Dla
Gosi M. jak zwykle
Opowiem wam historię. Smutną historię, bez szczęśliwego
zakończenia. Bo i historie takie szczęśliwego zakończenia mieć nie
mogą. Człowiek, o którym opowiada ta historia nazywał się...
Zresztą nie ważne, jak się nazywał. Imiona i osoby się zmieniają,
historia pozostaje ta sama. Zawsze taka sama. Pozwólmy wiec biec słowom
tak, ja tego pragną i niech popłynie opowieść.
Droga wiła się brunatną wstęgą piachu i udeptanej gliny między
porosłymi lasem pagórkami. W oddali na wzgórzu wznosiło się miasto.
Droga niewątpliwie prowadziła do miasta. Nie wyglądała jednak na
uczęszczaną. Na twardej, ubitej przez czas ziemi nie widniał
najmniejszy nawet ślad wozu, czy końskiego kopyta. Widać było, że droga
od dawna nikt już nie jechał.
Człowiek zatrzymał konia. Zsunął się ostrożnie z siodła i
przyklęknąwszy obok swego wierzchowca, pochylił się nad czymś, co
przykuło jego uwagę. Podczas gdy prawą ręką trzymał rzemień uzdy, lewą
rozgarnął piach. Na moment zatrzymał wzrok na tym, co tam znalazł, lecz
chwila ta nie była długa. Zacisnąwszy dłoń w pięść wsunął znalezisko do
kieszeni, nawet nie otrzepawszy go z piachu. Rumak zarżał nie pewnie.
-Nie wiem, sam nie wiem co to oznacza - oodpowiedział uświadamiając
sobie jednocześnie, że mówi do konia.
Wiedział, że to śmieszne. Zwierzę było wprawdzie inteligentne, ale na
pewno nie rozumiało sensu słów. Sprawdził to kiedyś. Liczył się tylko
ton i barwa głosu.
-Spokojnie, spokojnie, to nic nie znaczy..
Mówił, ponownie sadowiąc się w siodle. I nie wiedział, kogo tak na
prawdę usiłował przekonać: konie, czy siebie samego.
Miasto było martwe. Właściwie dogorywało. tu i ówdzie dopalały się
ostatnie pożary. Swad spalenizny i odór świeżych, rozkładających się
trupów drażniły nozdrza.
Koń parsknął niepewnie. Zwierzę wyczuwało zapach krwi. Być może czuło
też to co on czuł. Zapach. Zsiadł z konia i ruszył przodem, trzymając
zwierzę za uzdę. Spłoszone kruki ulatywały w górę z gniewnym krakaniem,
odsłaniając to, co kiedyś było ludźmi, a teraz tylko niedojedzonym
posiłkiem. Sięgnął do kieszeni. Wyjął i rozprostował w dłoni to, co
znalazł na drodze. Wstążka. Pokryta kurzem, błękitna wstążka. I wtedy
przyszło mu do głowy, że błękit, to podobno kolor niewinności.
Roześmiał się. Lecz było w tym śmiechu coś strasznego, tak że nawet
kruki, przerwały na moment swój skrzekliwy lament.
Zasnął kiedyś w lesie. Miękka zielona trawa u stóp rozłożystego drzewa
zachęcała do snu. Obudził go dotyk czyjejś dłoni na policzku. Coś
siedziało obok niego. Wyczuł to podświadomie i ostrożnie otworzył oczy.
W pierwszej chwili o mało nie krzyknął. Przed nim na ziemi siedziało
coś nieokreślonego. wielka, utkana z długich płowozłotych włosów kula.
Stworzenie wyczuło jego niepokój i odsunęło się płochliwie, kryjąc pod
swoją aksamitną sierścią, delikatną, bez wątpienia ludzką dłoń.
Gwałtowny ruch spowodował, że płowozłote okrycie rozchyliło się na
chwilę, odsłaniając prawdziwą postać istoty. Uświadomił to sobie co
prawda o wiele później, ale to ten właśnie widok przesądził o
wszystkim. Choć jeszcze tego nie wiedział, był już zgubiony.
Powinien był wyrzucić ten skrawek błękitnej materii, cisnąć go w piach,
zdeptać butem lub po prostu odwróciwszy się na pięcie odejść na wieki,
zostawiając wspomnienia za sobą. ale nie potrafił. Wiedział, że nie
potrafi. Wiele czasu już upłynęło od dnia, kiedy po raz ostatni
próbował zapomnieć. Przez moment nawet sądził, że mu się udało. Ale
potem, rano, wszystko powróciło. Zapach, płowozłoty płomień włosów,
uśmiech i ból. Każde wspomnienie tych drobnych rzeczy, które sprawiały,
że pogrążał się coraz bardziej.
A wszystko zaczęło się od tej przelotnej chwili. Tam, w lesie.
Nie mógł zapomnieć. Popatrzył na małe, trzyletnie może dziecko z
rozszarpanym przez kruki brzuchem. Drobna twarzyczka zastygła w
grymasie, który gdyby los dał dziecku jeszcze rok, czy dwa na naukę
życia, można by nazwać przerażeniem. Obok leżała matka. Z ułożenia
ciała można było zgadnąć, że w ostatniej chwili próbowała zasłonić je
przed śmiertelnym ciosem. Jeśli nie mógł zapomnieć, powinien
przynajmniej nienawidzić. ale tego również nie potrafił. Zacisnął
mocniej dłoń na błękitnym kawałku materiału i spojrzał w głąb miasta. O
ile pamiętał, tam powinna być fontanna. I tam należało szukać sprawcy
tej masakry. Ruszył ku swojemu przeznaczeniu.
Wyprowadził ją z lasu, umył, ubrał i nakarmił. Nauczył języka, nauczył
żyć wśród ludzi. Patrząc z perspektywy czasu, uświadamiał sobie, że ona
też go wiele nauczyła. Dzięki niej zaczął dostrzegać ukrytą na co dzień
przed ludzkim wzrokiem magię. w drzewach, w liściach, w kąpiącym się w
kałuży ptaszku. Wtedy, gdy tylko akurat nie patrzył na nią. Którejś
nocy obudził ją koszmar. Śnił jej się mord. Spalone domy. Tak jak
tutaj. Tej nocy wszystko się skończyło. Okropny sen wracał znowu i
wciąż. Najpierw z rzadka, pozwalając o sobie zapomnieć. Potem coraz
częściej, tak że wreszcie całe dnie chodziła z podkrążonymi z
niewyspania oczami.
Wreszcie zaprowadził ją do wyroczni. Liczył, że gdy pozna swoją
prawdziwą przeszłość, będzie to jak oczyszczenie, katharsis. Że znów
wszystko będzie jak dawniej. Mylił się. Nic nigdy nie bywa tak jak
dawniej.
Nie była człowiekiem. Ostatnia ze starszej rasy. Ostatnia pozostawiona
przypadkiem przy życiu. Cała moc i wiedza przedwiecznych, nie mogąc
znaleźć ujścia uwięzła w tej jednej, biednej istocie. A wraz z nią
pragnienie zemsty pomordowanych.
Wrócili do domu i przez moment rzeczywiście myśleli, że odwrócili czas.
Ale dwa dni później sen powrócił, a ona odeszła. A on nawet nie
próbował jej zatrzymać. Pamiętał bowiem, co sobie kiedyś obiecał: nigdy
nie trzymać jej przy sobie siłą.
Wkrótce usłyszał o pierwszej masakrze. Potem o drugiej, trzeciej.
Wreszcie nie wytrzymał. To w końcu byli ludzie. Jako on. Chyba czuł się
odpowiedzialny.
Ruszył jej tropem. Odnalazł ją i zmierzyli się ze sobą na zgliszczach,
wśród dopiero co stygnących trupów. Tamtej księżycowej nocy po raz
pierwszy skrzyżowali miecze naprawdę, nie w zabawie. I było w tym
pojedynku coś magnetycznego, niby pocałunek.
Znalazł ją tam, gdzie się spodziewał. Płukała włosy w wodzie z
fontanny, starają się zmyć z nich resztki krwi. mimo, że była zwrócona
tyłem, wyczuła jego przybycie. Sięgnęła po miecz. On sięgnął po swój.
-Wiesz, że to nie ma sensu - powiedziała..
-Wiem. - odparł.
-Wiesz przecież, że jestem od ciebie lepssza.
-Zawsze byłaś. - skinął głową.
Zaczęli krążyć wokół siebie.
-Jeden raz mogłeś mnie zabić. Wtedy, tamttej nocy.
Wspomnienie wróciło z nową siłą. Pamiętał, jak potknęła się o ciało
zabitego żołnierza. Pamiętał, jak odruchowo wyprowadził cios. I
pamiętał. jak w ostatniej chwili wypuścił miecz.
Wiedział. I ona też, że teraz zrobi to samo.
-Jesteś tylko marą.
-Cieniem człowieka.
-Człowieka, który już nie istnieje.
-Wyrzutem sumienia.
-Ja nie mogę mieć sumienia. Odejdź.
W tym momencie stal szczęknęła o stal, ale odgłos słyszała tylko
dziewczyna. Mężczyzna rozpłynął się w powietrzu, jakby nigdy nie
istniał. Zniknął tez jego koń.
Pozostała tylko ona. Ostatnia. Prześladowana przez wspomnienie
człowieka, który umarł wieki temu, tej księżycowej nocy, gdy ona,
nieśmiertelna - nie zawahała się...
Pochyliła się ku ziemi i otrzepawszy ją z kurzu przewiązała włosy
błękitną wstążką. Tak jak lubił. Wieki temu.
Sławomir
Dzieniszewski
Melbrinionersteldregandiszfeltselior
Góra strony