Czwarta z
kolei część historii ziemskiego krążownika historycznego ESS
Machiavelli. Znów trochę przeładowana żargonem i dywagacjami naukowymi,
ale jakoś mi nie idzie pisać inaczej. Poprzednie części w porządku
chronologicznym - o ile można w ten sposób mówić o podróżach w czasie:
Misja Machiavellego
Kampania Axeramosa
Śmierć Phuriata Lemata
Dla Gosi M. - jak
zwykle, za rysunki i piękno.
Jan S., redaktor popularnego periodyku drukującego
fantastykę, westchnął. Czytał ten tekst już drugi raz i zupełnie nie
wiedział, co z nim zrobić. Fabuła kolejnych opowieści o załodze
krążownika historycznego ESS Machiavelli nie była specjalnie
oryginalna, ale to jeszcze nie był zarzut. W końcu Sapkowski zrzynał
fabuły z dziecięcych bajek, Szekspir masowo przerabiał renesansowe
sztuki włoskie a i Lem w Bajkach Robotów niejedno ściągnął ze
wschodnich baśni. W końcu żaden autor nie wyrasta w próżni i nawet przy
dobrych chęciach zapożyczeń fabularnych trudno się ustrzec.
Również pomysł naukowy, na którym Melbrinionersteldregandiszfeltselior
oparł cały cykl nie był nowy. Podróże w czasie, by zmieniać historię to
oklepany banał. Inżynieria dziejowa była już w „Fundacji” Asimova, a
zdalne sterowanie ludzkimi mózgami to też nic nowego, że wspomnieć
chociażby „Nazywam się Joe” Andersona. Przekleństwo pracy redaktora
polegało na tym, że po pewnym czasie (mniej więcej po pięćsetnym
opowiadaniu) wszystko zaczynało się kojarzyć ze wszystkim i żaden
pomysł nie wydawał się już oryginalny. Jan S. wiedział jednak, że w
świecie, w którym wszystko już było, wystarczy czasem po prostu sprawne
zestawienie starych pomysłów, o ile tylko tworzyło w miarę świeży
koktajl lub pozwalało spojrzeć na problem z nowej perspektywy, miało
szansę zyskać uznanie czytelników. A zresztą, w końcu każde pokolenie
musiało na nowo odkrywać Amerykę, prawda?
W całym cyklu o zawieszonym w czasie nad planetą Telbar
krążowniku historycznym Machiavelli wysyłającym w przeszłość agentów
temporalnych, by zmieniali historię prymitywnej planety, widział dwa
ciekawe elementy. Pierwszym było zastosowanie na szeroką skalę
ekonomii. Jan S. nie wiele z tego rozumiał, znać jednak było, że autor
z rozmysłem wykorzystuje elementy teorii ekonomicznych, starając się, w
bólach bo w bólach, ale przetłumaczyć je na język zrozumiały dla
przeciętnego czytelnika. Jednym słowem - być może opisywane przez niego
mechanizmy działania społeczeństw miały jakiś sens. Choć może po prostu
dał się uwieść autorowi. Drugim był opis technik wykorzystywanych do
manipulowania mózgami Telbarczyków przez socjoinżynierów okrętu.
Przerażających w swej kagiebistycznej skuteczności baterii BCL-ów -
„laserów kontroli umysłu”. Cóż, zapewne kiedyś taka broń rzeczywiście
powstanie: idealna maszyneria niczym mrówcza królowa, fałszywy bóg lub
elektroniczne wynaturzenie ateńskiego kleroterionu sterujący
społeczeństwami w oparciu o bezwzględne prawa historycznej
efektywności. Jan S. był fatalistą, jeśli tylko coś było fizycznie, to
niezależnie, jak przerażające by nie było, ludzie i tak prędzej czy
później to stworzą.
Jeden jednak problem nie dawał mu spokoju. Zgadzał się z autorem, że
podróże w czasie, choć same w sobie zabawne, są z fizycznego punktu
widzenia raczej niemożliwe. W każdym ułamku sekundy w najmniejszej
komórce ludzkiego ciała zmieniały położenie miliardy atomów, których
położenia potem nie sposób w żaden sposób odtworzyć, więc odszukanie
jakiegoś konkretnego momentu w przeszłości, nawet gdyby takowa gdzieś
istniała, byłoby technicznie niewykonalne. Wiedział to każdy, kto nie
spał w szkole podstawowej na lekcjach termodynamiki. Historia to nie
twardy dysk komputera, na którym jakaś życzliwa wszechmocna siła
zapisuje przeszłe wydarzenia tylko po to, aby ludzie mieli szansę
naprawić swoje błędy. Przeszłość raz przeżyta znika na zawsze. Choć z
drugiej strony nie warto się czepiać. W gruncie rzeczy przecież żadne
opowiadanie science fiction prawdopodobnie nie wytrzymałoby naukowej
krytyki. I dobrze. W końcu mają być źródłem rozrywki i karmą dla
wyobraźni, a nie dostarczać solidnej wiedzy. Od tego są podręczniki.
Pytanie jednak: jeśli nie podróże w czasie, to co mogłoby
umożliwić załodze krążownika projektowanie historii na skalę stuleci.
Od przedwczoraj (przeklęty grafoman!) Jan S. chodził jak błędny,
starając wymyślić jakieś sensowne z punktu widzenia fizyki rozwiązanie.
Takie które z zewnątrz do złudzenia przypominałoby podróże w czasie,
nie będąc jednak nimi. Badał pomysł za pomysłem i nic. Odrzucił między
innymi wizję cywilizacji - niczym ze „Sfer” Anthony’ego - która planuje
ekspansję na wiele lat świetlnych naokoło zawczasu przygotowując
prymitywne cywilizacje, by za parę stuleci, czy mileniów mogły zostać
włączone do imperium. Nie, jeśli gdzieś można było dotrzeć, obojętne
czy statkiem zwiadowczym, czy choćby sygnałem informacji, to planetę
taką można by było od razu włączyć w obieg ekonomiczny cywilizacji.
Ziemskie doświadczenie uczyło, że nawet tak prymitywne kultury jak
Papuasi z Nowej Gwinei są w stanie w ciągu stulecia przyswoić sobie
całkiem sporo ze zdobyczy zaawansowanej cywilizacji.
Wizję automatycznej maszynerii przez stulecia opiekującej się
niedojrzałymi cywilizacjami, nawet długo po zniknięciu swoich twórców,
również należało wyrzucić do kosza. W końcu taka superinteligencja też
musiałaby przez te stulecia ewoluować - choćby przez nawarstwiające się
błędy w oprogramowaniu. Nie, aby trwająca stulecia manipulacja nie
powodowała paradoksów związanego z pytaniem: a co w ciągu tych stuleci
z ewolucją manipulujących? - i co więcej, opłacalna z punktu widzenia
ekonomii całego przedsięwzięcia, musi zajmować manipulatorom nie więcej
niż kilka, może kilkadziesiąt lat. W ostateczności parę dekad. Tutaj
zgadała się z autorem w całej rozciągłości.
Przez chwilę rozważał pomysł, wspomniany zdaje się gdzieś przez
Heinleina, wyjęcia przez obcą cywilizację całej planety z galaktycznego
kontinuum czasoprzestrzennego i sprawienia, aby czas płynął dla niej
odpowiednio szybciej. Ale zaraz odrzucił. mieszkańcy planety musieliby
przecież wtedy dostrzec anomalie w ruchu wewnętrznych planet i gwiazd.
Bombardowanie planety „promieniami entropii” przyśpieszającymi upływ
czasu odrzucił takoż - z tych samych powodów.
W rozpaczy próbował nawet sięgać po koncepcje rodem z mechaniki
kwantowej, takie jak teoria nieskończonej liczby wszechświatów Everetta
i Wheelera, spychając na chwilę głęboko do podświadomości piszczącą
przeraźliwie brzytwę Ockhama i wymyślając koncepcję krążownika, który
nie tyle zmienia historię, co wybiera z nieskończonej liczby wariantów
historii planety ten, który najlepiej przystawać będzie do wszechświata
federacji. Ale i tę odrzucił w końcu dokładnie z tych samych przyczyn,
dla których nie wierzył w podróże w czasie. Tak jak co poniektóre
równania fizyczne, na papierze wszystko wyglądało zgrabnie. Jednak, gdy
człowiek zaczynał się zastanawiać nad szczegółami technicznymi:
cząstkami, falami, mocami przerobowymi komputerów nawigacyjnych,
wszystko rozlatywało się niczym zetlała tkanina.
Co mu pozostawało? Podrapał się w głowę: albo podróżnicy z
innego, równoległego wszechświata zawieszeni nad trójwymiarową
przestrzenią niczym pająk i poprawiający historię sekwencyjnie, bez
możliwości zmieniania zdarzeń przeszłych, albo historia jest tylko
wielką grą, czy może symulacją komputerową jakiegoś profesora Corcorana
i wszystko dzieje się w wirtualnej, cyfrowej rzeczywistości, w której
testowane są kolejne warianty dziejów. Dobrze, że nasza ziemska
historia nie zawiera śladów manipulowania nią w przeszłości przez żadną
obcą cywilizację, więc na szczęście jest to tylko kwestia akademicka...
Jan S. nadal jednak nie wiedział, co zrobić z kolejnym opowiadaniem.
Osobiście uważał je za niezbyt strawne. Z drugiej strony czytelnikom
różne dziwne rzeczy się podobały i nie raz już w swojej karierze mylił
się w ocenie tekstu. Dlatego też starał się nie zachowywać jak cenzor.
Dawno już opracował sobie w miarę obiektywny (miał nadzieję) system
doboru opowiadań. Do każdego numeru potrzebował około czterech nowych
tekstów, a do redakcji każdorazowo docierało ich około czterdziestu
(takich nadających się do czytania). w takiej sytuacji każdemu z
opowiadań przypisywał ocenę w skali od jeden do dziesięciu, następnie
dodawał do niej 3 dla wyrównania szans, po czym rzucał kostkami
procentowymi używanymi na codzień w grach fabularnych. Rzut dawał wynik
z przedziału od 1 do 100. Dalej procedura już była prosta: jeśli
wyrzucony wynik nie był większy od przypisanej opowiadaniu oceny,
kwalifikował tekst do druku, w przeciwnym razie odrzucał. Jeśli na
koniec miał za mało tekstów, sięgał do tych opowiadań, które nie
zakwalifikowały się w poprzednim miesiącu. Jeśli za duży, rzucał zwykłą
kostką, który tekst odrzucić. Kiedyś nawet zastanawiał się, czy jeszcze
bardziej nie uprościć sobie całej roboty, przypisując każdemu tekstowi
po równo, po dziesięć punktów, ale po głębszym namyśle zrezygnował.
Lubił czuć się potrzebny.
Dlatego właśnie musiał w końcu ocenić te opowiadanie. Tak więc rozsiadł
się wygodnie w starym, skórzanym trofiejnym fotelu pozostałym po
rezydującym kiedyś w budynku instytucie, sięgnął po wydruk i zaczął
czytać po raz drugi...
* * *
Stojąc w kolejce do publicznej łaźni Maks Imus przeklinał
dzień, w którym zabrał się za czarny rynek. niby wiedział, że
działalność wszystkich obserwatorów - to jest personelu
odpowiedzialnego za wyrywkowe przyglądanie się fragmentom programowanej
przez krążownik historii, aby wykrywać ewentualne błędy popełniane
przez rutynowo przecież działające programy komputerowe - jest
monitorowana, ale ufał, że jego programowi maskującemu uda się oszukać
procedury kontrolne. Przynajmniej do czasu, aż zarobi na pikantnych
nagraniach odpowiednią sumę. Potem zamierzał wycofać się z gry. Okres
którym się teraz zajmowali, był do tego celu idealny - szczyt potęgi
Imperium Amorum. Tak prawdę powiedziawszy to już od dobrych dwóch
stuleci chyliło się ku upadkowi. Dawną demokratyczną republikę
zastąpiła najpierw populistyczna oligarchia rządzona przez możnych
senatorów, którzy dorobili się na zarządzaniu podbitymi prowincjami i
latyfundiach wykrojonych mniej lub bardziej legalnymi sposobami z ziemi
państwowej. Wreszcie po serii wojen domowych i buntów niewolników,
któryś kolejny ze zwycięskich wodzów ogłosił się imperatorem i
wsparłszy swoją władzę na armii, usunął pozory ustroju
republikańskiego. Odtąd senat był już tylko listkiem figowym
legitymującym rządy junty pod wodzą kolejnych charyzmatycznych
dyktatorów. Rzecz nieunikniona przy tylu podbojach: małe miasto‑państwo
kontrolowało całą północ Kontynentu Kolibra i sąsiadujące z nią wyspy
oraz wybrzeża sąsiednich kontynentów.
Za parę stuleci imperium padnie pod ciosami barbarzyńców. Na razie
jednak Amor był stolicą świata. Do miasta spływał strumień bogactw z
całego imperium: daniny, niewolnicy, luksusowe towary, dzieła sztuki i
łupy wojenne. Nie bardzo wiedząc, co robić z tą lawiną bogactw,
stołeczne elity, biorąc zresztą przykład z dworu Imperatora, pławiły
się w rozpuście i zapominały w wyszukanych zabawach. Nie do końca z
własnej woli zresztą. Za całym tym rozpasaniem stał bowiem jeden z
programów bojowych Machiavellego, wraz ze swymi braćmi po kodzie
sterujący pokładowymi bateriami laserów kontroli umysłów zwanych
potocznie od angielskiego skrótu BCL‑ami. System ten nazwany kiedyś
przez kogoś Warsaw - piła wojenna, miał w założeniu ułatwiać
rozstrzyganie konfliktów między narodami, których historię
programowali. Parafrazując Clausewitza był przedłużeniem wojny, tylko
prowadzonej innymi metodami. Zamiast pozwalać tubylcom, by wyrzynali
się przy byle okazji, Warsaw przenosił konflikty na płaszczyznę
mentalną. Dokonywał sumowania lub mówiąc naukowo agregacji potencjału
wojskowo-gospodarczego jednego kraju i proporcjonalnie do tego
potencjału rozdzielał odpowiednią dawkę prania mózgu między obywateli
drugiego, skonfliktowanego z tamtym kraju. I to samo robił w odwrotną
stronę.
Ofiary ataku Warsawa popadały w nałogi, pogrążały się w pieniactwie i
jałowych sporach lub całkiem zatracały w rozpuście. Każdy otrzymywała
dawkę proporcjonalną do jego znaczenia dla siły kraju, więc dowódcy,
prominentni przedsiębiorcy, politycy, uczeni i wpływowi artyści
obrywali najmocniej. W efekcie, kraj mający wielu wrogów pogrążał się w
marazmie, chaosie i anarchii, a kraj z dobrym układem sojuszy
prosperował.
System miał sporo zalet, bowiem dzięki niemu wojny były (generalnie
rzecz biorąc, bo jak w każdym złożonym programie komputerowym, również
podczas działania Warsawa pojawiały się dziwne efekty uboczne) krótsze
i mniej krwawe. Dla przykładu, gdy szala bitwy przechylała się na jedną
stronę, druga pod wpływem lęku generowanego przez system zazwyczaj
rzucała się do ucieczki, co redukowało znacznie liczbę ofiar -
przynajmniej po stronie zwycięzcy. To samo dotyczyło wojen. Oraz
pokoju. W skrajnym przypadku kraj, który był zbyt słaby, aby dać odpór
najeźdźcy, zawczasu pogrążał się w chaosie, ułatwiając mu tym samym
podbój, zmniejszając liczbę ofiar i skalę zniszczeń wojennych oraz (co
było efektem najważniejszym z punktu widzenia historycznych szulerów z
pokładu Machiavellego) tam gdzie trzeba przyśpieszając bieg historii.
Tym bardziej, że każdy kij ma dwa końce i kraj poddany większej presji
zazwyczaj ewoluował szybciej na wyższe poziomy rozwoju technologicznego
i politycznego, zgodnie z zasadą, że to co nie zabije, to wzmacnia.
Maksa jednak interesował drugi aspektów działania Warsawa, aspekt
prywatny.
Imperium Amoru nie miało teraz co prawda żadnych liczących
się wrogów, niemniej za jego długą, południową granicą mieszkali
barbarzyńcy. Dziesiątki plemion rozsianych za linią chronioną przez
legiony i graniczne mury po południowej stronie kontynentu Kolibra
dawały przy współudziale Warsawa sumaryczny nacisk porównywalny z paru
całkiem silnymi państwami i elity Amoru już to odczuwały. w rezultacie
zamiast zajmować się nauką lub przemysłem, zamożni mieszkańcy stolicy
zażywali najróżniejszych uciech: rozpamiętywali w intrygach,
organizowali okrutne igrzyska, wystawne uczty i orgie lub niewiele się
od nich różniące festyny ku czci bogów wina i miłości Leyli i Poleyli.
A Maks to wszystko nagrywał. Sceny z pałacowej z sypialni senatorskiej
córki lub z pałacowej orgietki, że o winnych paradach nie wspomnieć,
miały dobre wzięcie na czarnym rynku Federacji. Podobnie jak walki
gladiatorów. Zakładałeś na skronie Menemoplayera i na chwilę mogłeś
stać się wielkim wojownikiem, albo kochankiem antycznej piękności. A
jako obserwator miał właśnie z racji swojej profesji dostęp do
najsmakowitszych kąsków. Można się było nieźle obłowić.
Tyle, że jego program maskujący okazał się nie tak dobry jak sądził i
wewnętrzny nadzór Machiavellego w końcu go przyskrzynił. Widocznie
opracowali nowy algorytm tropiący.
Kara go nie zaskoczyła: zesłanie w czasie do tej samej, prymitywnej
epoki, którą obserwował. Humanitarna kara. Ale spróbujcie nagle odebrać
cywilizowanemu człowiekowi wszystkie wygody, do których przywykł.
Żadnych dezodorantów, higienicznych toalet, osobistej łazienki,
nanomolekularnego papieru toaletowego, holowizji, gier interaktywnych,
książek. Paradoksalnie, tym czego mu w tej dziczy najbardziej brakowało
była kultura i rozrywka. Do niedostatków w dziedzinie higieny można się
było przyzwyczaić. Zresztą Amor nie był pod tym względem jeszcze taki
straszny. Mieli łaźnie publiczne, znośne toalety. Trzeba się było tylko
nauczyć podcierać gąbką i zapomnieć na chwilę, że woda do picia płynie
do miasta ołowianymi rurami. Po zakończeniu kary pokładowy system
medyczny dokona odpowiedniej detoksykacji jego organizmu, oczyszczając
go z metali ciężkich. do rangi tortury urastała natomiast niemożność
podłączenia się do intergalaktycznej sieci komputerowej, ściągnięcia
przez łącze hiperprzestrzenne nowej gry Olbaid IV, najnowszej płyty
Pink Devils, czy wreszcie sięgnięcia do osobistej biblioteki, by
przypomnieć sobie którąś z ukochanych starych książek, albo by jeszcze
raz posmakować wierszy Urszuli Kochanowskiej. Ech, gdzieśkolwiek jest,
jeśliś jest... jak mi tu ciebie brakuje...
Owszem mieli tu własną poezję, teatr i literaturę, ale rękopisy były
koszmarnie drogie, zresztą system monitorował wydatki zesłańca. Żywność
i nocleg tak, przyjemności niekoniecznie. Były owszem rozrywki
publiczne, ale sztuki teatralne mimo często rozdawanych przez
starających się o głosy wyborców miejskich urzędników jeszcze zbyt
prymitywne jak na jego gust. O igrzyskach natomiast wolał nawet nie
myśleć. Co najwyżej mógł sobie czasem posłuchać publicznych występów
cesarza‑poety. Trzeba przyznać, że facet nawet miał talent, mimo że
miejscowi esteci wyśmiewali się z niego po cichu. Wiersze były jednak
trochę zbyt awangardowe jak na te czasy, a poza tym najlepsza poezja
rodzi się z bólu świata, na przykład z żalu po utraconych rodzicach.
Tymczasem żyjący w luksusie „pierwszy obywatel”, jak w Amorze
tytułowano imperatorów dla zachowania pozorów praworządności nie
przeżył w tak naprawdę w życiu żadnego wielkiego dramatu, toteż jego
wiersze były, no po prostu bez wyrazu - piękne, ale martwe. Po prostu
nie wzruszały. Nie miały w sobie tego, ognia, żaru... Zresztą Warsaw
też miał w jego mękach twórczych swój udział.
Zesłanie w tę dzicz dłużyło mu się więc niemiłosiernie. Czasami nawet
dopadały go myśli samobójcze. Tym bardziej, że w odróżnieniu od
Telbarczyków wiedział, że cielesna powłoka jest tylko futerałem. duszę
zachowaną w archiwach nadzorującego życie tubylców Unitronu można było
odtworzyć i wgrać w nowe, sklonowane ciało. Tylko że to i tak nie
skróciłoby kary ani o minutę. Po prostu wysłaliby go w przeszłość
jeszcze raz, tyle że w jakieś gorsze miejsce. Poza tym jako skazaniec
nie mógł liczyć na znieczulenie w momencie śmierci. A śmierć jak
wiedział bywała bardzo, bardzo bolesna.
* * *
„Oj niewesołe masz myśli, pora ci dać jakieś zajęcia Maks”
- skonstatował nadzorujący Imusa kurator -- „Akurat nadarza się
doskonała okazja, karawana kupców wyrusza szlakiem ku chłodnemu
południu w poszukiwaniu cennego kamienia zwanego przez Danajów (a za
nimi i Amorytów) elektronem, który jest właściwie tylko kawałkiem
skamieniałej żywicy. Niemniej miejscowi bogacze, syci złota i
pospolitych klejnotów, wysoko go sobie cenili, pewnie dla jego
odmienności. Karawanie przyda się obstawa - zdolny obserwator, który
będzie wiedział, kiedy przyzwać pomoc.”
Wyciągnął się w fotelu, zakładając ręce za głowę.
Misja nie była wcale tak banalna, jak to się mogło z pozoru wydawać.
Imperium Amoryckie oczywiście wcześniej czy później upadnie. Pytanie
jednak, w którym kierunku. Zadaniem specjalistów od modelowania
historii z ziemskiego krążownika było przeprowadzić upadek w taki
sposób, aby dalsza historia Telbaru potoczyła się możliwie najlepszym
torem. Przypominało to trochę sytuację wielorękiego hinduskiego boga,
który stojąc podczas burzy na wąskiej kładce nad przepaścią próbowałby
balansować tuzinem dziurawych garnków, z których przez liczne otwory
cały czas wylewałaby się woda, uciekajac na zewnątrz lub przelewając do
niżej położonych naczyń i w ten sposób ustawicznie zakłócając równowagę
całego układu.
Amor nie mógł podbić zbyt wielu dzikich krajów na południu kontynentu
Kolibra, bowiem wtedy hordy barbarzyńców, które za kilka stuleci
podzielą między siebie imperium nie byłyby w stanie podbić całego
zachodu. Nad czarnym i niespokojnym Oceanem Amoryckim, oblewającym
kontynent Kolibra od zachodu, mogłyby wtedy ocaleć jakieś pozostałości
cywilizacji Danajsko-Amoryckiej - kraj pielęgnujący starożytną kulturę,
sztukę i technikę, który mógłby w późniejszych wiekach sprawić
Ziemianom jakąś przykrą niespodziankę. Na przykład przedwcześnie odkryć
wielki kontynent za oceanem, zanim jeszcze ludy kontynentu Kolibra
osiągną odpowiedni poziom technologiczny, by skonsumować to odkrycie.
Oczywiście dalekie wyprawy żeglarzy można było powstrzymywać legendami
o morskich potworach, magnetycznych górach, czy otchłani do której
przez krawędź świata wlewają się wody oceanu, ale nie dało się tego
robić w nieskończoność. Dlatego też, gdy legiony poprzedniego
imperatora zapuściły się zbyt głęboko w dzikie puszcze Cymeryjskie w
centralnej części kontynentu, barbarzyńcy przy drobnej pomocy
Machiavellego zgotowały im rzeź.
Podobnie Amor nie powinien rozszerzyć się zbyt daleko na
wschód w kierunku płaskowyżu Peruno. Wschodnia część imperium musi
przetrwać wędrówkę barbarzyńców po upadku zachodu. Danajska kolonia,
Tallasopolis ulokowana na wysuniętym ku Peruno pazurze kolibra,
przyszła stolica wschodniego imperium, jeszcze przez kilka stuleci
powinno pozostać centrum handlu cywilizującym dzikie ludy ze stepów i
lasów na wschodzie kontynentu Kolibra. Zbyt wczesna ekspansja imperium
na wschód i ziemie rządzone teraz przez sąsiadujące z Amorem Królestwo
Pruńskie uruchomiłaby siły dyfuzji, które pociągnęłyby za sobą rozkład
wschodniej części Imperium Amorum, tak jak to się stanie z zachodem.
Jednym słowem na chwiejącego się kolosa trzeba było chuchać i dmuchać,
by utrzymać odpowiednią równowagę. Pamiętać o tysiącu sprawach, śledzić
poczynania dziesiątek ludzi - od uczonych i filozofów, przez wodzów i
gubernatorów, aż po religijnych fanatyków, o kochankach ich wszystkich
nie wspominając. Wszelkie powstające ustawicznie zakłócenia trzeba było
natychmiast korygować odpowiednimi kontrposunięciami.
Stary ścienny zegar jeszcze z ery przedelektronicznej miarowo tykał na
ścianie. Kurator lubił ten bibelot. Przypominał bowiem o nieuchronnym
upływie czasu - najważniejszym czynniku w ich pracy. Poza tym miarowe
tik, tak, tik, tak, tik, tak, działało dekoncentrująco na gości
przyzwyczajonych do bezgłośnych, elektronicznych czasomierzy. Z wiekiem
nauczył się cenić każdą przewagę wspierającą jego autorytet. W
przypadku Maksa jednak nie przewidywał żadnych problemów.
Eks-obserwator był więźniem na Telbarze, o 2000 lat temporalnych stad i
wykona każdy rozkaz, który da mu szansę choć częściowego złagodzenia
kary.
W całej historii z karawaną chodziło o otwarcie szlaku handlowego na
południe, aby leżący trochę na uboczu kraik zaczął się bogacić tworząc
protofeudalne elity i importując część z amoryckich technologii.
Historycy Machiavellego starali się w ten sposób uniknąć próżni
cywilizacyjnej na obszarze między puszczami Cymeryjskimi, a wschodnimi
stepami, tak czarna dziura zbyt bowiem skomplikowała by dalszą historię
kontynentu. W pewnym sensie kraj do którego zmierzał Satorius będzie
dla kontynentu Kolibra czymś w rodzaju piasty koła dziejów lub mówiąc
bardziej obrazowo dźwigni, która popchnięta w odpowiednim kierunku
pozwoli stosunkowo niewielkim wysiłkiem zmieniać historię tej części
Telbaru.
Dlatego właśnie cała wyprawa była tak ważna - elektron, jedyny cenny
towar eksportowy tej krainy, musi zacząć płynąć szerszym strumieniem na
północ do Amoru, a amoryckie złoto, srebro i know-how na południe, by
miejscowe osady rolników zaczęły się bogacić wyrastając na centra
handlowe i tworząc w ten sposób podstawy pod przyszłe państwo.
* * *
Jadąc konno na końcu amoryckiej karawany Max Imus
przeklinał założenia projektu historycznego dla Telbaru, które
zabraniały udostępniania tubylcom przed początkiem średniowiecza tak
podstawowych wynalazków jak wygodne siodło, czy strzemiona. Jazda na
oklep, gdy człowiek oddzielony jest od grzbietu konia tylko wyściełaną
derką i nie ma żadnego oparcia dla nóg, wyglądała może romantycznie dla
kogoś, kto patrzył na to z boku, ale na pewno nie dla jeźdźca, który
musiał w tych warunkach wytrzymać na końskim grzbiecie cały dzień
licząc tylko na sprawność nóg i niepewny chwyt dłoni na końskiej
grzywie, w razie jakichś problemów. Przy każdym niespodziewanym dźwięku
modlił się tylko, by spłoszony koń go nie poniósł.
I jeszcze ten cholerny kaznodzieja! Wraz ze swoim sługą uparł się
towarzyszyć karawanie, by nieść Słowa Prawdy południowym barbarzyńcom,
w złudnej nadziei, że poznawszy je porzucą swych czczonych od stuleci
bogów i zaprzestaną łupieżczych najazdów na pogranicze Imperium.
Idealista jakich zawsze wielu włączy się po świecie. Zresztą i tak nie
jechali na ziemie Cymerów, którzy pogranicznym garnizonom sprawiali
najwięcej kłopotów, a do położonego za Mokrymi Górami kraju Lichów.
Kaznodzieja nazywał się bodajże Juball z Transu i był jednym z
ubocznych produktów Warsawa. System nakładając mentalne ciężary na
umysły mieszkańców Imperium Amorum czynił ich bardziej podatnymi na
wszelkiego rodzaju irracjonalne ideologie. Dlatego też w krajach
rządzonych przez Amor zaczynały jak pożar szerzyć się najróżniejsze,
importowane ze wschodu kulty, albo pospolite przesądy magiczne. Pół
biedy jeśli był to jeszcze kult Słońca, Bogini‑Matki, czy Białowłosego
Boga Balla, który głosił Juball. Ale w tym panteonie zdarzały się też
takie dziwadła jak Niema Złota Wsza Rych-Gurach, zaczerpnięta chyba z
mitów dalekich Hindii - bożek o aparycji sześciorękiego insekta,
wymagający od wyznawców składania ofiar z utaczanej sobie krwi. Kult
Balla był na tym tle nie taki zły i, o ile pamięć Maksa nie zawodziła,
został przez teologów Machiavellego przygotowany z elementów
starożytnego irańskiego kultu Mitry.
Póki co jednak psychoza religijna panująca w imperium nie była jeszcze
tak silna i efekt netto nacisku Warsawa był nawet pozytywny. Wzmożona
presja mentalna utrudniała zapamiętywanie zbyt dużej liczby zbędnych
faktów, promując tym samym tych telabarczyków, którzy potrafili działać
mimo to, znajdując najprostsze i najefektywniejsze rozwiązania
problemów. Warsaw przyczyniał się tym samym do postępu nauki i
techniki. Za jakiś czas jednak, mniej więcej za stulecie, gdy
barbarzyńcy z południa wzrosną w siłę, a boom ekonomiczny związany z
cywilizowaniem podbitych prowincji - tych „wschodzących rynków”
Imperium Amorum - zakończy się, gdy zaczną doganiać poziomem zamożności
ziemie stanowiące rdzeń Imperium, wtedy nacisk Warsawa wzrośnie do tego
stopnia, że zacznie działać jak wielki cenzor, tłumiący większość
racjonalnych myśli i otwierający tym samym bramę dla eksplozji
religijnego fanatyzmu.
System do pewnego progu wzmacniał efekty pozytywne, a po jego
przekroczeniu potęgował efekty negatywne związane z tarciami
politycznymi. Jego wykładowca ekonomii powiedziałby, że podobnie jak
wydatki rządowe, generował efekt mnożnikowy. Z punktu widzenia
inżynierów historycznych Machiavellego natomiast najważniejsze było to,
że optymalizował w ten sposób cykle koniunkturalne, wzmacniając lub
osłabiając je w zależności od potrzeb i to w zasadzie automatycznie,
niczym mechanizm (czasami dodatnich czasami ujemnych) sprzężeń
zwrotnych. W końcu na jakiś czas przed ostatecznym upadkiem w Imperium
zapanuje jedna, monopolistyczna religia, najwłaściwsza dla feudalnej
monarchii.
Tymczasem jednak zbliżali się do gór. Ich przewodnik, a
właściwie przewodniczka - młoda niewolnica, Liszka - prowadziła
karawanę szlakiem ku szerokiej na wiele mil bramie między dwoma pasmami
górskimi. Na razie jeszcze wędrowali przez ziemie w miarę przyjaźnie
nastawionych ludów. Warsaw działał w obie strony i miejscowe plemiona
traktowały ich z przesadną atencją - amoryckie legiony miały tu sławę
niezwyciężonych. Zresztą towary wiezione przez kupców też miały wpływ
na przyjazne nastawienie miejscowych barbarzyńców. Ci pożądali ich
bowiem jako symbolu północnego, amoryckiego luksusu i nie atakowali
karawan, aby nie odstraszać kolejnych kupców. Co jednak czeka ich
podczas podróży przez bramę i dalej, za górami, nikt jednak nie
wiedział. Nawet ich przewodniczka nie wiele im mogła powiedzieć, bowiem
kilka już lat minęło od czasu, gdy wywieziono ją na północ, a w tym
czasie sporo się mogło zmienić.
Bioeletroniczny system alarmowy wszczepiony pod skórę szarpnął nagle
nerwami Maksa. znaczy się okolica nie była tak wyludniona, na jaką
wyglądała. Na pozór porośnięte lasami góry przy prymitywnym poziomie
miejscowego rolnictwa powinny być domem tylko dla nielicznych pasterzy
oraz niedźwiedzi, kozic i wilków. Choć z drugiej strony... górska brama
była zapewne wygodnym szlakiem handlowym dla okolicznych plemion,
należało się więc zapewne liczyć również ze zbójcami. Sprzężony z
systemem chronosatelitarnej lokalizacji Telbarczyków alarm wskazał
obserwatorowi przybliżony kierunek - zdobny koroną skał niewielki
szczyt jakieś pięć amoryckich mil na południowy zachód od nich. W
chwilę później wiedział już, w którą stronę ma patrzeć. Poprawił
ogniskową swojego wzroku, powiększając zbocze góry. Wszczepiony pod
rogówkę nanomechanizm biolornetki, płynnie zogniskował jego pole
widzenia na źródle alarmu.
Odetchnął z ulgą. Sześciu ludzi w tym dwie kobiety i dziecko, nie
stanowili dla karawany żadnego zagrożenia. Ot po prostu miejscowi
pasterze lub wędrowcy. Najwyższy z nich, brodaty mężczyzna w futrzanej
czapie przyglądał się z góry karawanie, osłaniając oczy dłonią.
Powiększenie było tak dobre, że Maks miał wrażenie iż niemalże patrzą
sobie w oczy. Brodacz uznawszy, że mają do czynienia z kupiecką
karawaną, po krótkiej konsultacji z resztą grupy uznał najwyraźniej, że
mogą wyjść Amorytom na spotkanie, bowiem cała grupka zaczęła schodzić
drogą ku dolinie.
Dobrze. Może się czegoś dowiemy o drodze przed nami. W normalnych
warunkach Maks mógłby liczyć na współpracę systemów komputerowych
Machiavellego. miałby do dyspozycji mapy satelitarne, systemy oceny
empatycznej, bazę informacji etnograficznych, czy sprzężony z
automatycznym tłumaczem słownik lokalnych dialektów, jednak jako
skazaniec zdany był tylko na własne siły. Czuł się trochę jak ci
bohaterowie z archaicznych powieści przygodowych lub starych książek
science-fiction, którzy co chwila musieli własną pomysłowością i
sprytem nadrabiać braki w sprzęcie. Był w tym pewien romantyzm, jednak
brak najelementarniejszych udogodnień, w które w obecnych czasach
wyposażony był nawet najtańszy, osobisty kosmolot Citroën LEMON, bywał
irytujący.
Popędził konia, by dotrzeć do czoła karawany, skąd młody
setnik Kremencjusz Kordus, z imienia sądząc pochodzący z jednego
Amsterskich miast, które Amor wchłonął już parę stuleci temu, dowodził
ich zbrojną eskortą. Trwało to trochę, bo wymijanie na wąskiej drodze
objuczonych towarem mułów, gdy dosiada się konia bez prawdziwej uprzęży
i siodła, nawet dla doświadczonego jeźdźca nie jest łatwe, w końcu
jednak dogonił głowę ich wijącego się górską ścieżką węża.
Kremencjusz jak zwykle rozmawiał z Liszką Akseją, która prowadziła ich
szlakiem między górami. Dziewczyna była bardzo ładna, nawet według
standardów Maksa, przyzwyczajonego do idealnie urodziwych kobiet z
Federacji (wynalezienia nanotechnologii kosmetycznych i nanochirurgii
upiększającej, po jego stronie czasu nie widywało się niestety
brzydkich kobiet). Nic więc dziwnego, że młody setnik niechętnie się od
niej odrywał, a i dziewczyna, dla której Amor był szczytem cywilizacji,
chłonęła afekty przystojnego eks‑legionisty niczym wyłowiona z ciepłych
wód północy gąbka. Maks Imus zastanawiał się właśnie, jak zagaić
rozmowę, aby zbyt brutalnie nie rozdzielać zakochanych, gdy powrócił
jeden z wysłanych na zwiad żołnierzy. Koń zatańczył kopytami na żwirze
górskiej drogi, gdy zbrojny zahamował przed Kremencjuszem.
-Panie, jacyś wędrowcy przed nami. Chyba rrodzina - zaraportował zwięźle.
* * *
Obozem rozłożyli się na noc w łatwym do obrony miejscu.
Kremencjusz Kordus gotów był zwyczajem legionistów kopać fosę i stawiać
palisadę, ale jako że nie miał pod komendą setki żołnierzy, a ledwo
tuzin zbrojnych i ze trzy tuziny kupców wraz z ich sługami, którym ani
w głowie było brać się za łopaty, więc musiał zadowolić się tylko
prowizoryczną zasieką z zebranych w okolicy gałęzi. I tak pewnie do
rana połowa zostanie rozebrana na opał. Jedyne co mógł w zasadzie
zrobić, to rozstawić warty, wybierając najbardziej godnych zaufania
ludzi spośród cywilbandy, którą przyszło mu się opiekować. Maks Imus
był wśród tej elity, nie podzielał jednak nerwowości ich młodego
dowódcy. W razie jakiegokolwiek zagrożenia elektroniczny anioł stróż
ich małej karawany uprzedziłby go ze sporym wyprzedzeniem. Ta wyprawa
była zbyt ważna, by pozwolić zniweczyć ją przypadkowej bandzie
rozbójników. Grał jednak dobrze swoją rolę i sumiennie odbębniał warty,
starając się zdobyć zaufanie setnika. Dziś jego kolej przypadała
dopiero nad ranem, dlatego mógł jeszcze chwilę posiedzieć przy ognisku,
słuchając podróżnych, których wypatrzył dziś na zboczu góry.
Pochodzili z dużego grodu, sądząc z ich słów, chyba w typie oppidum,
wybudowanego przez miejscowy odłam Lichów w rozległej dolinie po tamtej
stronie gór. miasto nazywało się Lingerion, co Maksowi, jako Francuzowi
z pochodzenia, nieodmiennie kojarzyło się z damską bielizną, ale
powstrzymał wesołość. miejscowi i tak by nie zrozumieli, a służąc od
lat na pokładzie krążownika historycznego zdążył się już przyzwyczaić
do takich i dziwniejszych nawet zbiegów okoliczności.
Ojciec rodziny był hutnikiem i przez jakiś czas zajmował się w górach
wytopem rudy na zlecenie lingeriońskiego potentata, o ile Maks
zorientował się w ich powiązaniach klanowych, chyba jego wuja. Na zimę
jednak powracał z prowizorycznej górskiej osady do macierzystego grodu,
gdzie łatwiej niż wśród lasów było przetrwać mrozy.
Kupiec Satorius po jego prawej ręce wypytywał miejscowych
o każdy szczegół, szukając w myślach potencjalnych źródeł zarobku.
Widać było, że przed wyprawą starannie odrobił lekcje, ucząc się
miejscowego języka od pięknej niewolnicy. Barbarzyńcy nie mieli jednak
zbyt wiele na sprzedaż. Owszem, wykuwali żelazną broń taniej niż
imperialne warsztaty, ale była ona jeszcze pośledniej jakości. Podobnie
zgrzebna ceramika i odzież z lnu oraz wełny nie przedstawiałyby zbyt
wielkiej wartości na rynku w Amorze. Więcej warte były futra, ale w
ciepłym klimacie położonego bardziej na północ, bliżej równika imperium
nie było na nie zbyt wielkiego popytu. Jedyne co opłacało się
importować z krainy Lichów poza oczywiście niewolnikami, to kęsy
metalu: żelaza, brązu, ołowiu. Miejscowi gotowi byli odsprzedawać je za
ułamek ceny, którą trzeba byłoby zapłacić hutnikom w bardziej
cywilizowanych krajach. nie była to jednak zbyt bogata oferta. Nie
umywała się w każdym razie do kosztownych towarów sprowadzanych z
dalekich Hindii: jedwabiu, bawełny, klejnotów, kości słoniowej, czy
cennych gatunków drewna. Sprawę ratował tylko ten dziwny szlachetny
kamień, elektron. Satorius jednak, będąc doświadczonym kupcem, starał
się nie okazywać, jak wiele wart jest dla niego ten kamień. Może uda
się go zakupić nie za srebro i złoto, a za jakieś niewiele warte
świecidełka lub kilka zdobionych noży. Im taniej go kupi, tym większy
będzie miał zysk z tej niepewnej przecież imprezy. Dlatego lawirował,
wypytując Lichów o tysiące nieistotnych szczegółów, począwszy od
sposobu wyrobu masła, po bogów do których się modlą. Starał się też nie
spoglądać zbyt często na piękny, elektronowy naszyjnik na piersi
starszej z kobiet, który w Amorze wart był małą fortunę.
Maks słuchał uważnie. Każda dodatkowa informacja mogła mieć znaczenie
dla bezpieczeństwa karawany i co może bardziej go obchodziło, również
dla jego własnego. Na nieszczęście siedział zbyt blisko drugiego
ogniska, przy którym Juball z Transu z pasją nawracał słuchaczy na
swoją wiarę, zagłuszając co chwila Satoriusa i Lichów.
Żarliwość kaznodziei ocierała się o szaleństwo. Prorok wykładał
podróżnym podstawy religijnej doktryny swojej sekty. Prawił o
odwiecznej walce jaką bóg dobra Ball i władca mroku Quboze toczyli o
władze nad światem i duszę każdego człowieka. Mówił o dziesięciu
demonach na usługach Quboza, reprezentujących dziesięć grzechów
głównych i o tyluż aniołach, sługach Balla i jednocześnie symbolach
dziesięciu szlachetnych cnót. Rozwijał apokaliptyczną wizję zagłady,
jaka niechybnie czekać będzie rodzaj ludzki, jeśli nadal będzie tkwił w
zepsuciu, pogrążał się w rozpuście, a folgowaniu rozkoszom ciała
przeciwstawiał czyste ideały prawo postępującego wyznawcy Balla:
pracowitość, sprawiedliwość, litość, umiar. Jednym słowem religia jego
wyrażała klasyczny dualizm - przeciwstawienie grzesznego ciała czystej
duszy, który jak bumerang powracał w niezliczonych religiach i
systemach filozoficznych Telabaru. Wszędzie tam, gdzie Warsaw zaczynał
się zbytnio ludziom dawać we znaki, doprowadzając do rozkładu
społeczeństwa.
W takich momentach proste nakazy moralnej dyscypliny,
poparte religijną sankcją, okazywały się całkiem skuteczną obroną przed
negatywnym wpływem sterowanych przez system BCL-ów.
Maks nastawił ucha. Nauki Juballa nie do końca zgadzały się z kanonem
Ballizmu przygotowanym przez teologów Machiavellego. Wyglądało na to,
że kaznodzieja dodał do doktryny całkiem sporo od siebie. Rozbudował
znacznie teologię wewnętrznej walki między aniołem światła, a demonem
ciemności, która rozgrywa się w duszy każdego człowieka. Zapewne na
podstawie własnych doświadczeń.
Maks westchnął, dorzucając drewna do ogniska. Prorok był kolejnym
przykładem prostej sztuczki historiotechnicznej, stosowanej do
znudzenia przez specjalistów z pokładu ziemskiego krążownika,
polegającej na wybraniu jakiegoś w miarę inteligentnego i oczytanego
młodego człowieka z małego miasteczka (według jego prowincjonalnych
standardów oczywiście), który miał mało do stracenia a dużo do zyskania
i urabianie go za pomocą BCL-ów tak długo, aż uwierzy w swą wielką
dziejową misję. Że powinien nawracać, oświecać, nauczać, cierpieć za
miliony, itp., itd. Później dzięki subtelnemu wsparciu można go było
rzeczywiście wypromować na wielką historyczną figurę: proroka,
uczonego, pisarza, czy wodza. Przypominało to trochę próbę
doprowadzenia w szachach piona do linii przemiany, by w zamian uzyskać
silną figurę.
Taki bohater musiał być jednak finezyjnie sterowany. Jego osobisty
serwer zarządzający BCL‑ami, zwany potocznie Stróżem, uruchamiał kilka
podprocesów odpowiedzialnych za przesyłanie wprost do umysłu wybranego
protagonisty odpowiednich myśli. Jeden podbijał bębenek ambicji. Inny
uczył skromności. Kolejny, niczym diabeł, popychał do grzechu, by
następny bombardując duszę ofiary wyrzutami sumienia, mógł uczyć
wybranego pionka, jak trzymać moralny pion. Lub by w razie potrzeby
powstrzymać go od działania, najpierw popychając do grzechu, a potem
paraliżując poczuciem winy.
Wystarczyło modulowaną falą elektromagnetyczną odpowiednie
obszary mózgu lub z pomocą pola elektromagnetycznego kopiować wprost do
mózgu ofiary wzorce aktywności neuronowej zaczerpnięte wprost z umysłów
innych ludzi, albo z modelu umysłu którejś z zapasowych kopii
osobowości bohatera, zapisanych w matrycy dusz na pokładzie
Machaivellego. W przypadku protagonistów jednak komputery nie zawsze
były pewne, w która stronę należy takiego piona poprowadzić. Sytuacja
taktyczno‑historyczna potrafiła bowiem czasem ulegać zmianie z miesiąca
na miesiąc, a nawet z dnia na dzień. To co wczoraj było słuszne, jutro
mogło okazać się niewskazane. Lub też zdarzało się, że dwa lub trzy, a
nawet cztery konkurencyjne programy chciały skierować go każdy na inną
ścieżkę życia. Wyglądało to wtedy trochę tak, jakby demony toczyły
walkę o duszę bohatera.
Co bardziej spostrzegawcze z pionków budowały na bazie swoich
doświadczeń teorie religijne, doktryny filozoficzne lub w ostateczności
przelewały na papier improwizowany zapis swojego szaleństwa. Tak
powstawały wizjonerskie księgi lub poematy, nie zawsze najwyższej
jakości.
Tako też było z Juballem. Wsłuchując się w rozgrywający się w jego
umyśle koncert, prorok starał się wyłowić z tej kakafonii jakiś sens i
dopasować, to czego doświadczył, do posiadanej wiedzy, a właściwie do
wpojonej mu w młodości doktryny religijnej.
Najzabawniejsze, że szalony kaznodzieja nie był (w pewnym sensie) znowu
aż tak daleki od prawdy. Bowiem programy sterujące mieszającą mu w
głowie baterią BCL-ów w istocie zwały się w informatycznym slangu
demonami. I niektóre z nich faktycznie były „dobre”, podczas gdy inne
„złe”, choć w istocie nie było między nimi żadnej różnicy, wszystkie
bowiem sterowane były przez jeden i ten sam nadrzędny program Stróża.
Który w razie potrzeby „wypączkowywał” z siebie kolejne demony
odpowiedzialne za różne cele albo też likwidował te już niepotrzebne. I
wszystkie programy walczyły o uwagę Juballa tak, jak u zarania systemów
komputerowych procesy-demony zwykły walczyć o czas komputerowego
procesora.
Kaznodzieja zresztą był naprawdę w godnej pożałowania sytuacji. I choć
wzbudzał odruchową irytację Maksa, Satoriusa oraz bardziej oczytanych
kupców z jego karawany, jak i trzeźwo myślącego setnika, banita
wiedział jednak, że należało mu raczej współczuć. Prorok z Transu był
bowiem jednym z tych nielicznych Telbarczyków, do których dobrały się
na raz trzy główne systemy bojowe Machiavellego.
Pierwszy z nich to Unitron, pilnujący równowagi między
różnymi warstwami i klasami tworzącymi piramidę społeczną, dający
kaznodziei odczuć, jakie koszty dla innych Telbarczyków pociągnie
upowszechnienie się idei głoszonych przez tego syna prostego farbiarza.
Drugi to Warsaw, atakujący wszystkie ważne figury i pionki mogące mieć
wpływ na historię Imperium Amoru — a więc i Juballa.
Trzeci wreszcie to Ubique, którego nazwa, co rzadkie, była francuskiej
a nie angielskiej proweniencji. Ubique było po prostu skrótem od
Universel Biographie Questionner, a sam system był dziełem francuskich
programistów, z czego Maks był dumny, choć zżymał się na zapożyczoną od
Anglosasów składnie skrótu, kalającą klasyczny francuski. System ten
pierwotnie pomyślany jako wielki elektroniczny słownik biograficzny,
obecnie pełnił funkcję komputerowej służby bezpieczeństwa, pilnując, by
Telbarczycy nie domyślili się za wcześnie, że są sterowani z zewnątrz
przez zwykłe maszyny. Ubique przechowywał w pamięci biograficznej
najważniejsze wspomnienia każdego nadzorowanego obiektu i gdy tylko
wykrywał, że Telbarczyk zbytnio zbliża się do prawdy, zalewał jego
umysł taką sieczką informacyjną, aby wśród morza szalonych idei w żaden
sposób nie był w stanie rozpoznać tej jednej, trafionej.
Potrafił też blokować ofierze dostęp do wybranych wspomnień, generować
ataki roztargnienia lub utrudniać ofierze kontakt z innymi tubylcami,
by niebezpieczna idea nie rozprzestrzeniła się zbyt szybko. W przypadku
Juballa na przykład sprawił, że kaznodzieja cały czas otaczany był
przez czeredkę wyznawców — ludzi niemajętnych, a co za tym idzie
prostych i nieoczytanych, którzy niewiele rozumiejąc z jego
mistyczno-filozoficznej doktryny nie będą w stanie przekazać jej innym
inaczej niż w potworkowato wypaczonej formie. Juball pozbawiony
krytycyzmu zupełnie tego nie dostrzegał i radując się, że ma tak
chętnych uczniów z zapałem głosił swoją naukę. Natomiast ludzi
wykształconych i bardziej wpływowych „nieokrzesana hałastra”
towarzysząca wędrownemu kaznodziei skutecznie odstraszała od zgłębiania
jego nauki.
Dzięki temu ludzkiemu filtrowi (czy może tłumikowi) Ubique gwarantował,
że nikt z naprawdę poważnych myślicieli, polityków, czy filozofów nie
zwróci uwagi na te z informacji ukrytych w nauce Juballa, które mogłyby
być groźne dla systemu sterowania historią roztoczonego nad Telbarem
(dla dobra tubylców) przez załogę Machiavellego.
A wszystko zaczęło się (jak zgadywał Max) zapewne od jakiegoś ważnego
odkrycia chemicznego, którego Juball dokonał w warsztacie farbiarskim
swojego ojca. Jakiegoś drobiazgu, który jednak mógł wywrócić do góry
nogami całą, starannie zaplanowaną ścieżkę postępu
naukowo-technicznego Telabaru. Od tamtej pory Ubique robił wszystko,
by syn farbiarza zapomniał o swoim odkryciu. W nieunikniony sposób,
krok po kroku wpychając go w rolę religijnego proroka.
Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, swoje trzy
grosze do kontrolowanej schizofrenii nauczyciela z Transu dorzucał
jeszcze Architekt — system będący czymś na kształt osobistego doradcy
finansowego przypisanego każdemu z tubylców, wybierający najlepszą dla
niego drogę życia. A ponieważ wiedza tego programu na temat przyszłości
była znacznie większa niż najmędrszego z Telbarczyków, często musiał
odwoływać się do irracjonalnych uczuć różnych dziwnych metod, by
popchnąć niechętnego podopiecznego na właściwą drogę życia. Posiłkował
się zabobonami, wzbudzał wiarę w znaki i omeny (wykorzystując w tym
celu najzwyklejsze zbiegi okoliczności), wiarę w astrologię, magię,
dobre rady podsuwane przez życzliwych ludzi, itp., itd. Wystarczyło
tylko w odpowiednim momencie wygenerować w mózgu podopiecznego błysk
olśnienia i voila!
System zwano Architektem, bowiem na Ziemi po raz pierwszy wprowadziła
go pewna firma informatyczna jako program mający podpowiadać zwykłym
ludziom, jak zaprojektować dom swoich marzeń. Program jednak okazał się
klapą, bo tak przeładowano go automatycznymi opcjami, że zwykli ludzie
bez specjalistycznego wykształcenia architektonicznego szybko popadali
w obłęd, ustawicznie poszturchiwani w myślach przez mentalnych
doradców. I zamiast domku z ogródkiem zaczynali budować na przykład...
katedrę.
No, ale Telbarczycy ustawicznie urabiani przez baterie BCL-ów
Machiavellego i tak byli jeden w drugiego szaleni, więc jako odchylenie
od normy postrzegali tylko najbardziej drastyczne przypadki obłędu.
Lekkie niezrównoważenie generowane przez architekta jawiło im się
natomiast jako rzecz całkiem normalna.
„Dyscyplina, prawość, uczciwość, pokora oraz jałmużna...
umartwiajcie się by grzeszne myśli odpędzić i głoście słowo Balla.
Zaprawdę, tylko w ten sposób człowiek zaprowadzić może królestwo Balla
na Telbarze! Słuchajcie mnie bracia, bo powiadam wam, że słuchacie, a
nie rozumiecie! I prędzej osioł zostanie Imperatorem, niż....”
Wytrzymałość Maksa powoli zaczynała się wyczerpywać. Rozumiał, że
Święty Mąż był ofiarą wszystkich systemów bojowych Machiawellego na
raz, I że choć trzymał fason, to zapewne czasem szarpany przez
komputerowe demony miał ochotę gryźć ziemię i prosić swego boga o
śmierć, ale ile można było w kółko słuchać tego samego! „Ty cymbale
grzmiący jeden!” — niemalże zakrzyknął w myślach — „A gdzie miłość!”
Architekt oceniał bowiem najlepszą ścieżkę życia dla
swojego podopiecznego, wiedząc, że po śmierci Telbarczycy trafiają do
jakiegoś znacznie wygodniejszego od tej planety świata Federacji.
Zresztą w porównaniu z tą prymitywną planetą, nawet macierz
archiwizowanych dusz Telbarczyków, ze swoim wirtualnym światem,
przechowywana w archiwach systemów komputerowych Machiavellego była
niebem. Gdyby nie miłość — to pragnienie jak najdłuższego
podtrzymywania więzi z bliskimi, których kochamy — trudno byłoby
powstrzymać Telbarczyków przed masowymi ucieczkami z tego historycznego
slumsu, do innego, wygodniejszego świata.
Maksa pocieszało tylko to, że religia Juballa nie zwycięży w Imperium
Amoru. Przygotuje tylko grunt dla innej, łagodniejszej i bardziej
humanistycznej religii. Takiej co to nie zapomni o miłości,
miłosierdziu, wybaczaniu. Oraz o tym jak potężną bronią potrafi byś
bierny opór, gdy istnieje wiara, że śmierć jest tylko złudzeniem.
Oczywiście Maks był cynikiem i wiedział, że siły historii oraz presja
ekonomiczna potrafią wypaczyć najpiękniejszą nawet ideę. niemniej te
same prawa historii udowadniały, że nawet wtedy, gdy w późniejszych
wiekach nowa religia stanie się podpora władzy, jakiś ułamek z
niesionych przez nią wartości przetrwa, czyniąc Telbarczyków trochę
bardziej ludzkimi i posuwając o krok do przodu w mozolnym procesie
uczłowieczania sterowanym przez załogę Machiavellego.
* * *
Dwie smutne panie z wewnętrznej służby bezpieczeństwa
krążownika ESS Machiavelli odwiedziły Maksa, jak to one miały w
zwyczaju w środku nocy. Chwilę dochodził do siebie, próbując przyjrzeć
się ich twarzom, ale słabe światło nocnej lampki, którą przez
uprzejmość włączyły, nie dawało większych szans na przyjrzenie się ich
twarzom.
—Ubieraj się, jesteś aresztowany pod zarzutem handlu nagraniami
służbowymi i pornografią.
—Co mnie czeka? — spytał zrezygnowany. Jeśli przyszły we dwie i
zaczynają tak oficjalnie, to znaczy, że miały niezbite dowody.
Oczywiście czekał go jeszcze proces przed sądem wojskowym, ale była to
zapewne tylko formalność.
—Zostaniesz zesłany w przeszłość do czasów, które nagrywałeś. Maks
zmartwiał. znał te czasy aż za dobrze.
—A jeśli będę zeznawał? Byli inni… — zaczął z nadzieją.
—Maks nie bądź niepoważny. Śledziliśmy ciebie i wszystkich pozostałych
od samego początku.
—Niemożliwe! Dlaczego aresztujecie mnie dopiero teraz?
—Możliwe, możliwe. bo wzorzec twoich fal mózgowych wykazał, że
zamierzasz się wycofać. Zatuszowałbyś sprawę i nie mielibyśmy na ciebie
haka, tak jak na innych. Wiesz jak wydajnie pracują obserwatorzy,
którzy mają coś na sumieniu. Już po samej tej staranności można by było
was bez trudu namierzyć. A to ode mnie, prywatnie.
I twarda pięść agentki poszybowała w kierunku twarzy Maksa.
* * *
Obudził się przy dogasającym ognisku, głęboko w
telbarskiej przeszłości. Westchnął bezgłośnie. to tylko zły sen,
prawdziwe aresztowanie wyglądało inaczej. Ale niemalże dał się nabrać.
Rzadko miewał sny aż tak realne. Przeważnie potrafił je bez trudu
odróżnić od jawy po ubóstwie szczegółów oraz pewnej umowności fabuły i
dekoracji. Ten był jednak nad wyraz starannie przygotowany. Widocznie
nastąpiło przebicie…
Maks jako Ziemianin nie był, w odróżnieniu od większości Telbarczyków,
urabiany mentalnie przez baterie BCL-ów. Jednak sieć bojowych laserów
prania mózgu Machiavellego działała trochę na podobieństwo
bezprzewodowej sieci komputerowej lub archaicznych sieci telefonii
komórkowej — sygnał posyłany był w tachionowy eter, czyli do wszystkich
Telbarczyków na niewielkim, wyznaczonym przez promień rozrzutu BCL-a
obszarze i tylko modulacja sygnału pozwalała określić, do którego z
tubylców dany przekaz, na przykład sen dotrze. Dzięki tunelowaniu,
szyfrowaniu, personalizacji i paru innym sztuczkom technicznym sieć
miała wysoką rozdzielczość, ale czasem zdarzały się pomyłki. W
przypadku snów były to najczęściej pomyłki zupełnie niegroźne, bo
przekaz był bardzo ogólny, a wzorce umysłów poszczególnych odbiorców
zupełne różne. Tak więc to co odebrał Maks było zapewne bardzo ogólnym,
pobudzającym wybrane partie mózgu programem typu „wyrzuty sumienia”
albo „przywołaj wspomnienia”, a Telbarczyk, do którego sygnał był w
istocie skierowany śniłby pod jego wpływem coś zupełnie innego, na
przykład sen erotyczny.
Stała kontrola myśli wszystkich Telbarczyków byłaby
niemożliwa z przyczyn fizycznych i technicznych. W znakomitej
większości komputery ograniczały się do generowania silnych, prostych
uczuć oraz do automatycznego, niczym lustro, odbijania wzorców myśli
odczytanych w umyśle danej osoby. Filtrują je tylko w zależności od
tego, jakie dana myśl wywoływała: euforię, smutek, znużenie.
Zastosowanie takiego prostego filtra rozpoznającego najbardziej
podstawowe wzorce aktywności mózgu nie obciążało procesorów komputera
sterującego BCL-em tak bardzo, jak próba zaimplementowania w umyśle
ofiary jakiejś bardziej złożonej myśli.
Zerwał źdźbło trawy i przyglądał mu się przez chwilę uważnie, starając
się upewnić, czy przypadkiem nadal nie śni. Spróbował nawet, jak
smakuje. Wyglądało na prawdziwe. Z drugiej strony grywał już kiedyś w
gry fantomatyczne lub jak kiedyś mówiono virtual reality, które
potrafiły być bardziej realne. W końcu nigdy nie doświadczył na żywo
świata późnego antyku. Może kara jest tylko złudzeniem? Wśród graczy
bawiących się grami fantomatycznymi krążyła nawet legenda o tajemniczej
supergrze, która była tak realna, że żadną miarą nie sposób było jej
odróżnić od rzeczywistości. Wystarczyło raz w nią wejść i człowiek już
nie wychodził — tak przekonująco potrafiła zasymulować własne
wyłączenie i świat realny. Co więcej, jeśli gracz próbował wymyślić
jakiś sposób, by wyrwać się spod jej władzy lub jakiś test
sprawdzający, czy rzeczywistość naokoło jest prawdziwa, Gra szybko
wymyślała kontrsposób, by go zatrzymać lub by wyniki testu były takie,
jakie powinny być w realnym świecie. Miała być podobno nawet tak
perfidna, że sama upychała w kreowanym przez siebie świecie wzmianki o
tym, że rzeczywistość jest tylko iluzją i oszustwem. Bardzo często nie
wymyślając ich zresztą od podstaw, tylko pobierając wynurzenia innych
uwięzionych graczy, jeśli mieli nieszczęście przelać swe podejrzenia na
papier. Jak opowiadano, ucieczki takie nigdy się nie udawały, a
pozostawały po nich tylko niewydarzone pseudoteorie filozoficzne i
opowiadania science-fiction, którymi Gra karmiła potem innych,
zdradzających chęć ucieczki graczy. Jeśli gracz zdradzał nimi nadmierne
zainteresowanie, dla Gry był to sygnał, że należy otoczyć go ściślejszą
obserwacją, albo zacząć przygotowywać odpowiednie modyfikacje w
kreowanym przez siebie świecie, by nie utracić zainteresowania swojego
więźnia.
Maks jednak śmiał się z takich historii. Po pierwsze nie wierzył, by
dało się skonstruować tak diablo inteligentną grę komputerową — z
przyczyn czysto technicznych, Po drugie, jeśli nawet istniałaby gra
potrafiąca do złudzenia, w najdrobniejszym szczególe naśladować
rzeczywistość, co w końcu do diabła, co za różnica, gdzie człowiek
będzie żył? Tu czy tam?
Gdzieś w oddali pohukiwała sowa, zagłuszając na chwilę melodyjny, senny
śpiew cykad. Górski las trwał w uśpieniu, ale tylko pozornie, bo w
istocie tętnił nocnym życiem. niemniej dla mieszczucha, który spędził
całe życie w Amorze lub w równie gwarnych miastach Federacji, muzyka
nocy w górach zdawała się niebiańską ciszą. Powstrzymał chęć, by nie
wstawać z posłania i tylko wsłuchiwać się w szum wiatru, szelest traw,
liści, starając się wyłowić uchem nocne ujadanie zaskoczonego lisa, czy
szmer odległego potoku.
Jednak pamiętał, że obudził go alarm. Coś było nie tak,
ale system komputerowy Machiavellego wyznaczony do opieki nad karawaną
Satoriusa nie bardzo wiedział co. Odbierał tylko sygnały o wyczerpaniu
mocy obliczeniowych od coraz większej liczby procesów. Potrzebował
pomocy człowieka, który znajdzie źródło problemu i poradzi mu, co
należy zrobić.
Tak działał cały system modelowania historii. W gruncie rzeczy
komputery nie obliczały wszystkich wariantów. Nie było żadnej
centralnej jednostki sterującej, a tylko działające dość chaotycznie i
cały czas ewoluujące miliony programów. Jedynym elementem
wprowadzającym ład w tej całej zabawie była (jeśli nie liczyć załogi
Machiavellego) centralna baza danych zawierająca różne scenariusze
rozwoju sytuacji, w zależności od wybranej strategii historycznej, do
której poszczególne programy miały mniej lub bardziej ograniczony
dostęp w zależności od swego znaczenia. Cały system sam się regulował w
dość prosty sposób, przypominający trochę mechanizmy konkurencji
rynkowej: programowi, który wybierał złą strategię kurczyły się
stopniowo dostępne zasoby mierzone w dostępnym czasie procesora,
liczbie jednostek ludzkich którymi mógł manipulować i dziesiątkach
innych parametrów. Wreszcie gdy zasoby spadały poniżej pewnej wartości
krytycznej, program odchodził w niebyt, zapisywany tylko w archiwum
historycznym Machiavellego jako zapis kolejnego gambitu prowadzącego do
klęski, którego nie należy powtarzać.
System nie wybierał nawet optymalnej strategii rozwoju Telbaru, a
jedynie — zgodnie z zasadami logiki rozmytej — w najkrótszym możliwym
czasie znajdował cząstkowe rozwiązania optymalne. Personel
Machiavellego dbał tylko o zgodność z ogólnym, wielokrotnie sprawdzonym
planem historii, by bezmyślny, samoregulujący się mechanizm nie wszedł
w szkodę, wybierając rozwiązanie na pozór optymalne, w istocie jednak w
długim okresie prowadzące do katastrofy. Gdyby nie ten ogólny plan,
zapisany w bazie danych krążownika, historia zaprojektowana przez
komputery Machiavellego nie różniłaby się zbytnio od poprzedniej,
całkowicie naturalnej i chaotycznej historii Telbaru, która zakończyła
się zagładą lokalnej cywilizacji.
Sprawdził, czy może sięgnąć do dziennika programu nadzorującego
karawanę. Mógł. Znaczy się sytuacja była poważna, bo jako skazaniec
przeważnie miał blokadę dostępu. Szybko przewertował rejestry
Telbarczyków nocujących w obozowisku karawany Satoriusa. Komputer
przekazywał sygnał wprost do nerwu wzrokowego, tworząc przed oczyma
Maksa pozorny obraz ekranu osobistego komputera. Ruch palca na udzie
pozwalał sterować wizualnym kursorem, a bezgłośne literowanie słów
zastępowało klawiaturę. Brakowało dwóch osób. Skrzywił się. Łatwe do
przewidzenia: Kremencjusz i Akseja. Liszka opuściła obozowisko
pierwsza, a młody setnik jakiś czas po niej.
Nie wnikał, czy dzielny legionista zauważył z niknięcie dziewczyny i
postanowił wyruszyć na poszukiwania, czy może też oboje umówili się na
miłosne tête à tête. Oboje byli kluczowi dla powodzenia wyprawy, wiec
musiał ich odszukać. Na szczęście komputer nie sygnalizował żadnych
aktywnych tubylców w promieniu wielu mil. Widać nawet rozbójnicy tej
nocy spali. Coś jednak było nie tak, jak być powinno.
Wstał i zaczął po cichu wykradać się z obozowiska, korzystając z
możliwości obserwacji w podczerwieni i dokładnej wiedzy o ruchach
wartownika. Z trudem wyminął owiniętego kocem i śpiącego jak dziecko
Juballa z Transu. Zresztą prawdę powiedziawszy, ustawiczne urabianie
przez programy bojowe Machiavellego w istocie sprowadziło kaznodzieję
mentalnie do poziomu dziesięcioletniego dziecka. Ach, jak chciałby mieć
teraz dostęp do Anomalizy — programu do analizy anomalii historycznych,
by móc obejrzeć wykresy jego wpływu na historię. Musiały pewnie
przypominać lot pijanego motyla Lorentza.
Ziewnął po kociemu, odganiajac natrętne myśli i wyszedł poza zeribę.
Miał tylko nadzieję, że komputerowy stróż karawany nie wpadł w panikę z
powodu potencjalnego dziecka Kremencjusza i Akseji. Czułby się bowiem
cholernie głupio przerywając im w takim momencie. Przed nim w mroku
miarowo kołysały się jodły.
Zatrzymał się dopiero w miejscu, gdzie błyszczący w podczerwieni
termiczny ślad Kremencjusza zbaczał w las. Setnik przystanął tu na
chwilę, kreśląc coś na piasku. W słabym świetle księżyca Maks odczytał
starą amorycką sentencję: „Nosce te ipsum”, co, uwzględniając pewne
różnice między oboma językami (mimo iż lingwiści Machiavellego starali
się je maksymalnie do siebie upodobnić, aby w przyszłości uniknąć
problemów ze zgodnością telbarskiej i federacyjnej terminologii
naukowej), odpowiadało łacińskiemu przysłowiu: „Poznaj samego siebie”.
I o ile Maksa nie zawodziła intuicja, było również sztubackim żartem
informatyków Machiavellego, bowiem tekst ten można też było rozumieć
jako: „Poznaj sumę kontrolną adresu IP” (adresy IP identyfikowały w
galaktycznej sieci poszczególne komputery, a czasem również
użytkowników, którzy zdecydowali się do niej podłączyć na stałe). Ale
być może jako obserwator zawodowo tropiący takie żarty był po prostu
przewrażliwiony. Niemniej skoro setnik idąc za dziewczyną wypisywał na
ścieżce filozoficzne sentencje i na dodatek kreślił w okolicy
serduszka, to znak, że było z nim naprawdę źle i że już całkiem utonął
w migdałowych oczach pięknej liszki.
Trzeba się było pośpieszyć.
Zakochanych znalazł kwadrans później na leśnej polanie. Siedząc na
zwalonym pniu drzewa trzymali się za ręce i szeptali coś do siebie jak
para nastolatków. Może podziwiali księżyc i gwiazdy, a może
zastanawiali się, jak sobie dalej ułożyć życie. On przecież był
setnikiem i obywatelem Amoru, a ona barbarzyńską niewolnicą na służbie
bogatego kupca. Może Satorius skłonny byłby odsprzedać Akseję
Kremencjuszowi jako wyraz wdzięczności za bezpiecznie przeprowadzoną
wyprawę. A może nie. Tak czy siak pozostałaby niewolnicą, bo zgodnie z
obecnymi prawami Amoru pan nie mógł wyzwolić swojego niewolnika. Jedyną
droga do wolności dla żywych narzędzi było samowykupienie się. Ale to
udawało się zazwyczaj tylko mężczyznom i wysokiej klasy specjalistom
takim jak danajscy nauczyciele, architekci, czy rzeźbiarze.
Może więc planowali ucieczkę i budowę własnego domu, gdzieś w dzikich
lasach kraju Lichów — romantycznie do rozpaczy. Przecież Kremencjusz
nie znał się ani na ciesiełce, ani na polowaniu, ani na uprawie roli w
zimnym, południowym klimacie. Jedyne co potrafił, to machać mieczem i
dowodzić kilku tuzinami żołnierzy. Niemniej niewinność całej sceny
sprawiła, że Maks poczuł się niewymownie głupio tak podkradając się do
zakochanych w mroku i z mieczem.
Może komputer się pomylił? Jakoś nigdzie nie widział
zagrożenia, a od krycia się za krzakiem, zaledwie kilka metrów o d
Kremencjusza i Akseji zaczynały mu już drętwieć mięśnie.
„Durne liczydło!” — przeklął komputer w myślach, gdy nagle zimny
dreszcz zjeżył mu skórę na karku. Wiedziony sterowaną przez program
alarmowy intuicją, odwrócił głowę. w sekundę później dostrzegł źródło
zagrożenia: szary cień w zaroślach po prawej stronie. O trzy skoki od
nieświadomych zagrożenia zakochanych czaił się w krzakach chimerokot.
Rzadki, wymierający już chyba miejscowy drapieżnik, z wyglądu
przypominający trochę pumę, tylko z kolcem jadowym na długim, giętkim,
pokrytym futrem ogonie. Prawdopodobnie komputer nie mógł dopasować
gatunku i dlatego alarm uruchomił się tak późno. Bestia może nawet nie
była głodna, ale młodzi weszli na jej terytorium łowieckie.
Szykowała się do skoku. Za chwilę powali Akseję i przegryzie jej
gardło. W tym momencie dzwonki alarmu rozświergotały się pod czaszką
obserwatora. W jednej chwili zrozumiał, czego bał się komputer. Liszka
nie była dla setnika tylko zwykłą, przelotną żołnierską miłostką. Była
tą jedną, jedyną na którą człowiek trafia tylko raz w życiu, jeśli ma
szczęście. Gdyby coś jej się stało, młody setnik w najlepszym razie by
oszalał, a w najgorszym zapewne skończył ze sobą amoryckim sposobem
rzucając się na miecz. Albo szukając śmierci w pierwszej potyczce,
którą przyjdzie im toczyć w tych barbarzyńskich górach w drodze do
obfitującego w elektron Lingerionu. A bez dowódcy i przewodniczki cała
wyprawa miała niewielkie szanse powodzenia, stąd panika systemu.
Ratowanie zakochanych i skazywanie ich na dalsze życie tutaj właściwie
nie było tak miłosierne, jakby się mogło na pozór wydawać. Ale ESS
Machiavelli potrzebował tego szlaku handlowego, więc litość musiała
poczekać. Zresztą Maks właściwie nawet nie podjął tej decyzji
racjonalnie. Po prostu zareagował jak automat, którego ruchy
zaprogramowano wiele lat wcześniej podczas niezliczonych szkoleń
bojowych.
Chimerokot zaczął walić po bokach ogonem, dając jawny sygnał, że
szykuje się do skoku. Po czym nagle wystrzelił z pomiędzy drzew cicho i
bezszelestnie, niczym szary pocisk. Ale między nim a Akseją wyrosła
niespodziewana przeszkoda. Ciała banity i kociej bestii zderzyły się w
powietrzu i oboje opadli na ziemię sczepieni ze sobą. Miecz Ziemianina
wbił się w coś miękkiego i futrzanego, obryzgując go kocią krwią.
Komputer, jak zwykle mający problemy z kociopodobnymi mózgami, nie
potrafił odpalić programu paraliżu, którym BCL mógłby zamrozić na
chwilę drapieżcę.
Chimerokot odwinął się, jakby nawet nie poczuł rany i uderzył ogonem.
Maks nawet nie zdążył krzyknąć, gdy ostry jak igła harpun kolca
jadowego wbił mu się w szyję tuż nad obojczykiem, szarpnął tylko w
ostatnim rozpaczliwym spazmie mieczem. Dopiero w tym momencie
uaktywniły się BCL-e, przyszpilając chimerokota niczym motyla do ziemi.
Dla Maksa nie miało to już jednak żadnego znaczenia,
paraliżujący jad zdążył już bowiem rozlać się po całym ciele.
Zesztywniałe mięśnie płuc skurczyły się po raz ostatni i zaczęła się
bolesna agonia śmierci przez uduszenie przy wtórze krzyku przerażonej
dziewczyny.
Nim mózg obserwatora zamarł ostatecznie z braku tlenu, zdążył jeszcze
wykrzyczeć w tachionowy eter osobiste hasło rozpoznawcze ustawione
przez Maksa w czasach szczeniackiej młodości:
—Vive Le Mort! Vive La Guerre! Vive Le Sacre Mercenaire!
—C’est magnifique mais ce n’est pas la guerre! — odpowiedział komputer
zaprogramowanym na podobieństwo telefonicznego dzwonka odzewem i
przyjął duszę obserwatora do siebie.
Warszawa, czerwiec–lipiec
2006
Sławomir Dzieniszewski
Przypisy:
- Vive Le Mort… — „Niech
żyje śmierć! Niech żyje wojna! Niech żyją przeklęci najemnicy!” toast
z
„Psów wojny” (filmu) Fredericka Forsythe’a.
- C’est magnifique… —
„To wspaniałe, ale to nie jest wojna!” komentarz generała Pierre
Bosqueta na widok szarży brytyjskiej lekkiej brygady pod Bałakławą (w
czasie Wojny Krymskiej).
- Oppidum — typ
wczesnoceltyckiej osady rozpowszechniony w środkowo-zachodniej Europie.
- Elektronem w
starożytnej Grecji zwano zarówno bursztyn (stąd nasza elektryczność),
ale również naturalny stop złota ze srebrem.
- Generalnie niniejsze
opowiadanie należy traktować z przymrużeniem oka. O zasadach
rzeczywistego systemu sterowania historią (jeśli kiedyś powstanie)
można się z niego dowiedzieć tyle, ile, nie przymierzajac, o
współczesnej taktyce wojny
podwodnej z „20 000 mil podmorskiej żeglugi” Juliusza Verne’a.
Ciąg
dalszy, patrz: Proroctwo Tlantocetla
Góra strony