bardzo ważną rolę w budzeniu uczuć religijnych.
Charakter Chrystusa
Chcę teraz powiedzieć
parę
słów na temat, który moim zdaniem został zbyt pobieżnie potraktowany
przez
racjonalistów, a mianowicie chodzi mi o kwestię, czy Chrystus był
najlepszym
i najmądrzejszym z ludzi. Uważa się powszechnie, że powinniśmy wszyscy
na to się zgodzić. Co do mnie, to jestem przeciwnego zdania. W wielu
punktach
zgadzam się z Chrystusem o wiele bardziej niż jego wyznawcy. Nie wiem,
czy mógłbym iść z nim aż do końca drogi, ale w każdym razie mógłbym mu
towarzyszyć znacznie dalej niż większość nominalnych chrześcijan.
Pamiętacie
zapewne,
że Chrystus mówił: "Nie sprzeciwiajcie się złu, ale kto by cię uderzył
w prawy policzek twój, nadstaw mu i drugi". Nie jest to nowe
przykazanie
ani nowa zasada. Lao Tse i Budda głosili to na jakieś 500 lub 600 lat
przed
Chrystusem, ale faktycznie chrześcijanie nie przyjęli tej zasady.
Nie mam zamiaru
podawać
w wątpliwość chrześcijańskich uczuć, na przykład, naszego premiera, ale
nie radziłbym nikomu z was pójść do niego i uderzyć go w policzek.
Myślę,
że skonstatowalibyście wtedy, że według jego mniemania tekst ten
powinno
się brać w przenośnym znaczeniu.
Jedną jeszcze naukę
uważam za doskonałą. Przypominacie sobie zapewne słowa Chrystusa:
"Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni". Wydaje mi sę, że trudno by wam
było znaleźć w chrześcijańskich krajach sądy, w których ta zasada
byłaby
mile widziana. Znałem bardzo wielu sędziów, którzy byli bardzo
gorliwymi
chrześcijanami, a jednak żaden z nich nie odczuwał sprzeczności między
zasadami chrześcijańskimi a swoją działalnością.
Dalej Chrystus
mówi: "Temu, co cię prosi, daj, a od tego, co chce u ciebie
pożyczyć,
nie odwracaj się". Jest to bardzo dobra zasada. Wasz przewodniczący
przypomniał
wam, że nie zebraliśmy się tutaj, aby mówić o polityce, ale nie mogę
się
powstrzymać od uwagi, że ostatnie wybory rozgrywały się na platformie
zagadnienia,
w jakim stopniu byłoby pożądane odwrócić się od tego, kto chce coś
pożyczyć,
tak że musimy przypuścić, iż angielskie stronnictwa, zarówno liberalne
jak i konserwatywne, składają się z ludzi nie uznających nauki
Chrystusa,
ponieważ niewątpliwie odwrócili się oni z całą stanowczością od
chcących
pożyczać.
Następnie jest
jeszcze
jedna maksyma, która moim zdaniem zasługuje na uwagę, chociaż nie
widzę,
aby się cieszyła wielką popularnością u niektórych naszych
chrześcijańskich
przyjaciół. Brzmi ona jak następuje: "Jeśli chcesz być doskonałym, idź
sprzedaj majętności twoje i rozdaj ubogim". Jest to znakomita maksyma,
ale, powtarzam to, rzadko stosowana w praktyce.
Wszystkie te nauki
uważam za dobre, choć trochę trudno jest żyć z nimi. Nie mógłbym
twierdzić,
że stosuję się do nich w swoim życiu, ale ostatecznie nie
zobowiązywałem
się do tego. Dla chrześcijanina jednak sprawa ta przedstawia się
inaczej.
Usterki nauki Chrystusa
Po uznaniu doskonałości
tych
maksymów przechodzę teraz do pewnych punktów, które jak sądzę, nie dają
nam powodu do przypisywania Chrystusowi odmalowanemu w Ewangeliach
najwyższej
mądrości lub dobroci. Zaznaczam, że pomijam kwestię historyczności
Chrystusa.
Historycznie
jest rzeczą bardzo wątpliwą, czy Chrystus w ogóle kiedyś żył; a jeżeli
żył, to i tak brakuje nam o nim wszelkich wiadomości; nie będę się więc
zajmował tą bardzo trudną kwestią historyczną. Chodzi mi o Chrystusa
przedstawionego
w Ewangeliach, których opowiadania przyjmuję tak jak są podane; otóż
znajdują
się tam pewne rzeczy, które nie wydają się bardzo mądre.
Na przykład Chrystus
był przekonany, że jego drugie przyjście nastąpi w wielkiej chwale
jeszcze
przed śmiercią żyjących wówczas ludzi. Dowodzi tego wiele tekstów.
Między
innymi mówi on:
"Nie obejdziecie
miast
izraelskich, aż przyjdzie Syn człowieczy". Potem zaś: "Są niektórzy z
tych,
co tu stoją, którzy nie zakosztują śmierci, aż Syn człowieczy przyjdzie
do królestwa swego". I jest sporo miejsc, z których jasno wynika, że
jego
drugie przyjście nastąpi za życia wielu jego współczesnych.
Wierzyli
w to także jego pierwsi wyznawcy i wiara ta była podstawą wielu nauk
moralnych.
Gdy mówił:
"Przetoż
nie troszczcie się o jutrzejszy dzień" i inne podobne rzeczy, było to w
znacznej mierze dlatego, że uważał swoje drugie przyjście za bardzo
bliskie,
a wszystkie światowe sprawy nie miały już dla niego znaczenia.
Znałem
osobiście
chrześcijan, którzy wierzyli w rychłe nadejście Chrystusa. Znałem
również
proboszcza, który napędził wielkiego strachu swoim owieczkom
oznajmiając
im, że drugie przyjście Chrystusa nastąpi lada dzień; co prawda
pocieszyli
się spostrzeżeniem, że ich pasterz sadzi drzewka w swoim ogrodzie.
Pierwsi
chrzścijanie wierzyli w to rzeczywiście i powstrzymywali się od czynów
podobnych do sadzenia drzewek w ogrodach, ponieważ podzielali wiarę
Chrystusa
w bliskość drugiego przyjścia. Pod tym względem Chrystus, jak widać nie
dorównywał mądrością niektórym innym ludziom, a już z pewnością nie
posiadał
najwyższej mądrości.
Zagadnienia moralne
Zwróćmy się do
kwestii
moralnych. Według mnie istnieje jedna poważna skaza w charakterze
Chrystusa,
a mianowicie jego wiara w piekło. Nie mogę uwierzyć, aby człowiek
rzeczywiście
humanitarny mógł wierzyć w kary wieczne. Chrystus przedstawiony w
Ewangeliach
niewątpliwie wierzył w wieczne męki i w księgach tych znajdujemy
wielokrotnie
słowa mściwego gniewu skierowane przeciw ludziom, którzy nie chcieli
słuchać
jego kazań - postawa dość zwykła u kaznodziejów, ale nie dająca się
pogodzić
z najwyższą doskonałością.
Nie
spotykamy
tej postawy u Sokratesa, łagodnego i uprzejmego wobec ludzi, którzy nie
chcieli go słuchać. I moim zdaniem takie zachowanie się bardziej
przystoi
mędrcowi niż oburzenie. Przypominacie sobie zapewne wszyscy, co mówił
Sokrates
w swoich ostatnich chwilach i jak się zazwyczaj zwracał do ludzi,
którzy
się z nim nie zgadzali.
Według
Ewangelii Chrystus mówił: "Wężowie, rodzaju jaszczurczy, i jakoż
będziecie
mogli ujść przed sądem dnia piekielnego?" - Był to zwrot pod adresem
ludzi,
którym się nie podobały jego nauki. Naprawdę nie wydaje mi się to w
najlepszym
tonie.
W Ewangelii
znajduje się dużo takich wzmianek o piekle. Najpierw, naturalnie,
dobrze
nam znany tekst odnoszący się do grzechu "przeciwko Duchowi Świętemu":
"Ale kto by mówił przeciwko Duchowi Świętemu, nie będzie mu odpuszczone
ani w tym wieku ani w przyszłym". Tekst ten stał się przyczyną
niezliczonych
cierpień, gdyż wszelkiego rodzaju ludzie wyobrażali sobie iż popełnili
grzech przeciw Duchowi Świętemu, i żyli w przekonaniu, że nie otrzymają
przebaczenia ani w tym, ani w tamtym świecie. Jestem pewny, że człowiek
prawdziwie dobry nie szerzyłby na świecie podobnych trwóg i obaw.
Chrystus
powiada
jeszcze: "Pośle Syn człowieczy anioły swoje, a oni zbiorą z królestwa
jego
wszystkie zgorszenia i tych, którzy nieprawość czynią; i wrzucą ich w
piec
ognisty, tam będzie płacz i zgrzytanie zębów" - po czym rozwodzi się w
dalszym ciągu nad płaczem i zgrzytaniem zębów. Wzmianki o tym następują
jedna po drugiej i dla czytelnika jest zupełnie widoczne, że Chrystus
musiał
znajdować pewną przyjemność w przewidywaniu płaczu i zgrzytania zębów,
bo inaczej nie powtarzałoby się to tak często.
Nie
zapomnieliście
pewnie przypowieści o owcach i kozłach, gdzie mówi się, jak to podczas
drugiego przyjścia Syn człowieczy odłączy owce od kozłów i powie
kozłom:
"Idźcie ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny". I Chrystus ciągnie
dalej:
"I pójdą ci na męki wieczne". Następnie powiada znowu: "A jeśliby cię
gorszyła
ręka twoja, odetnij ją; bo lepiej jest tobie ułomnym wnijść do żywota,
niżeli dwie ręce mając iść do piekła w ogień nieugaszony, gdzie robak
ich
nie umiera, a ogień nie gaśnie". Powtarza się to parokrotnie.
Muszę
stwierdzić, że ta nauka, według której ogień piekielny jest karą za
grzechy,
jest okrutna. Doktryna ta upowszechniła okrucieństwo i dała światu całe
pokolenia okrutnie torturowanych ludzi, a Chrystus Ewangelii,
jeśli
się go bierze takim, jakim go przedstawiają jego dziejopisarze, musi
niewątpliwie
ponosić za to częściową odpowiedzialność.
Są
jeszcze
inne, chociaż mniej ważne niedociągnięcia w nauce Chrystusa. Na
przykład
historia świń garazeńskich, o których opowiadają Marek i Mateusz. Nie
było
to z pewnością przejawem dobroci dla świń pozwolić w nie wejść demonom,
skutkiem czego biedne zwierzęta wpadły do morza i utonęły. Musicie
pamiętać
że Chrystus był wszechmocny i mógł po prostu kazać demonom się wynieść,
ale on zamiast tego umieścił je w świniach.
Dzieje drzewa figowego również przedstawiają się dość zagadkowo. Wiecie
zapewne, co się z nim stało. "A drugiego dnia (Jezus) łaknął; i
ujrzawszy
z daleka figowe drzewo, mające liście, przyszedł, jeśliby snadź co na
nim
znalazł; a gdy do niego przyszedł, nic nie znalazł, tylko liście, bo
nie
był czas figom. A odpowiadając Jezus rzekł mu: Niechajże więcej na
wieki
nikt z ciebie owocu nie je..., a Piotr (następnego ranka) rzekł mu:
Mistrzu,
oto figowe drzewo, któreś przeklął, uschło". Jest to bardzo dziwna
opowieść,
ponieważ pora owocowania fig jeszcze wtedy nie nadeszła i doprawdy
trudno
było brać to drzewu za złe.
Nie, stanowczo
nie zdaje mi się, żeby Chrystus czy to pod względem mądrości czy też
dobroci
stał tak wysoko, jak niektóre postacie historyczne. Z tego punktu
widzenia
postawiłbym Buddę i Sokratesa wyżej od niego.
Czynnik uczuciowy
Jak to już
powiedziałem,
nie sądzę, aby prawdziwy powód dla którego ludzie przyjmują religię,
miał
coś wspólnego z rozumowaniem. Ludzie stają się religijni z pobudek
uczuciowych.
Często słyszy się, że to bardzo źle napadać na religię, ponieważ jest
ona
źródłem cnoty. Tak mi przynajmniej mówiono; sam tego jakoś nie
zauważyłem.
Samuel
Butler sparodiował ten argument w swojej książce "Powrót do Erewhonu".
Bohater tego utworu, niejaki Higgs, przybywa do nieznanego kraju, bawi
tam jakiś czas, po czym ucieka balonem. W dwadzieścia lat później udaje
się znowu do tego kraju i zastaje tam nową religię, która nakazuje go
czcić
pod nazwą Syna Słońca i mówi o jego wniebowstąpieniu. Higgs zjawia się
w wilię dnia, w którym Erewhończycy obchodzą Święto Wniebowstąpienia, i
słyszy, jak profesorowie Hanky i Panky mówią do siebie, że nigdy nie
widzieli
słynnego Higgsa i wcale nie mają na to ochoty. Są to arcykapłani
religii
Syna Słońca.
Oburzony
podróżnik zbliża się do nich i oznajmia: "Zdemaskuję tę całą
szarlatanerię
i powiem ludziom, że jestem tylko zwykłym człowiekiem i że wzbiłem się
w powietrze balonem". Ale oni mu odpowiadają: "Nie powinien pan tego
czynić,
ponieważ moralność naszego kraju jest ściśle związana z tym mitem i
gdyby
pewnego dnia Erewhończycy dowiedzieli się , że nie wstąpił pan do
nieba,
staliby się wszyscy źli". Higgs daje się przekonać i odchodzi bez słowa.
Myśl
przewodnia
jest więc taka: bylibyśmy wszyscy występni, gdybyśmy nie trzymali się
wiary
chrześcijańskiej. Wydaje mi się jednak, że jej wyznawcy byli w
większości
bardzo złymi ludźmi. Można skonstatować ciekawy fakt, że im
intensywniejsza
była religijność danego okresu, im głębsza wiara w dogmat, tym większe
było okrucieństwo i tym gorszy ogólny stan rzeczy.
W tak
zwanych wiekach wiary, gdy ludzie rzeczywiście wierzyli we wszystkie
twierdzenia
religii chrześcijańskiej, mieliśmy tortury inkwizycji, miliony
nieszczęśliwych
kobiet spalono jako czarownice i nie było okrucieństwa, którego by się
nie dopuszczono w imię religii.
Rozglądając się po
świecie, wprędce spostrzegamy, że każdy, choćby najmniejszy wzrost
uczuć
humanitarnych, każda reforma kodeksu karnego, każdy krok w kierunku
zmniejszenia
niebezpieczeństa wojny, każda próba poprawy położenia ras kolorowych
lub
złagodzenia niewolnictwa, każdy postęp moralny, który się udało
osiągnąć,
był stale zwalczany przez zorganizowane Kościoły całego świata.
Oświadczam po
dojrzałym
namyśle, że religia chrześcijańska w postaci, jaką jej nadały Kościoły,
była i jest jeszcze głównym nieprzyjacielem moralnego postępu świata.
Jak Kościoły opóźniły rozwój postępu
Będziecie może uważali,
że
posuwam się za daleko, utrzymując, że te stosunki trwają nadal. Jestem
innego zdania. Weźmy rzecz następującą. Musicie mi wybaczyć, że o niej
wspomnę. Jest to nieprzyjemny fakt, ale Kościoły zmuszają nas czasem do
przytaczania niemiłych rzeczy.
Przypuśćmy, że w
naszym
dzisiejszym świecie niedoświadczona dziewczyna poślubi syfilityka. W
tym
przypadku Kościół katolicki powiada: "Sakrament małżeństwa jest
nierozerwalny.
Jesteście złączeni na całe życie" - i kobiecie tej nie wolno używać
żadnych
środków, aby uniknąć wydania na świat syfilitycznych dzieci.
Takie jest
stanowisko
Kościoła katolickiego. Twierdzę, że jest to szatańskie okrucieństwo.
Żaden
człowiek, którego przyrodzone uczucia nie zostały stępione przez dogmat
lub który nie jest całkowicie pozbawiony zdolności odczuwania cudzego
cierpienia,
nie byłby zdolny utrzymywać, że jest słuszne i właściwe, aby podobny
stan
rzeczy istniał w dalszym ciągu.
Podałem tylko jeden
przykład. Ale jest dużo innych sposobów,
za pomocą których w obecnej
chwili
Kościół przez obstawanie przy tym, co nazywa moralnością, skazuje
najrozmaitszych
ludzi na niezasłużone i zbyteczne cierpienia. I naturalnie jest on w
swej
przeważającej części przeciwnikiem postępu i wszelkich ulepszeń
dążących
do zmniejszenia ilości cierpienia na świecie, ponieważ opatrzył
etykietą
moralności zbiór małostkowych przepisów postępowania, które nie mają
nic
wspólnego ze szczęściem ludzi.
Gdy się mówi o
konieczności
zrobienia tej lub owej rzeczy, która przyczyniłaby się do szczęścia
ludzkości,
Kościół odpowiada, że ten cel jest mu obcy. "Cóż wspólnego może mieć
szczęście ludzi z moralnością ? Zadaniem moralności nie jest
uszczęśliwianie
ludzi, lecz przygotowanie ich do życia wiecznego". To pewne, że ludzie
przygotowani
w ten sposób nie wydają się zdolni do życia ziemskiego.
Strach jako podstawa religii
Religia jest oparta
przede
wszystkim i głównie na strachu. Jest to częściowo lęk przed nieznanym,
a częściowo, jak już mówiłem, pragnienie posiadania jak gdyby starszego
brata, który stanie po naszej stronie we wszystkich kłopotach i
sporach.
Lęk jest fundamentem tego - lęk przed tajemnicą, obawa porażki, lęk
przed
śmiercią. Strach rodzi okrucieństwo, nic więc dziwnego, że okrucieństwo
i religia szły zawsze ręka w rękę. Lęk jest podstawą ich obu.
Zaczynamy teraz
trochę
rozumieć rzeczy otaczające nas na tym świecie i opanowywać je po trochu
za pomocą nauki, która utorowała sobie drogę krok za krokiem, wbrew
chrześcijańskiej
religii, wbrew Kościołowi, pomimo opozycji wszystkich starych przepisów.
Nauka może nam pomóc
przezwyciężyć ten dominujący strach, w którym ludzkość żyła przez tyle
pokoleń. Nauka i nasze serca mogą nas nauczyć rezygnacji z poszukiwania
urojonej podpory, z wynajdywania sobie sprzymierzeńców w niebie i
używania
naszych sił raczej do tego, żeby uczynić z tego świata miejsce w którym
żyć warto, a nie piekło, które zrobiły z niego Kościoły w ciągu
minionych
wieków.
Co powinniśmy robić ?
Chcemy stać o
własnych
siłach i patrzeć na świat bez zmrużenia powiek - na jego dobre i złe
strony,
jego piękno i brzydotę; chcemy widzieć świat takim, jakim jest i nie
odczuwać
przed nim lęku.
Należy podbić świat
inteligencją, a nie odnosić się doń z niewolniczą uległością
wypływającą
z przerażenia, jakie w nas budzi. Pojęcie Boga bierze swój początek w
starodawnym
wschodnim despotyzmie. Jest to pojęcie bezwarunkowo niegodne wolnych
ludzi.
Gdy słyszy się w kościele ludzi, którzy poniżają się mówiąc, że są
nędznymi
grzesznikami itd., wydaje się to czymś godnym wzgardy, czymś, co nie
przystoi
szanującym się istotom ludzkim.
Powinniśmy nie
upadać
na duchu i patrzeć światu prosto w twarz. Powinniśmy uczynić nasz świat
możliwie jak najlepszym. I chociażby rezulat nie odpowiadał naszym
życzeniom,
to jednak będzie lepszy od tego, co zrobili ze świata
chrześcijanie
w ciągu minionych stuleci.
Dobrze urządzony
świat
potrzebuje wiedzy, dobroci i odwagi. Nie potrzeba mu żalu i westchnień
za przeszłością ani zakuwania w kajdany swobodnej inteligencji za
pomocą
słów wyrzeczonych niegdyś przez ignorantów. Potrzebuje on śmiałych
poglądów
i swobodnej inteligencji. Potrzebna mu jest nadzieja na przyszłość, a
nie
oglądanie się wstecz.
Ufamy, że
przyszłość,
którą nasza inteligencja może stworzyć, pozostawi daleko za sobą
wszystko
to, cośmy zdziałali w przeszłości.
Więcej informacji o Bertrandzie Russellu