lampa lampaMelbrinionersteldregandiszfeltselior

TYLKO DLA DOROSŁYCH
Wejście  --»»  Fantasy --»» Kara Maksa Imusa









































Kara Maksa Imusa

Czwarta z kolei część historii ziemskiego krążownika historycznego ESS Machiavelli. Znów trochę przeładowana żargonem i dywagacjami naukowymi, ale jakoś mi nie idzie pisać inaczej. Poprzednie części w porządku chronologicznym - o ile można w ten sposób mówić o podróżach w czasie:

Misja Machiavellego
Kampania Axeramosa
Śmierć Phuriata Lemata

Dla Gosi M. - jak zwykle, za rysunki i piękno.

Jan S., redaktor popularnego periodyku drukującego fantastykę, westchnął. Czytał ten tekst już drugi raz i zupełnie nie wiedział, co z nim zrobić. Fabuła kolejnych opowieści o załodze krążownika historycznego ESS Machiavelli nie była specjalnie oryginalna, ale to jeszcze nie był zarzut. W końcu Sapkowski zrzynał fabuły z dziecięcych bajek, Szekspir masowo przerabiał renesansowe sztuki włoskie a i Lem w Bajkach Robotów niejedno ściągnął ze wschodnich baśni. W końcu żaden autor nie wyrasta w próżni i nawet przy dobrych chęciach zapożyczeń fabularnych trudno się ustrzec.

Również pomysł naukowy, na którym Melbrinionersteldregandiszfeltselior oparł cały cykl nie był nowy. Podróże w czasie, by zmieniać historię to oklepany banał. Inżynieria dziejowa była już w „Fundacji” Asimova, a zdalne sterowanie ludzkimi mózgami to też nic nowego, że wspomnieć chociażby „Nazywam się Joe” Andersona. Przekleństwo pracy redaktora polegało na tym, że po pewnym czasie (mniej więcej po pięćsetnym opowiadaniu) wszystko zaczynało się kojarzyć ze wszystkim i żaden pomysł nie wydawał się już oryginalny. Jan S. wiedział jednak, że w świecie, w którym wszystko już było, wystarczy czasem po prostu sprawne zestawienie starych pomysłów, o ile tylko tworzyło w miarę świeży koktajl lub pozwalało spojrzeć na problem z nowej perspektywy, miało szansę zyskać uznanie czytelników. A zresztą, w końcu każde pokolenie musiało na nowo odkrywać Amerykę, prawda?

W całym cyklu o zawieszonym w czasie nad planetą Telbar krążowniku historycznym Machiavelli wysyłającym w przeszłość agentów temporalnych, by zmieniali historię prymitywnej planety, widział dwa ciekawe elementy. Pierwszym było zastosowanie na szeroką skalę ekonomii. Jan S. nie wiele z tego rozumiał, znać jednak było, że autor z rozmysłem wykorzystuje elementy teorii ekonomicznych, starając się, w bólach bo w bólach, ale przetłumaczyć je na język zrozumiały dla przeciętnego czytelnika. Jednym słowem - być może opisywane przez niego mechanizmy działania społeczeństw miały jakiś sens. Choć może po prostu dał się uwieść autorowi. Drugim był opis technik wykorzystywanych do manipulowania mózgami Telbarczyków przez socjoinżynierów okrętu. Przerażających w swej kagiebistycznej skuteczności baterii BCL-ów - „laserów kontroli umysłu”. Cóż, zapewne kiedyś taka broń rzeczywiście powstanie: idealna maszyneria niczym mrówcza królowa, fałszywy bóg lub elektroniczne wynaturzenie ateńskiego kleroterionu sterujący społeczeństwami w oparciu o bezwzględne prawa historycznej efektywności. Jan S. był fatalistą, jeśli tylko coś było fizycznie, to niezależnie, jak przerażające by nie było, ludzie i tak prędzej czy później to stworzą.

Jeden jednak problem nie dawał mu spokoju. Zgadzał się z autorem, że podróże w czasie, choć same w sobie zabawne, są z fizycznego punktu widzenia raczej niemożliwe. W każdym ułamku sekundy w najmniejszej komórce ludzkiego ciała zmieniały położenie miliardy atomów, których położenia potem nie sposób w żaden sposób odtworzyć, więc odszukanie jakiegoś konkretnego momentu w przeszłości, nawet gdyby takowa gdzieś istniała, byłoby technicznie niewykonalne. Wiedział to każdy, kto nie spał w szkole podstawowej na lekcjach termodynamiki. Historia to nie twardy dysk komputera, na którym jakaś życzliwa wszechmocna siła zapisuje przeszłe wydarzenia tylko po to, aby ludzie mieli szansę naprawić swoje błędy. Przeszłość raz przeżyta znika na zawsze. Choć z drugiej strony nie warto się czepiać. W gruncie rzeczy przecież żadne opowiadanie science fiction prawdopodobnie nie wytrzymałoby naukowej krytyki. I dobrze. W końcu mają być źródłem rozrywki i karmą dla wyobraźni, a nie dostarczać solidnej wiedzy. Od tego są podręczniki.

Pytanie jednak: jeśli nie podróże w czasie, to co mogłoby umożliwić załodze krążownika projektowanie historii na skalę stuleci. Od przedwczoraj (przeklęty grafoman!) Jan S. chodził jak błędny, starając wymyślić jakieś sensowne z punktu widzenia fizyki rozwiązanie. Takie które z zewnątrz do złudzenia przypominałoby podróże w czasie, nie będąc jednak nimi. Badał pomysł za pomysłem i nic. Odrzucił między innymi wizję cywilizacji - niczym ze „Sfer” Anthony’ego - która planuje ekspansję na wiele lat świetlnych naokoło zawczasu przygotowując prymitywne cywilizacje, by za parę stuleci, czy mileniów mogły zostać włączone do imperium. Nie, jeśli gdzieś można było dotrzeć, obojętne czy statkiem zwiadowczym, czy choćby sygnałem informacji, to planetę taką można by było od razu włączyć w obieg ekonomiczny cywilizacji. Ziemskie doświadczenie uczyło, że nawet tak prymitywne kultury jak Papuasi z Nowej Gwinei są w stanie w ciągu stulecia przyswoić sobie całkiem sporo ze zdobyczy zaawansowanej cywilizacji.

Wizję automatycznej maszynerii przez stulecia opiekującej się niedojrzałymi cywilizacjami, nawet długo po zniknięciu swoich twórców, również należało wyrzucić do kosza. W końcu taka superinteligencja też musiałaby przez te stulecia ewoluować - choćby przez nawarstwiające się błędy w oprogramowaniu. Nie, aby trwająca stulecia manipulacja nie powodowała paradoksów związanego z pytaniem: a co w ciągu tych stuleci z ewolucją manipulujących? - i co więcej, opłacalna z punktu widzenia ekonomii całego przedsięwzięcia, musi zajmować manipulatorom nie więcej niż kilka, może kilkadziesiąt lat. W ostateczności parę dekad. Tutaj zgadała się z autorem w całej rozciągłości.

Przez chwilę rozważał pomysł, wspomniany zdaje się gdzieś przez Heinleina, wyjęcia przez obcą cywilizację całej planety z galaktycznego kontinuum czasoprzestrzennego i sprawienia, aby czas płynął dla niej odpowiednio szybciej. Ale zaraz odrzucił. mieszkańcy planety musieliby przecież wtedy dostrzec anomalie w ruchu wewnętrznych planet i gwiazd. Bombardowanie planety „promieniami entropii” przyśpieszającymi upływ czasu odrzucił takoż - z tych samych powodów.

W rozpaczy próbował nawet sięgać po koncepcje rodem z mechaniki kwantowej, takie jak teoria nieskończonej liczby wszechświatów Everetta i Wheelera, spychając na chwilę głęboko do podświadomości piszczącą przeraźliwie brzytwę Ockhama i wymyślając koncepcję krążownika, który nie tyle zmienia historię, co wybiera z nieskończonej liczby wariantów historii planety ten, który najlepiej przystawać będzie do wszechświata federacji. Ale i tę odrzucił w końcu dokładnie z tych samych przyczyn, dla których nie wierzył w podróże w czasie. Tak jak co poniektóre równania fizyczne, na papierze wszystko wyglądało zgrabnie. Jednak, gdy człowiek zaczynał się zastanawiać nad szczegółami technicznymi: cząstkami, falami, mocami przerobowymi komputerów nawigacyjnych, wszystko rozlatywało się niczym zetlała tkanina.

Co mu pozostawało? Podrapał się w głowę: albo podróżnicy z innego, równoległego wszechświata zawieszeni nad trójwymiarową przestrzenią niczym pająk i poprawiający historię sekwencyjnie, bez możliwości zmieniania zdarzeń przeszłych, albo historia jest tylko wielką grą, czy może symulacją komputerową jakiegoś profesora Corcorana i wszystko dzieje się w wirtualnej, cyfrowej rzeczywistości, w której testowane są kolejne warianty dziejów. Dobrze, że nasza ziemska historia nie zawiera śladów manipulowania nią w przeszłości przez żadną obcą cywilizację, więc na szczęście jest to tylko kwestia akademicka...

Jan S. nadal jednak nie wiedział, co zrobić z kolejnym opowiadaniem. Osobiście uważał je za niezbyt strawne. Z drugiej strony czytelnikom różne dziwne rzeczy się podobały i nie raz już w swojej karierze mylił się w ocenie tekstu. Dlatego też starał się nie zachowywać jak cenzor. Dawno już opracował sobie w miarę obiektywny (miał nadzieję) system doboru opowiadań. Do każdego numeru potrzebował około czterech nowych tekstów, a do redakcji każdorazowo docierało ich około czterdziestu (takich nadających się do czytania). w takiej sytuacji każdemu z opowiadań przypisywał ocenę w skali od jeden do dziesięciu, następnie dodawał do niej 3 dla wyrównania szans, po czym rzucał kostkami procentowymi używanymi na codzień w grach fabularnych. Rzut dawał wynik z przedziału od 1 do 100. Dalej procedura już była prosta: jeśli wyrzucony wynik nie był większy od przypisanej opowiadaniu oceny, kwalifikował tekst do druku, w przeciwnym razie odrzucał. Jeśli na koniec miał za mało tekstów, sięgał do tych opowiadań, które nie zakwalifikowały się w poprzednim miesiącu. Jeśli za duży, rzucał zwykłą kostką, który tekst odrzucić. Kiedyś nawet zastanawiał się, czy jeszcze bardziej nie uprościć sobie całej roboty, przypisując każdemu tekstowi po równo, po dziesięć punktów, ale po głębszym namyśle zrezygnował. Lubił czuć się potrzebny.

Dlatego właśnie musiał w końcu ocenić te opowiadanie. Tak więc rozsiadł się wygodnie w starym, skórzanym trofiejnym fotelu pozostałym po rezydującym kiedyś w budynku instytucie, sięgnął po wydruk i zaczął czytać po raz drugi...

*   *   *

Stojąc w kolejce do publicznej łaźni Maks Imus przeklinał dzień, w którym zabrał się za czarny rynek. niby wiedział, że działalność wszystkich obserwatorów - to jest personelu odpowiedzialnego za wyrywkowe przyglądanie się fragmentom programowanej przez krążownik historii, aby wykrywać ewentualne błędy popełniane przez rutynowo przecież działające programy komputerowe - jest monitorowana, ale ufał, że jego programowi maskującemu uda się oszukać procedury kontrolne. Przynajmniej do czasu, aż zarobi na pikantnych nagraniach odpowiednią sumę. Potem zamierzał wycofać się z gry. Okres którym się teraz zajmowali, był do tego celu idealny - szczyt potęgi Imperium Amorum. Tak prawdę powiedziawszy to już od dobrych dwóch stuleci chyliło się ku upadkowi. Dawną demokratyczną republikę zastąpiła najpierw populistyczna oligarchia rządzona przez możnych senatorów, którzy dorobili się na zarządzaniu podbitymi prowincjami i latyfundiach wykrojonych mniej lub bardziej legalnymi sposobami z ziemi państwowej. Wreszcie po serii wojen domowych i buntów niewolników, któryś kolejny ze zwycięskich wodzów ogłosił się imperatorem i wsparłszy swoją władzę na armii, usunął pozory ustroju republikańskiego. Odtąd senat był już tylko listkiem figowym legitymującym rządy junty pod wodzą kolejnych charyzmatycznych dyktatorów. Rzecz nieunikniona przy tylu podbojach: małe miasto‑państwo kontrolowało całą północ Kontynentu Kolibra i sąsiadujące z nią wyspy oraz wybrzeża sąsiednich kontynentów.

Za parę stuleci imperium padnie pod ciosami barbarzyńców. Na razie jednak Amor był stolicą świata. Do miasta spływał strumień bogactw z całego imperium: daniny, niewolnicy, luksusowe towary, dzieła sztuki i łupy wojenne. Nie bardzo wiedząc, co robić z tą lawiną bogactw, stołeczne elity, biorąc zresztą przykład z dworu Imperatora, pławiły się w rozpuście i zapominały w wyszukanych zabawach. Nie do końca z własnej woli zresztą. Za całym tym rozpasaniem stał bowiem jeden z programów bojowych Machiavellego, wraz ze swymi braćmi po kodzie sterujący pokładowymi bateriami laserów kontroli umysłów zwanych potocznie od angielskiego skrótu BCL‑ami. System ten nazwany kiedyś przez kogoś Warsaw - piła wojenna, miał w założeniu ułatwiać rozstrzyganie konfliktów między narodami, których historię programowali. Parafrazując Clausewitza był przedłużeniem wojny, tylko prowadzonej innymi metodami. Zamiast pozwalać tubylcom, by wyrzynali się przy byle okazji, Warsaw przenosił konflikty na płaszczyznę mentalną. Dokonywał sumowania lub mówiąc naukowo agregacji potencjału wojskowo-gospodarczego jednego kraju i proporcjonalnie do tego potencjału rozdzielał odpowiednią dawkę prania mózgu między obywateli drugiego, skonfliktowanego z tamtym kraju. I to samo robił w odwrotną stronę.

Ofiary ataku Warsawa popadały w nałogi, pogrążały się w pieniactwie i jałowych sporach lub całkiem zatracały w rozpuście. Każdy otrzymywała dawkę proporcjonalną do jego znaczenia dla siły kraju, więc dowódcy, prominentni przedsiębiorcy, politycy, uczeni i wpływowi artyści obrywali najmocniej. W efekcie, kraj mający wielu wrogów pogrążał się w marazmie, chaosie i anarchii, a kraj z dobrym układem sojuszy prosperował.

System miał sporo zalet, bowiem dzięki niemu wojny były (generalnie rzecz biorąc, bo jak w każdym złożonym programie komputerowym, również podczas działania Warsawa pojawiały się dziwne efekty uboczne) krótsze i mniej krwawe. Dla przykładu, gdy szala bitwy przechylała się na jedną stronę, druga pod wpływem lęku generowanego przez system zazwyczaj rzucała się do ucieczki, co redukowało znacznie liczbę ofiar - przynajmniej po stronie zwycięzcy. To samo dotyczyło wojen. Oraz pokoju. W skrajnym przypadku kraj, który był zbyt słaby, aby dać odpór najeźdźcy, zawczasu pogrążał się w chaosie, ułatwiając mu tym samym podbój, zmniejszając liczbę ofiar i skalę zniszczeń wojennych oraz (co było efektem najważniejszym z punktu widzenia historycznych szulerów z pokładu Machiavellego) tam gdzie trzeba przyśpieszając bieg historii. Tym bardziej, że każdy kij ma dwa końce i kraj poddany większej presji zazwyczaj ewoluował szybciej na wyższe poziomy rozwoju technologicznego i politycznego, zgodnie z zasadą, że to co nie zabije, to wzmacnia. Maksa jednak interesował drugi aspektów działania Warsawa, aspekt prywatny. 

Imperium Amoru nie miało teraz co prawda żadnych liczących się wrogów, niemniej za jego długą, południową granicą mieszkali barbarzyńcy. Dziesiątki plemion rozsianych za linią chronioną przez legiony i graniczne mury po południowej stronie kontynentu Kolibra dawały przy współudziale Warsawa sumaryczny nacisk porównywalny z paru całkiem silnymi państwami i elity Amoru już to odczuwały. w rezultacie zamiast zajmować się nauką lub przemysłem, zamożni mieszkańcy stolicy zażywali najróżniejszych uciech: rozpamiętywali w intrygach, organizowali okrutne igrzyska, wystawne uczty i orgie lub niewiele się od nich różniące festyny ku czci bogów wina i miłości Leyli i Poleyli. A Maks to wszystko nagrywał. Sceny z pałacowej z sypialni senatorskiej córki lub z pałacowej orgietki, że o winnych paradach nie wspomnieć, miały dobre wzięcie na czarnym rynku Federacji. Podobnie jak walki gladiatorów. Zakładałeś na skronie Menemoplayera i na chwilę mogłeś stać się wielkim wojownikiem, albo kochankiem antycznej piękności. A jako obserwator miał właśnie z racji swojej profesji dostęp do najsmakowitszych kąsków. Można się było nieźle obłowić.

Tyle, że jego program maskujący okazał się nie tak dobry jak sądził i wewnętrzny nadzór Machiavellego w końcu go przyskrzynił. Widocznie opracowali nowy algorytm tropiący.

Kara go nie zaskoczyła: zesłanie w czasie do tej samej, prymitywnej epoki, którą obserwował. Humanitarna kara. Ale spróbujcie nagle odebrać cywilizowanemu człowiekowi wszystkie wygody, do których przywykł. Żadnych dezodorantów, higienicznych toalet, osobistej łazienki, nanomolekularnego papieru toaletowego, holowizji, gier interaktywnych, książek. Paradoksalnie, tym czego mu w tej dziczy najbardziej brakowało była kultura i rozrywka. Do niedostatków w dziedzinie higieny można się było przyzwyczaić. Zresztą Amor nie był pod tym względem jeszcze taki straszny. Mieli łaźnie publiczne, znośne toalety. Trzeba się było tylko nauczyć podcierać gąbką i zapomnieć na chwilę, że woda do picia płynie do miasta ołowianymi rurami. Po zakończeniu kary pokładowy system medyczny dokona odpowiedniej detoksykacji jego organizmu, oczyszczając go z metali ciężkich. do rangi tortury urastała natomiast niemożność podłączenia się do intergalaktycznej sieci komputerowej, ściągnięcia przez łącze hiperprzestrzenne nowej gry Olbaid IV, najnowszej płyty Pink Devils, czy wreszcie sięgnięcia do osobistej biblioteki, by przypomnieć sobie którąś z ukochanych starych książek, albo by jeszcze raz posmakować wierszy Urszuli Kochanowskiej. Ech, gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest... jak mi tu ciebie brakuje...

Owszem mieli tu własną poezję, teatr i literaturę, ale rękopisy były koszmarnie drogie, zresztą system monitorował wydatki zesłańca. Żywność i nocleg tak, przyjemności niekoniecznie. Były owszem rozrywki publiczne, ale sztuki teatralne mimo często rozdawanych przez starających się o głosy wyborców miejskich urzędników jeszcze zbyt prymitywne jak na jego gust. O igrzyskach natomiast wolał nawet nie myśleć. Co najwyżej mógł sobie czasem posłuchać publicznych występów cesarza‑poety. Trzeba przyznać, że facet nawet miał talent, mimo że miejscowi esteci wyśmiewali się z niego po cichu. Wiersze były jednak trochę zbyt awangardowe jak na te czasy, a poza tym najlepsza poezja rodzi się z bólu świata, na przykład z żalu po utraconych rodzicach. Tymczasem żyjący w luksusie „pierwszy obywatel”, jak w Amorze tytułowano imperatorów dla zachowania pozorów praworządności nie przeżył w tak naprawdę w życiu żadnego wielkiego dramatu, toteż jego wiersze były, no po prostu bez wyrazu - piękne, ale martwe. Po prostu nie wzruszały. Nie miały w sobie tego, ognia, żaru... Zresztą Warsaw też miał w jego mękach twórczych swój udział.

Zesłanie w tę dzicz dłużyło mu się więc niemiłosiernie. Czasami nawet dopadały go myśli samobójcze. Tym bardziej, że w odróżnieniu od Telbarczyków wiedział, że cielesna powłoka jest tylko futerałem. duszę zachowaną w archiwach nadzorującego życie tubylców Unitronu można było odtworzyć i wgrać w nowe, sklonowane ciało. Tylko że to i tak nie skróciłoby kary ani o minutę. Po prostu wysłaliby go w przeszłość jeszcze raz, tyle że w jakieś gorsze miejsce. Poza tym jako skazaniec nie mógł liczyć na znieczulenie w momencie śmierci. A śmierć jak wiedział bywała bardzo, bardzo bolesna.

*   *   *

„Oj niewesołe masz myśli, pora ci dać jakieś zajęcia Maks” - skonstatował nadzorujący Imusa kurator -- „Akurat nadarza się doskonała okazja, karawana kupców wyrusza szlakiem ku chłodnemu południu w poszukiwaniu cennego kamienia zwanego przez Danajów (a za nimi i Amorytów) elektronem, który jest właściwie tylko kawałkiem skamieniałej żywicy. Niemniej miejscowi bogacze, syci złota i pospolitych klejnotów, wysoko go sobie cenili, pewnie dla jego odmienności. Karawanie przyda się obstawa - zdolny obserwator, który będzie wiedział, kiedy przyzwać pomoc.”

Wyciągnął się w fotelu, zakładając ręce za głowę.

Misja nie była wcale tak banalna, jak to się mogło z pozoru wydawać. Imperium Amoryckie oczywiście wcześniej czy później upadnie. Pytanie jednak, w którym kierunku. Zadaniem specjalistów od modelowania historii z ziemskiego krążownika było przeprowadzić upadek w taki sposób, aby dalsza historia Telbaru potoczyła się możliwie najlepszym torem. Przypominało to trochę sytuację wielorękiego hinduskiego boga, który stojąc podczas burzy na wąskiej kładce nad przepaścią próbowałby balansować tuzinem dziurawych garnków, z których przez liczne otwory cały czas wylewałaby się woda, uciekajac na zewnątrz lub przelewając do niżej położonych naczyń i w ten sposób ustawicznie zakłócając równowagę całego układu.

Amor nie mógł podbić zbyt wielu dzikich krajów na południu kontynentu Kolibra, bowiem wtedy hordy barbarzyńców, które za kilka stuleci podzielą między siebie imperium nie byłyby w stanie podbić całego zachodu. Nad czarnym i niespokojnym Oceanem Amoryckim, oblewającym kontynent Kolibra od zachodu, mogłyby wtedy ocaleć jakieś pozostałości cywilizacji Danajsko-Amoryckiej - kraj pielęgnujący starożytną kulturę, sztukę i technikę, który mógłby w późniejszych wiekach sprawić Ziemianom jakąś przykrą niespodziankę. Na przykład przedwcześnie odkryć wielki kontynent za oceanem, zanim jeszcze ludy kontynentu Kolibra osiągną odpowiedni poziom technologiczny, by skonsumować to odkrycie. Oczywiście dalekie wyprawy żeglarzy można było powstrzymywać legendami o morskich potworach, magnetycznych górach, czy otchłani do której przez krawędź świata wlewają się wody oceanu, ale nie dało się tego robić w nieskończoność. Dlatego też, gdy legiony poprzedniego imperatora zapuściły się zbyt głęboko w dzikie puszcze Cymeryjskie w centralnej części kontynentu, barbarzyńcy przy drobnej pomocy Machiavellego zgotowały im rzeź.

Podobnie Amor nie powinien rozszerzyć się zbyt daleko na wschód w kierunku płaskowyżu Peruno. Wschodnia część imperium musi przetrwać wędrówkę barbarzyńców po upadku zachodu. Danajska kolonia, Tallasopolis ulokowana na wysuniętym ku Peruno pazurze kolibra, przyszła stolica wschodniego imperium, jeszcze przez kilka stuleci powinno pozostać centrum handlu cywilizującym dzikie ludy ze stepów i lasów na wschodzie kontynentu Kolibra. Zbyt wczesna ekspansja imperium na wschód i ziemie rządzone teraz przez sąsiadujące z Amorem Królestwo Pruńskie uruchomiłaby siły dyfuzji, które pociągnęłyby za sobą rozkład wschodniej części Imperium Amorum, tak jak to się stanie z zachodem.

Jednym słowem na chwiejącego się kolosa trzeba było chuchać i dmuchać, by utrzymać odpowiednią równowagę. Pamiętać o tysiącu sprawach, śledzić poczynania dziesiątek ludzi - od uczonych i filozofów, przez wodzów i gubernatorów, aż po religijnych fanatyków, o kochankach ich wszystkich nie wspominając. Wszelkie powstające ustawicznie zakłócenia trzeba było natychmiast korygować odpowiednimi kontrposunięciami.

Stary ścienny zegar jeszcze z ery przedelektronicznej miarowo tykał na ścianie. Kurator lubił ten bibelot. Przypominał bowiem o nieuchronnym upływie czasu - najważniejszym czynniku w ich pracy. Poza tym miarowe tik, tak, tik, tak, tik, tak, działało dekoncentrująco na gości przyzwyczajonych do bezgłośnych, elektronicznych czasomierzy. Z wiekiem nauczył się cenić każdą przewagę wspierającą jego autorytet. W przypadku Maksa jednak nie przewidywał żadnych problemów. Eks-obserwator był więźniem na Telbarze, o 2000 lat temporalnych stad i wykona każdy rozkaz, który da mu szansę choć częściowego złagodzenia kary.

W całej historii z karawaną chodziło o otwarcie szlaku handlowego na południe, aby leżący trochę na uboczu kraik zaczął się bogacić tworząc protofeudalne elity i importując część z amoryckich technologii. Historycy Machiavellego starali się w ten sposób uniknąć próżni cywilizacyjnej na obszarze między puszczami Cymeryjskimi, a wschodnimi stepami, tak czarna dziura zbyt bowiem skomplikowała by dalszą historię kontynentu. W pewnym sensie kraj do którego zmierzał Satorius będzie dla kontynentu Kolibra czymś w rodzaju piasty koła dziejów lub mówiąc bardziej obrazowo dźwigni, która popchnięta w odpowiednim kierunku pozwoli stosunkowo niewielkim wysiłkiem zmieniać historię tej części Telbaru.

Dlatego właśnie cała wyprawa była tak ważna - elektron, jedyny cenny towar eksportowy tej krainy, musi zacząć płynąć szerszym strumieniem na północ do Amoru, a amoryckie złoto, srebro i know-how na południe, by miejscowe osady rolników zaczęły się bogacić wyrastając na centra handlowe i tworząc w ten sposób podstawy pod przyszłe państwo.

*   *   *

Jadąc konno na końcu amoryckiej karawany Max Imus przeklinał założenia projektu historycznego dla Telbaru, które zabraniały udostępniania tubylcom przed początkiem średniowiecza tak podstawowych wynalazków jak wygodne siodło, czy strzemiona. Jazda na oklep, gdy człowiek oddzielony jest od grzbietu konia tylko wyściełaną derką i nie ma żadnego oparcia dla nóg, wyglądała może romantycznie dla kogoś, kto patrzył na to z boku, ale na pewno nie dla jeźdźca, który musiał w tych warunkach wytrzymać na końskim grzbiecie cały dzień licząc tylko na sprawność nóg i niepewny chwyt dłoni na końskiej grzywie, w razie jakichś problemów. Przy każdym niespodziewanym dźwięku modlił się tylko, by spłoszony koń go nie poniósł.

I jeszcze ten cholerny kaznodzieja! Wraz ze swoim sługą uparł się towarzyszyć karawanie, by nieść Słowa Prawdy południowym barbarzyńcom, w złudnej nadziei, że poznawszy je porzucą swych czczonych od stuleci bogów i zaprzestaną łupieżczych najazdów na pogranicze Imperium. Idealista jakich zawsze wielu włączy się po świecie. Zresztą i tak nie jechali na ziemie Cymerów, którzy pogranicznym garnizonom sprawiali najwięcej kłopotów, a do położonego za Mokrymi Górami kraju Lichów.

Kaznodzieja nazywał się bodajże Juball z Transu i był jednym z ubocznych produktów Warsawa. System nakładając mentalne ciężary na umysły mieszkańców Imperium Amorum czynił ich bardziej podatnymi na wszelkiego rodzaju irracjonalne ideologie. Dlatego też w krajach rządzonych przez Amor zaczynały jak pożar szerzyć się najróżniejsze, importowane ze wschodu kulty, albo pospolite przesądy magiczne. Pół biedy jeśli był to jeszcze kult Słońca, Bogini‑Matki, czy Białowłosego Boga Balla, który głosił Juball. Ale w tym panteonie zdarzały się też takie dziwadła jak Niema Złota Wsza Rych-Gurach, zaczerpnięta chyba z mitów dalekich Hindii - bożek o aparycji sześciorękiego insekta, wymagający od wyznawców składania ofiar z utaczanej sobie krwi. Kult Balla był na tym tle nie taki zły i, o ile pamięć Maksa nie zawodziła, został przez teologów Machiavellego przygotowany z elementów starożytnego irańskiego kultu Mitry.

Póki co jednak psychoza religijna panująca w imperium nie była jeszcze tak silna i efekt netto nacisku Warsawa był nawet pozytywny. Wzmożona presja mentalna utrudniała zapamiętywanie zbyt dużej liczby zbędnych faktów, promując tym samym tych telabarczyków, którzy potrafili działać mimo to, znajdując najprostsze i najefektywniejsze rozwiązania problemów. Warsaw przyczyniał się tym samym do postępu nauki i techniki. Za jakiś czas jednak, mniej więcej za stulecie, gdy barbarzyńcy z południa wzrosną w siłę, a boom ekonomiczny związany z cywilizowaniem podbitych prowincji - tych „wschodzących rynków” Imperium Amorum - zakończy się, gdy zaczną doganiać poziomem zamożności ziemie stanowiące rdzeń Imperium, wtedy nacisk Warsawa wzrośnie do tego stopnia, że zacznie działać jak wielki cenzor, tłumiący większość racjonalnych myśli i otwierający tym samym bramę dla eksplozji religijnego fanatyzmu.

System do pewnego progu wzmacniał efekty pozytywne, a po jego przekroczeniu potęgował efekty negatywne związane z tarciami politycznymi. Jego wykładowca ekonomii powiedziałby, że podobnie jak wydatki rządowe, generował efekt mnożnikowy. Z punktu widzenia inżynierów historycznych Machiavellego natomiast najważniejsze było to, że optymalizował w ten sposób cykle koniunkturalne, wzmacniając lub osłabiając je w zależności od potrzeb i to w zasadzie automatycznie, niczym mechanizm (czasami dodatnich czasami ujemnych) sprzężeń zwrotnych. W końcu na jakiś czas przed ostatecznym upadkiem w Imperium zapanuje jedna, monopolistyczna religia, najwłaściwsza dla feudalnej monarchii.

Tymczasem jednak zbliżali się do gór. Ich przewodnik, a właściwie przewodniczka - młoda niewolnica, Liszka - prowadziła karawanę szlakiem ku szerokiej na wiele mil bramie między dwoma pasmami górskimi. Na razie jeszcze wędrowali przez ziemie w miarę przyjaźnie nastawionych ludów. Warsaw działał w obie strony i miejscowe plemiona traktowały ich z przesadną atencją - amoryckie legiony miały tu sławę niezwyciężonych. Zresztą towary wiezione przez kupców też miały wpływ na przyjazne nastawienie miejscowych barbarzyńców. Ci pożądali ich bowiem jako symbolu północnego, amoryckiego luksusu i nie atakowali karawan, aby nie odstraszać kolejnych kupców. Co jednak czeka ich podczas podróży przez bramę i dalej, za górami, nikt jednak nie wiedział. Nawet ich przewodniczka nie wiele im mogła powiedzieć, bowiem kilka już lat minęło od czasu, gdy wywieziono ją na północ, a w tym czasie sporo się mogło zmienić.

Bioeletroniczny system alarmowy wszczepiony pod skórę szarpnął nagle nerwami Maksa. znaczy się okolica nie była tak wyludniona, na jaką wyglądała. Na pozór porośnięte lasami góry przy prymitywnym poziomie miejscowego rolnictwa powinny być domem tylko dla nielicznych pasterzy oraz niedźwiedzi, kozic i wilków. Choć z drugiej strony... górska brama była zapewne wygodnym szlakiem handlowym dla okolicznych plemion, należało się więc zapewne liczyć również ze zbójcami. Sprzężony z systemem chronosatelitarnej lokalizacji Telbarczyków alarm wskazał obserwatorowi przybliżony kierunek - zdobny koroną skał niewielki szczyt jakieś pięć amoryckich mil na południowy zachód od nich. W chwilę później wiedział już, w którą stronę ma patrzeć. Poprawił ogniskową swojego wzroku, powiększając zbocze góry. Wszczepiony pod rogówkę nanomechanizm biolornetki, płynnie zogniskował jego pole widzenia na źródle alarmu.

Odetchnął z ulgą. Sześciu ludzi w tym dwie kobiety i dziecko, nie stanowili dla karawany żadnego zagrożenia. Ot po prostu miejscowi pasterze lub wędrowcy. Najwyższy z nich, brodaty mężczyzna w futrzanej czapie przyglądał się z góry karawanie, osłaniając oczy dłonią. Powiększenie było tak dobre, że Maks miał wrażenie iż niemalże patrzą sobie w oczy. Brodacz uznawszy, że mają do czynienia z kupiecką karawaną, po krótkiej konsultacji z resztą grupy uznał najwyraźniej, że mogą wyjść Amorytom na spotkanie, bowiem cała grupka zaczęła schodzić drogą ku dolinie.

Dobrze. Może się czegoś dowiemy o drodze przed nami. W normalnych warunkach Maks mógłby liczyć na współpracę systemów komputerowych Machiavellego. miałby do dyspozycji mapy satelitarne, systemy oceny empatycznej, bazę informacji etnograficznych, czy sprzężony z automatycznym tłumaczem słownik lokalnych dialektów, jednak jako skazaniec zdany był tylko na własne siły. Czuł się trochę jak ci bohaterowie z archaicznych powieści przygodowych lub starych książek science-fiction, którzy co chwila musieli własną pomysłowością i sprytem nadrabiać braki w sprzęcie. Był w tym pewien romantyzm, jednak brak najelementarniejszych udogodnień, w które w obecnych czasach wyposażony był nawet najtańszy, osobisty kosmolot Citroën LEMON, bywał irytujący.

Popędził konia, by dotrzeć do czoła karawany, skąd młody setnik Kremencjusz Kordus, z imienia sądząc pochodzący z jednego Amsterskich miast, które Amor wchłonął już parę stuleci temu, dowodził ich zbrojną eskortą. Trwało to trochę, bo wymijanie na wąskiej drodze objuczonych towarem mułów, gdy dosiada się konia bez prawdziwej uprzęży i siodła, nawet dla doświadczonego jeźdźca nie jest łatwe, w końcu jednak dogonił głowę ich wijącego się górską ścieżką węża.

Kremencjusz jak zwykle rozmawiał z Liszką Akseją, która prowadziła ich szlakiem między górami. Dziewczyna była bardzo ładna, nawet według standardów Maksa, przyzwyczajonego do idealnie urodziwych kobiet z Federacji (wynalezienia nanotechnologii kosmetycznych i nanochirurgii upiększającej, po jego stronie czasu nie widywało się niestety brzydkich kobiet). Nic więc dziwnego, że młody setnik niechętnie się od niej odrywał, a i dziewczyna, dla której Amor był szczytem cywilizacji, chłonęła afekty przystojnego eks‑legionisty niczym wyłowiona z ciepłych wód północy gąbka. Maks Imus zastanawiał się właśnie, jak zagaić rozmowę, aby zbyt brutalnie nie rozdzielać zakochanych, gdy powrócił jeden z wysłanych na zwiad żołnierzy. Koń zatańczył kopytami na żwirze górskiej drogi, gdy zbrojny zahamował przed Kremencjuszem.
-Panie, jacyś wędrowcy przed nami. Chyba rrodzina - zaraportował zwięźle.

*   *   *

Obozem rozłożyli się na noc w łatwym do obrony miejscu. Kremencjusz Kordus gotów był zwyczajem legionistów kopać fosę i stawiać palisadę, ale jako że nie miał pod komendą setki żołnierzy, a ledwo tuzin zbrojnych i ze trzy tuziny kupców wraz z ich sługami, którym ani w głowie było brać się za łopaty, więc musiał zadowolić się tylko prowizoryczną zasieką z zebranych w okolicy gałęzi. I tak pewnie do rana połowa zostanie rozebrana na opał. Jedyne co mógł w zasadzie zrobić, to rozstawić warty, wybierając najbardziej godnych zaufania ludzi spośród cywilbandy, którą przyszło mu się opiekować. Maks Imus był wśród tej elity, nie podzielał jednak nerwowości ich młodego dowódcy. W razie jakiegokolwiek zagrożenia elektroniczny anioł stróż ich małej karawany uprzedziłby go ze sporym wyprzedzeniem. Ta wyprawa była zbyt ważna, by pozwolić zniweczyć ją przypadkowej bandzie rozbójników. Grał jednak dobrze swoją rolę i sumiennie odbębniał warty, starając się zdobyć zaufanie setnika. Dziś jego kolej przypadała dopiero nad ranem, dlatego mógł jeszcze chwilę posiedzieć przy ognisku, słuchając podróżnych, których wypatrzył dziś na zboczu góry.

Pochodzili z dużego grodu, sądząc z ich słów, chyba w typie oppidum, wybudowanego przez miejscowy odłam Lichów w rozległej dolinie po tamtej stronie gór. miasto nazywało się Lingerion, co Maksowi, jako Francuzowi z pochodzenia, nieodmiennie kojarzyło się z damską bielizną, ale powstrzymał wesołość. miejscowi i tak by nie zrozumieli, a służąc od lat na pokładzie krążownika historycznego zdążył się już przyzwyczaić do takich i dziwniejszych nawet zbiegów okoliczności.

Ojciec rodziny był hutnikiem i przez jakiś czas zajmował się w górach wytopem rudy na zlecenie lingeriońskiego potentata, o ile Maks zorientował się w ich powiązaniach klanowych, chyba jego wuja. Na zimę jednak powracał z prowizorycznej górskiej osady do macierzystego grodu, gdzie łatwiej niż wśród lasów było przetrwać mrozy.

Kupiec Satorius po jego prawej ręce wypytywał miejscowych o każdy szczegół, szukając w myślach potencjalnych źródeł zarobku. Widać było, że przed wyprawą starannie odrobił lekcje, ucząc się miejscowego języka od pięknej niewolnicy. Barbarzyńcy nie mieli jednak zbyt wiele na sprzedaż. Owszem, wykuwali żelazną broń taniej niż imperialne warsztaty, ale była ona jeszcze pośledniej jakości. Podobnie zgrzebna ceramika i odzież z lnu oraz wełny nie przedstawiałyby zbyt wielkiej wartości na rynku w Amorze. Więcej warte były futra, ale w ciepłym klimacie położonego bardziej na północ, bliżej równika imperium nie było na nie zbyt wielkiego popytu. Jedyne co opłacało się importować z krainy Lichów poza oczywiście niewolnikami, to kęsy metalu: żelaza, brązu, ołowiu. Miejscowi gotowi byli odsprzedawać je za ułamek ceny, którą trzeba byłoby zapłacić hutnikom w bardziej cywilizowanych krajach. nie była to jednak zbyt bogata oferta. Nie umywała się w każdym razie do kosztownych towarów sprowadzanych z dalekich Hindii: jedwabiu, bawełny, klejnotów, kości słoniowej, czy cennych gatunków drewna. Sprawę ratował tylko ten dziwny szlachetny kamień, elektron. Satorius jednak, będąc doświadczonym kupcem, starał się nie okazywać, jak wiele wart jest dla niego ten kamień. Może uda się go zakupić nie za srebro i złoto, a za jakieś niewiele warte świecidełka lub kilka zdobionych noży. Im taniej go kupi, tym większy będzie miał zysk z tej niepewnej przecież imprezy. Dlatego lawirował, wypytując Lichów o tysiące nieistotnych szczegółów, począwszy od sposobu wyrobu masła, po bogów do których się modlą. Starał się też nie spoglądać zbyt często na piękny, elektronowy naszyjnik na piersi starszej z kobiet, który w Amorze wart był małą fortunę.

Maks słuchał uważnie. Każda dodatkowa informacja mogła mieć znaczenie dla bezpieczeństwa karawany i co może bardziej go obchodziło, również dla jego własnego. Na nieszczęście siedział zbyt blisko drugiego ogniska, przy którym Juball z Transu z pasją nawracał słuchaczy na swoją wiarę, zagłuszając co chwila Satoriusa i Lichów.

Żarliwość kaznodziei ocierała się o szaleństwo. Prorok wykładał podróżnym podstawy religijnej doktryny swojej sekty. Prawił o odwiecznej walce jaką bóg dobra Ball i władca mroku Quboze toczyli o władze nad światem i duszę każdego człowieka. Mówił o dziesięciu demonach na usługach Quboza, reprezentujących dziesięć grzechów głównych i o tyluż aniołach, sługach Balla i jednocześnie symbolach dziesięciu szlachetnych cnót. Rozwijał apokaliptyczną wizję zagłady, jaka niechybnie czekać będzie rodzaj ludzki, jeśli nadal będzie tkwił w zepsuciu, pogrążał się w rozpuście, a folgowaniu rozkoszom ciała przeciwstawiał czyste ideały prawo postępującego wyznawcy Balla: pracowitość, sprawiedliwość, litość, umiar. Jednym słowem religia jego wyrażała klasyczny dualizm - przeciwstawienie grzesznego ciała czystej duszy, który jak bumerang powracał w niezliczonych religiach i systemach filozoficznych Telabaru. Wszędzie tam, gdzie Warsaw zaczynał się zbytnio ludziom dawać we znaki, doprowadzając do rozkładu społeczeństwa.

W takich momentach proste nakazy moralnej dyscypliny, poparte religijną sankcją, okazywały się całkiem skuteczną obroną przed negatywnym wpływem sterowanych przez system BCL-ów.

Maks nastawił ucha. Nauki Juballa nie do końca zgadzały się z kanonem Ballizmu przygotowanym przez teologów Machiavellego. Wyglądało na to, że kaznodzieja dodał do doktryny całkiem sporo od siebie. Rozbudował znacznie teologię wewnętrznej walki między aniołem światła, a demonem ciemności, która rozgrywa się w duszy każdego człowieka. Zapewne na podstawie własnych doświadczeń.

Maks westchnął, dorzucając drewna do ogniska. Prorok był kolejnym przykładem prostej sztuczki historiotechnicznej, stosowanej do znudzenia przez specjalistów z pokładu ziemskiego krążownika, polegającej na wybraniu jakiegoś w miarę inteligentnego i oczytanego młodego człowieka z małego miasteczka (według jego prowincjonalnych standardów oczywiście), który miał mało do stracenia a dużo do zyskania i urabianie go za pomocą BCL-ów tak długo, aż uwierzy w swą wielką dziejową misję. Że powinien nawracać, oświecać, nauczać, cierpieć za miliony, itp., itd. Później dzięki subtelnemu wsparciu można go było rzeczywiście wypromować na wielką historyczną figurę: proroka, uczonego, pisarza, czy wodza. Przypominało to trochę próbę doprowadzenia w szachach piona do linii przemiany, by w zamian uzyskać silną figurę.

Taki bohater musiał być jednak finezyjnie sterowany. Jego osobisty serwer zarządzający BCL‑ami, zwany potocznie Stróżem, uruchamiał kilka podprocesów odpowiedzialnych za przesyłanie wprost do umysłu wybranego protagonisty odpowiednich myśli. Jeden podbijał bębenek ambicji. Inny uczył skromności. Kolejny, niczym diabeł, popychał do grzechu, by następny bombardując duszę ofiary wyrzutami sumienia, mógł uczyć wybranego pionka, jak trzymać moralny pion. Lub by w razie potrzeby powstrzymać go od działania, najpierw popychając do grzechu, a potem paraliżując poczuciem winy.

Wystarczyło modulowaną falą elektromagnetyczną odpowiednie obszary mózgu lub z pomocą pola elektromagnetycznego kopiować wprost do mózgu ofiary wzorce aktywności neuronowej zaczerpnięte wprost z umysłów innych ludzi, albo z modelu umysłu którejś z zapasowych kopii osobowości bohatera, zapisanych w matrycy dusz na pokładzie Machaivellego. W przypadku protagonistów jednak komputery nie zawsze były pewne, w która stronę należy takiego piona poprowadzić. Sytuacja taktyczno‑historyczna potrafiła bowiem czasem ulegać zmianie z miesiąca na miesiąc, a nawet z dnia na dzień. To co wczoraj było słuszne, jutro mogło okazać się niewskazane. Lub też zdarzało się, że dwa lub trzy, a nawet cztery konkurencyjne programy chciały skierować go każdy na inną ścieżkę życia. Wyglądało to wtedy trochę tak, jakby demony toczyły walkę o duszę bohatera.

Co bardziej spostrzegawcze z pionków budowały na bazie swoich doświadczeń teorie religijne, doktryny filozoficzne lub w ostateczności przelewały na papier improwizowany zapis swojego szaleństwa. Tak powstawały wizjonerskie księgi lub poematy, nie zawsze najwyższej jakości.

Tako też było z Juballem. Wsłuchując się w rozgrywający się w jego umyśle koncert, prorok starał się wyłowić z tej kakafonii jakiś sens i dopasować, to czego doświadczył, do posiadanej wiedzy, a właściwie do wpojonej mu w młodości doktryny religijnej.

Najzabawniejsze, że szalony kaznodzieja nie był (w pewnym sensie) znowu aż tak daleki od prawdy. Bowiem programy sterujące mieszającą mu w głowie baterią BCL-ów w istocie zwały się w informatycznym slangu demonami. I niektóre z nich faktycznie były „dobre”, podczas gdy inne „złe”, choć w istocie nie było między nimi żadnej różnicy, wszystkie bowiem sterowane były przez jeden i ten sam nadrzędny program Stróża. Który w razie potrzeby „wypączkowywał” z siebie kolejne demony odpowiedzialne za różne cele albo też likwidował te już niepotrzebne. I wszystkie programy walczyły o uwagę Juballa tak, jak u zarania systemów komputerowych procesy-demony zwykły walczyć o czas komputerowego procesora.

Kaznodzieja zresztą był naprawdę w godnej pożałowania sytuacji. I choć wzbudzał odruchową irytację Maksa, Satoriusa oraz bardziej oczytanych kupców z jego karawany, jak i trzeźwo myślącego setnika, banita wiedział jednak, że należało mu raczej współczuć. Prorok z Transu był bowiem jednym z tych nielicznych Telbarczyków, do których dobrały się na raz trzy główne systemy bojowe Machiavellego.

Pierwszy z nich to Unitron, pilnujący równowagi między różnymi warstwami i klasami tworzącymi piramidę społeczną, dający kaznodziei odczuć, jakie koszty dla innych Telbarczyków pociągnie upowszechnienie się idei głoszonych przez tego syna prostego farbiarza.

Drugi to Warsaw, atakujący wszystkie ważne figury i pionki mogące mieć wpływ na historię Imperium Amoru — a więc i Juballa.

Trzeci wreszcie to Ubique, którego nazwa, co rzadkie, była francuskiej a nie angielskiej proweniencji. Ubique było po prostu skrótem od Universel Biographie Questionner, a sam system był dziełem francuskich programistów, z czego Maks był dumny, choć zżymał się na zapożyczoną od Anglosasów składnie skrótu, kalającą klasyczny francuski. System ten pierwotnie pomyślany jako wielki elektroniczny słownik biograficzny, obecnie pełnił funkcję komputerowej służby bezpieczeństwa, pilnując, by Telbarczycy nie domyślili się za wcześnie, że są sterowani z zewnątrz przez zwykłe maszyny. Ubique przechowywał w pamięci biograficznej najważniejsze wspomnienia każdego nadzorowanego obiektu i gdy tylko wykrywał, że Telbarczyk zbytnio zbliża się do prawdy, zalewał jego umysł taką sieczką informacyjną, aby wśród morza szalonych idei w żaden sposób nie był w stanie rozpoznać tej jednej, trafionej.

Potrafił też blokować ofierze dostęp do wybranych wspomnień, generować ataki roztargnienia lub utrudniać ofierze kontakt z innymi tubylcami, by niebezpieczna idea nie rozprzestrzeniła się zbyt szybko. W przypadku Juballa na przykład sprawił, że kaznodzieja cały czas otaczany był przez czeredkę wyznawców — ludzi niemajętnych, a co za tym idzie prostych i nieoczytanych, którzy niewiele rozumiejąc z jego mistyczno-filozoficznej doktryny nie będą w stanie przekazać jej innym inaczej niż w potworkowato wypaczonej formie. Juball pozbawiony krytycyzmu zupełnie tego nie dostrzegał i radując się, że ma tak chętnych uczniów z zapałem głosił swoją naukę. Natomiast ludzi wykształconych i bardziej wpływowych „nieokrzesana hałastra” towarzysząca wędrownemu kaznodziei skutecznie odstraszała od zgłębiania jego nauki.

Dzięki temu ludzkiemu filtrowi (czy może tłumikowi) Ubique gwarantował, że nikt z naprawdę poważnych myślicieli, polityków, czy filozofów nie zwróci uwagi na te z informacji ukrytych w nauce Juballa, które mogłyby być groźne dla systemu sterowania historią roztoczonego nad Telbarem (dla dobra tubylców) przez załogę Machiavellego.

A wszystko zaczęło się (jak zgadywał Max) zapewne od jakiegoś ważnego odkrycia chemicznego, którego Juball dokonał w warsztacie farbiarskim swojego ojca. Jakiegoś drobiazgu, który jednak mógł wywrócić do góry nogami całą, starannie zaplanowaną ścieżkę postępu naukowo­-technicznego Telabaru. Od tamtej pory Ubique robił wszystko, by syn farbiarza zapomniał o swoim odkryciu. W nieunikniony sposób, krok po kroku wpychając go w rolę religijnego proroka.

Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, swoje trzy grosze do kontrolowanej schizofrenii nauczyciela z Transu dorzucał jeszcze Architekt — system będący czymś na kształt osobistego doradcy finansowego przypisanego każdemu z tubylców, wybierający najlepszą dla niego drogę życia. A ponieważ wiedza tego programu na temat przyszłości była znacznie większa niż najmędrszego z Telbarczyków, często musiał odwoływać się do irracjonalnych uczuć różnych dziwnych metod, by popchnąć niechętnego podopiecznego na właściwą drogę życia. Posiłkował się zabobonami, wzbudzał wiarę w znaki i omeny (wykorzystując w tym celu najzwyklejsze zbiegi okoliczności), wiarę w astrologię, magię, dobre rady podsuwane przez życzliwych ludzi, itp., itd. Wystarczyło tylko w odpowiednim momencie wygenerować w mózgu podopiecznego błysk olśnienia i voila!

System zwano Architektem, bowiem na Ziemi po raz pierwszy wprowadziła go pewna firma informatyczna jako program mający podpowiadać zwykłym ludziom, jak zaprojektować dom swoich marzeń. Program jednak okazał się klapą, bo tak przeładowano go automatycznymi opcjami, że zwykli ludzie bez specjalistycznego wykształcenia architektonicznego szybko popadali w obłęd, ustawicznie poszturchiwani w myślach przez mentalnych doradców. I zamiast domku z ogródkiem zaczynali budować na przykład... katedrę.

No, ale Telbarczycy ustawicznie urabiani przez baterie BCL-ów Machiavellego i tak byli jeden w drugiego szaleni, więc jako odchylenie od normy postrzegali tylko najbardziej drastyczne przypadki obłędu. Lekkie niezrównoważenie generowane przez architekta jawiło im się natomiast jako rzecz całkiem normalna.

„Dyscyplina, prawość, uczciwość, pokora oraz jałmużna...  umartwiajcie się by grzeszne myśli odpędzić i głoście słowo Balla. Zaprawdę, tylko w ten sposób człowiek zaprowadzić może królestwo Balla na Telbarze! Słuchajcie mnie bracia, bo powiadam wam, że słuchacie, a nie rozumiecie! I prędzej osioł zostanie Imperatorem, niż....”

Wytrzymałość Maksa powoli zaczynała się wyczerpywać. Rozumiał, że Święty Mąż był ofiarą wszystkich systemów bojowych Machiawellego na raz, I że choć trzymał fason, to zapewne czasem szarpany przez komputerowe demony miał ochotę gryźć ziemię i prosić swego boga o śmierć, ale ile można było w kółko słuchać tego samego! „Ty cymbale grzmiący jeden!” — niemalże zakrzyknął w myślach — „A gdzie miłość!”

 Architekt oceniał bowiem najlepszą ścieżkę życia dla swojego podopiecznego, wiedząc, że po śmierci Telbarczycy trafiają do jakiegoś znacznie wygodniejszego od tej planety świata Federacji. Zresztą w porównaniu z tą prymitywną planetą, nawet macierz archiwizowanych dusz Telbarczyków, ze swoim wirtualnym światem, przechowywana w archiwach systemów komputerowych Machiavellego była niebem. Gdyby nie miłość — to pragnienie jak najdłuższego podtrzymywania więzi z bliskimi, których kochamy — trudno byłoby powstrzymać Telbarczyków przed masowymi ucieczkami z tego historycznego slumsu, do innego, wygodniejszego świata.

Maksa pocieszało tylko to, że religia Juballa nie zwycięży w Imperium Amoru. Przygotuje tylko grunt dla innej, łagodniejszej i bardziej humanistycznej religii. Takiej co to nie zapomni o miłości, miłosierdziu, wybaczaniu. Oraz o tym jak potężną bronią potrafi byś bierny opór, gdy istnieje wiara, że śmierć jest tylko złudzeniem.

Oczywiście Maks był cynikiem i wiedział, że siły historii oraz presja ekonomiczna potrafią wypaczyć najpiękniejszą nawet ideę. niemniej te same prawa historii udowadniały, że nawet wtedy, gdy w późniejszych wiekach nowa religia stanie się podpora władzy, jakiś ułamek z niesionych przez nią wartości przetrwa, czyniąc Telbarczyków trochę bardziej ludzkimi i posuwając o krok do przodu w mozolnym procesie uczłowieczania sterowanym przez załogę Machiavellego.

*   *   *

Dwie smutne panie z wewnętrznej służby bezpieczeństwa krążownika ESS Machiavelli odwiedziły Maksa, jak to one miały w zwyczaju w środku nocy. Chwilę dochodził do siebie, próbując przyjrzeć się ich twarzom, ale słabe światło nocnej lampki, którą przez uprzejmość włączyły, nie dawało większych szans na przyjrzenie się ich twarzom.
—Ubieraj się, jesteś aresztowany pod zarzutem handlu nagraniami służbowymi i pornografią.
—Co mnie czeka? — spytał zrezygnowany. Jeśli przyszły we dwie i zaczynają tak oficjalnie, to znaczy, że miały niezbite dowody. Oczywiście czekał go jeszcze proces przed sądem wojskowym, ale była to zapewne tylko formalność.
—Zostaniesz zesłany w przeszłość do czasów, które nagrywałeś. Maks zmartwiał. znał te czasy aż za dobrze.
—A jeśli będę zeznawał? Byli inni… — zaczął z nadzieją.
—Maks nie bądź niepoważny. Śledziliśmy ciebie i wszystkich pozostałych od samego początku.
—Niemożliwe! Dlaczego aresztujecie mnie dopiero teraz?
—Możliwe, możliwe. bo wzorzec twoich fal mózgowych wykazał, że zamierzasz się wycofać. Zatuszowałbyś sprawę i nie mielibyśmy na ciebie haka, tak jak na innych. Wiesz jak wydajnie pracują obserwatorzy, którzy mają coś na sumieniu. Już po samej tej staranności można by było was bez trudu namierzyć. A to ode mnie, prywatnie.

I twarda pięść agentki poszybowała w kierunku twarzy Maksa.

*   *   *

Obudził się przy dogasającym ognisku, głęboko w telbarskiej przeszłości. Westchnął bezgłośnie. to tylko zły sen, prawdziwe aresztowanie wyglądało inaczej. Ale niemalże dał się nabrać. Rzadko miewał sny aż tak realne. Przeważnie potrafił je bez trudu odróżnić od jawy po ubóstwie szczegółów oraz pewnej umowności fabuły i dekoracji. Ten był jednak nad wyraz starannie przygotowany. Widocznie nastąpiło przebicie…

Maks jako Ziemianin nie był, w odróżnieniu od większości Telbarczyków, urabiany mentalnie przez baterie BCL-ów. Jednak sieć bojowych laserów prania mózgu Machiavellego działała trochę na podobieństwo bezprzewodowej sieci komputerowej lub archaicznych sieci telefonii komórkowej — sygnał posyłany był w tachionowy eter, czyli do wszystkich Telbarczyków na niewielkim, wyznaczonym przez promień rozrzutu BCL-a obszarze i tylko modulacja sygnału pozwalała określić, do którego z tubylców dany przekaz, na przykład sen dotrze. Dzięki tunelowaniu, szyfrowaniu, personalizacji i paru innym sztuczkom technicznym sieć miała wysoką rozdzielczość, ale czasem zdarzały się pomyłki. W przypadku snów były to najczęściej pomyłki zupełnie niegroźne, bo przekaz był bardzo ogólny, a wzorce umysłów poszczególnych odbiorców zupełne różne. Tak więc to co odebrał Maks było zapewne bardzo ogólnym, pobudzającym wybrane partie mózgu programem typu „wyrzuty sumienia” albo „przywołaj wspomnienia”, a Telbarczyk, do którego sygnał był w istocie skierowany śniłby pod jego wpływem coś zupełnie innego, na przykład sen erotyczny.

Stała kontrola myśli wszystkich Telbarczyków byłaby niemożliwa z przyczyn fizycznych i technicznych. W znakomitej większości komputery ograniczały się do generowania silnych, prostych uczuć oraz do automatycznego, niczym lustro, odbijania wzorców myśli odczytanych w umyśle danej osoby. Filtrują je tylko w zależności od tego, jakie dana myśl wywoływała: euforię, smutek, znużenie. Zastosowanie takiego prostego filtra rozpoznającego najbardziej podstawowe wzorce aktywności mózgu nie obciążało procesorów komputera sterującego BCL-em tak bardzo, jak próba zaimplementowania w umyśle ofiary jakiejś bardziej złożonej myśli.

Zerwał źdźbło trawy i przyglądał mu się przez chwilę uważnie, starając się upewnić, czy przypadkiem nadal nie śni. Spróbował nawet, jak smakuje. Wyglądało na prawdziwe. Z drugiej strony grywał już kiedyś w gry fantomatyczne lub jak kiedyś mówiono virtual reality, które potrafiły być bardziej realne. W końcu nigdy nie doświadczył na żywo świata późnego antyku. Może kara jest tylko złudzeniem? Wśród graczy bawiących się grami fantomatycznymi krążyła nawet legenda o tajemniczej supergrze, która była tak realna, że żadną miarą nie sposób było jej odróżnić od rzeczywistości. Wystarczyło raz w nią wejść i człowiek już nie wychodził — tak przekonująco potrafiła zasymulować własne wyłączenie i świat realny. Co więcej, jeśli gracz próbował wymyślić jakiś sposób, by wyrwać się spod jej władzy lub jakiś test sprawdzający, czy rzeczywistość naokoło jest prawdziwa, Gra szybko wymyślała kontrsposób, by go zatrzymać lub by wyniki testu były takie, jakie powinny być w realnym świecie. Miała być podobno nawet tak perfidna, że sama upychała w kreowanym przez siebie świecie wzmianki o tym, że rzeczywistość jest tylko iluzją i oszustwem. Bardzo często nie wymyślając ich zresztą od podstaw, tylko pobierając wynurzenia innych uwięzionych graczy, jeśli mieli nieszczęście przelać swe podejrzenia na papier. Jak opowiadano, ucieczki takie nigdy się nie udawały, a pozostawały po nich tylko niewydarzone pseudoteorie filozoficzne i opowiadania science-fiction, którymi Gra karmiła potem innych, zdradzających chęć ucieczki graczy. Jeśli gracz zdradzał nimi nadmierne zainteresowanie, dla Gry był to sygnał, że należy otoczyć go ściślejszą obserwacją, albo zacząć przygotowywać odpowiednie modyfikacje w kreowanym przez siebie świecie, by nie utracić zainteresowania swojego więźnia.

Maks jednak śmiał się z takich historii. Po pierwsze nie wierzył, by dało się skonstruować tak diablo inteligentną grę komputerową — z przyczyn czysto technicznych, Po drugie, jeśli nawet istniałaby gra potrafiąca do złudzenia, w najdrobniejszym szczególe naśladować rzeczywistość, co w końcu do diabła, co za różnica, gdzie człowiek będzie żył? Tu czy tam?

Gdzieś w oddali pohukiwała sowa, zagłuszając na chwilę melodyjny, senny śpiew cykad. Górski las trwał w uśpieniu, ale tylko pozornie, bo w istocie tętnił nocnym życiem. niemniej dla mieszczucha, który spędził całe życie w Amorze lub w równie gwarnych miastach Federacji, muzyka nocy w górach zdawała się niebiańską ciszą. Powstrzymał chęć, by nie wstawać z posłania i tylko wsłuchiwać się w szum wiatru, szelest traw, liści, starając się wyłowić uchem nocne ujadanie zaskoczonego lisa, czy szmer odległego potoku.

Jednak pamiętał, że obudził go alarm. Coś było nie tak, ale system komputerowy Machiavellego wyznaczony do opieki nad karawaną Satoriusa nie bardzo wiedział co. Odbierał tylko sygnały o wyczerpaniu mocy obliczeniowych od coraz większej liczby procesów. Potrzebował pomocy człowieka, który znajdzie źródło problemu i poradzi mu, co należy zrobić.

Tak działał cały system modelowania historii. W gruncie rzeczy komputery nie obliczały wszystkich wariantów. Nie było żadnej centralnej jednostki sterującej, a tylko działające dość chaotycznie i cały czas ewoluujące miliony programów. Jedynym elementem wprowadzającym ład w tej całej zabawie była (jeśli nie liczyć załogi Machiavellego) centralna baza danych zawierająca różne scenariusze rozwoju sytuacji, w zależności od wybranej strategii historycznej, do której poszczególne programy miały mniej lub bardziej ograniczony dostęp w zależności od swego znaczenia. Cały system sam się regulował w dość prosty sposób, przypominający trochę mechanizmy konkurencji rynkowej: programowi, który wybierał złą strategię kurczyły się stopniowo dostępne zasoby mierzone w dostępnym czasie procesora, liczbie jednostek ludzkich którymi mógł manipulować i dziesiątkach innych parametrów. Wreszcie gdy zasoby spadały poniżej pewnej wartości krytycznej, program odchodził w niebyt, zapisywany tylko w archiwum historycznym Machiavellego jako zapis kolejnego gambitu prowadzącego do klęski, którego nie należy powtarzać.

System nie wybierał nawet optymalnej strategii rozwoju Telbaru, a jedynie — zgodnie z zasadami logiki rozmytej — w najkrótszym możliwym czasie znajdował cząstkowe rozwiązania optymalne. Personel Machiavellego dbał tylko o zgodność z ogólnym, wielokrotnie sprawdzonym planem historii, by bezmyślny, samoregulujący się mechanizm nie wszedł w szkodę, wybierając rozwiązanie na pozór optymalne, w istocie jednak w długim okresie prowadzące do katastrofy. Gdyby nie ten ogólny plan, zapisany w bazie danych krążownika, historia zaprojektowana przez komputery Machiavellego nie różniłaby się zbytnio od poprzedniej, całkowicie naturalnej i chaotycznej historii Telbaru, która zakończyła się zagładą lokalnej cywilizacji.

Sprawdził, czy może sięgnąć do dziennika programu nadzorującego karawanę. Mógł. Znaczy się sytuacja była poważna, bo jako skazaniec przeważnie miał blokadę dostępu. Szybko przewertował rejestry Telbarczyków nocujących w obozowisku karawany Satoriusa. Komputer przekazywał sygnał wprost do nerwu wzrokowego, tworząc przed oczyma Maksa pozorny obraz ekranu osobistego komputera. Ruch palca na udzie pozwalał sterować wizualnym kursorem, a bezgłośne literowanie słów zastępowało klawiaturę. Brakowało dwóch osób. Skrzywił się. Łatwe do przewidzenia: Kremencjusz i Akseja. Liszka opuściła obozowisko pierwsza, a młody setnik jakiś czas po niej.

Nie wnikał, czy dzielny legionista zauważył z niknięcie dziewczyny i postanowił wyruszyć na poszukiwania, czy może też oboje umówili się na miłosne tête à tête. Oboje byli kluczowi dla powodzenia wyprawy, wiec musiał ich odszukać. Na szczęście komputer nie sygnalizował żadnych aktywnych tubylców w promieniu wielu mil. Widać nawet rozbójnicy tej nocy spali. Coś jednak było nie tak, jak być powinno.

Wstał i zaczął po cichu wykradać się z obozowiska, korzystając z możliwości obserwacji w podczerwieni i dokładnej wiedzy o ruchach wartownika. Z trudem wyminął owiniętego kocem i śpiącego jak dziecko Juballa z Transu. Zresztą prawdę powiedziawszy, ustawiczne urabianie przez programy bojowe Machiavellego w istocie sprowadziło kaznodzieję mentalnie do poziomu dziesięcioletniego dziecka. Ach, jak chciałby mieć teraz dostęp do Anomalizy — programu do analizy anomalii historycznych, by móc obejrzeć wykresy jego wpływu na historię. Musiały pewnie przypominać lot pijanego motyla Lorentza.

Ziewnął po kociemu, odganiajac natrętne myśli i wyszedł poza zeribę. Miał tylko nadzieję, że komputerowy stróż karawany nie wpadł w panikę z powodu potencjalnego dziecka Kremencjusza i Akseji. Czułby się bowiem cholernie głupio przerywając im w takim momencie. Przed nim w mroku miarowo kołysały się jodły.

Zatrzymał się dopiero w miejscu, gdzie błyszczący w podczerwieni termiczny ślad Kremencjusza zbaczał w las. Setnik przystanął tu na chwilę, kreśląc coś na piasku. W słabym świetle księżyca Maks odczytał starą amorycką sentencję: „Nosce te ipsum”, co, uwzględniając pewne różnice między oboma językami (mimo iż lingwiści Machiavellego starali się je maksymalnie do siebie upodobnić, aby w przyszłości uniknąć problemów ze zgodnością telbarskiej i federacyjnej terminologii naukowej), odpowiadało łacińskiemu przysłowiu: „Poznaj samego siebie”. I o ile Maksa nie zawodziła intuicja, było również sztubackim żartem informatyków Machiavellego, bowiem tekst ten można też było rozumieć jako: „Poznaj sumę kontrolną adresu IP” (adresy IP identyfikowały w galaktycznej sieci poszczególne komputery, a czasem również użytkowników, którzy zdecydowali się do niej podłączyć na stałe). Ale być może jako obserwator zawodowo tropiący takie żarty był po prostu przewrażliwiony. Niemniej skoro setnik idąc za dziewczyną wypisywał na ścieżce filozoficzne sentencje i na dodatek kreślił w okolicy serduszka, to znak, że było z nim naprawdę źle i że już całkiem utonął w migdałowych oczach pięknej liszki.

Trzeba się było pośpieszyć.

Zakochanych znalazł kwadrans później na leśnej polanie. Siedząc na zwalonym pniu drzewa trzymali się za ręce i szeptali coś do siebie jak para nastolatków. Może podziwiali księżyc i gwiazdy, a może zastanawiali się, jak sobie dalej ułożyć życie. On przecież był setnikiem i obywatelem Amoru, a ona barbarzyńską niewolnicą na służbie bogatego kupca. Może Satorius skłonny byłby odsprzedać Akseję Kremencjuszowi jako wyraz wdzięczności za bezpiecznie przeprowadzoną wyprawę. A może nie. Tak czy siak pozostałaby niewolnicą, bo zgodnie z obecnymi prawami Amoru pan nie mógł wyzwolić swojego niewolnika. Jedyną droga do wolności dla żywych narzędzi było samowykupienie się. Ale to udawało się zazwyczaj tylko mężczyznom i wysokiej klasy specjalistom takim jak danajscy nauczyciele, architekci, czy rzeźbiarze.

Może więc planowali ucieczkę i budowę własnego domu, gdzieś w dzikich lasach kraju Lichów — romantycznie do rozpaczy. Przecież Kremencjusz nie znał się ani na ciesiełce, ani na polowaniu, ani na uprawie roli w zimnym, południowym klimacie. Jedyne co potrafił, to machać mieczem i dowodzić kilku tuzinami żołnierzy. Niemniej niewinność całej sceny sprawiła, że Maks poczuł się niewymownie głupio tak podkradając się do zakochanych w mroku i z mieczem.

Może komputer się pomylił? Jakoś nigdzie nie widział zagrożenia, a od krycia się za krzakiem, zaledwie kilka metrów o d Kremencjusza i Akseji zaczynały mu już drętwieć mięśnie.

„Durne liczydło!” — przeklął komputer w myślach, gdy nagle zimny dreszcz zjeżył mu skórę na karku. Wiedziony sterowaną przez program alarmowy intuicją, odwrócił głowę. w sekundę później dostrzegł źródło zagrożenia: szary cień w zaroślach po prawej stronie. O trzy skoki od nieświadomych zagrożenia zakochanych czaił się w krzakach chimerokot. Rzadki, wymierający już chyba miejscowy drapieżnik, z wyglądu przypominający trochę pumę, tylko z kolcem jadowym na długim, giętkim, pokrytym futrem ogonie. Prawdopodobnie komputer nie mógł dopasować gatunku i dlatego alarm uruchomił się tak późno. Bestia może nawet nie była głodna, ale młodzi weszli na jej terytorium łowieckie.

Szykowała się do skoku. Za chwilę powali Akseję i przegryzie jej gardło. W tym momencie dzwonki alarmu rozświergotały się pod czaszką obserwatora. W jednej chwili zrozumiał, czego bał się komputer. Liszka nie była dla setnika tylko zwykłą, przelotną żołnierską miłostką. Była tą jedną, jedyną na którą człowiek trafia tylko raz w życiu, jeśli ma szczęście. Gdyby coś jej się stało, młody setnik w najlepszym razie by oszalał, a w najgorszym zapewne skończył ze sobą amoryckim sposobem rzucając się na miecz. Albo szukając śmierci w pierwszej potyczce, którą przyjdzie im toczyć w tych barbarzyńskich górach w drodze do obfitującego w elektron Lingerionu. A bez dowódcy i przewodniczki cała wyprawa miała niewielkie szanse powodzenia, stąd panika systemu.

Ratowanie zakochanych i skazywanie ich na dalsze życie tutaj właściwie nie było tak miłosierne, jakby się mogło na pozór wydawać. Ale ESS Machiavelli potrzebował tego szlaku handlowego, więc litość musiała poczekać. Zresztą Maks właściwie nawet nie podjął tej decyzji racjonalnie. Po prostu zareagował jak automat, którego ruchy zaprogramowano wiele lat wcześniej podczas niezliczonych szkoleń bojowych.

Chimerokot zaczął walić po bokach ogonem, dając jawny sygnał, że szykuje się do skoku. Po czym nagle wystrzelił z pomiędzy drzew cicho i bezszelestnie, niczym szary pocisk. Ale między nim a Akseją wyrosła niespodziewana przeszkoda. Ciała banity i kociej bestii zderzyły się w powietrzu i oboje opadli na ziemię sczepieni ze sobą. Miecz Ziemianina wbił się w coś miękkiego i futrzanego, obryzgując go kocią krwią. Komputer, jak zwykle mający problemy z kociopodobnymi mózgami, nie potrafił odpalić programu paraliżu, którym BCL mógłby zamrozić na chwilę drapieżcę.

Chimerokot odwinął się, jakby nawet nie poczuł rany i uderzył ogonem. Maks nawet nie zdążył krzyknąć, gdy ostry jak igła harpun kolca jadowego wbił mu się w szyję tuż nad obojczykiem, szarpnął tylko w ostatnim rozpaczliwym spazmie mieczem. Dopiero w tym momencie uaktywniły się BCL-e, przyszpilając chimerokota niczym motyla do ziemi.

Dla Maksa nie miało to już jednak żadnego znaczenia, paraliżujący jad zdążył już bowiem rozlać się po całym ciele. Zesztywniałe mięśnie płuc skurczyły się po raz ostatni i zaczęła się bolesna agonia śmierci przez uduszenie przy wtórze krzyku przerażonej dziewczyny.

Nim mózg obserwatora zamarł ostatecznie z braku tlenu, zdążył jeszcze wykrzyczeć w tachionowy eter osobiste hasło rozpoznawcze ustawione przez Maksa w czasach szczeniackiej młodości:
—Vive Le Mort! Vive La Guerre! Vive Le Sacre Mercenaire!
—C’est magnifique mais ce n’est pas la guerre! — odpowiedział komputer zaprogramowanym na podobieństwo telefonicznego dzwonka odzewem i przyjął duszę obserwatora do siebie.

Warszawa, czerwiec–lipiec 2006
Sławomir Dzieniszewski

Przypisy:

  1. Vive Le Mort… — „Niech żyje śmierć! Niech żyje wojna! Niech żyją przeklęci najemnicy!” toast z „Psów wojny” (filmu) Fredericka Forsythe’a.
  2. C’est magnifique… — „To wspaniałe, ale to nie jest wojna!” komentarz generała Pierre Bosqueta na widok szarży brytyjskiej lekkiej brygady pod Bałakławą (w czasie Wojny Krymskiej).
  3. Oppidum — typ wczesnoceltyckiej osady rozpowszechniony w środkowo-zachodniej Europie.
  4. Elektronem w starożytnej Grecji zwano zarówno bursztyn (stąd nasza elektryczność), ale również naturalny stop złota ze srebrem.
  5. Generalnie niniejsze opowiadanie należy traktować z przymrużeniem oka. O zasadach rzeczywistego systemu sterowania historią (jeśli kiedyś powstanie) można się z niego dowiedzieć tyle, ile, nie przymierzajac, o współczesnej taktyce wojny podwodnej z „20 000 mil podmorskiej żeglugi” Juliusza Verne’a.

Ciąg dalszy, patrz: Proroctwo Tlantocetla

Góra strony