lampa lampaMelbrinionersteldregandiszfeltselior

TYLKO DLA DOROSŁYCH
Wejście  --»»  Science Fiction --»» Proroctwo Tlantocetla









































Proroctwo Tlantocetla

Poprzednie części opowieści o krążowniku historycznym ESS Machiavelli:
Misja Machiavellego
Kampania Axeramosa
Śmierć Furiata Lemata
Kara Maksa Imusa

Dla Gosi M. Jak zwykle, za rysunki i piękno.

Morc, Szary Góral znów nie miał złota. Zeszłej nocy ktoś z przejezdnych musiał go okraść, gdy zmorzony winem usnął za stołem w gospodzie Xulha. Miał czujny sen czarnej pantery, ale lokalny alkohol pędzony z kaktusa już nie jeden raz udowodnił, że nawet z barbarzyńcy potrafi wygonić z dzikiego kota i zastąpić go pospolitą domową świnią.

Co oznaczało, że znów musiał szukać pracy. Po raz chyba setny od czasu, gdy kupiecki statek, co miał go zawieźć do Złotego Tallasopolis, zniesiony sztormem rozbił się na tych niegościnnych brzegach tajemniczego zachodniego lądu. Wiedziony instynktem przez długie miesiące wędrował wzdłuż rzek na północ ku cieplejszym krajom w nadziei, że trafi do miast, w których mógłby zaokrętować się na galerę płynącą na wschód do Serca Świata – Tallasopolis. Tymczasem dotarł tylko do dziwnych dzikich krain, gdzie nikt nie mówił ludzkim językiem, a królowie‑kapłani składali krwawe ofiary na szczytach schodkowych piramid. Cóż, w ostateczności, jeśli nie znajdzie drogi do domu, zawsze może zebrać armię i siłą zdobyć tron któregoś z tych królestw. Tubylcy poza srebrem i złotem nie znali żadnych metali, więc ze swoim żelaznym mieczem i łuskowym pancerzem (dzięki któremu zyskał wśród miejscowych przydomek „Srebrnopiórego Węża”), czuł się naprawdę niepokonany.

*   *   *

Transporter zwolnił na poziomie rekreacyjnym, zwanym potocznie „zieloną strefą”. Co jakiś czas na pokład krążownika historycznego ESS Machiavelli przybywały szkolne wycieczki w ramach projektu zapoznawania młodzieży z technikami programowania historii i kuchnią projektowania pangalaktycznej demokracji. Choć krążownik był jednostką wojskową, to jednak wycieczka była wirtualna, wiec całkowicie bezpieczna – żaden z uczniów nie odwiedzał kosmolotu wojennego osobiście, a jedynie z pośrednictwem biorobota połączonego z nadprzestrzennym galaktycznym Internetem. Jednym słowem cała wycieczka siedziała w fantomatycznych hełmach przed komputerami w szkole, dzięki czemu biohistoryczka Sita, przez przyjaciół zwana  „maharanią” nie musiała użerać się z hałastrą wścibskich nastolatków, a młodzież miała złudzenie, że naprawdę jest na pokładzie krążownika. Mimo ponad stu lat świetlnych, które dzieliły ich rodzinną planetę od krążownika, komunikacja była praktycznie natychmiastowa. Oczywiście informacje pędziły przez kosmos z prędkością światła, ale pakiety danych przed wysłaniem najpierw były cofane w czasie o ponad sto lat, więc do celu docierały w tej samej chwili, w której zostały nadane.

–Tutaj w sąsiadujących ze sobą kubikach mamy holokabiny wirtualnej rzeczywistości, w których trzymamy telbarskich filozofów, historyków i uczonych: osoby zbyt cenne, aby narażać ich na ryzyko życia w ich burzliwych czasach.
–Czemu? – spytał wysoki blondynek z plakietką Felix G. Raph, bardzo dociekliwy, zapewne klasowy prymus.
–Czasem pewne dzieła muszą zostać napisane w określonych momentach historycznych, by popchnąć rozwój filozofii i nauki w określonym kierunku. Nie byłoby dobrze Feliksie, gdyby  Telbarczyk piszący tak fundamentalne dzieło naukowe jak „Rozprawa o metodzie” Kartezjusza umarł nagle udławiwszy się ością, albo wykrwawił się zadźgany nożem przez jakiegoś opryszka w ciemnym zaułku. Dlatego zamykamy najcenniejszych z nich specjalnie dla nich przeznaczonych bezpiecznych holokabinach wypoczynkowych na pokładzie krążownika, a na powierzchni planety zastępujemy ich zdalnie sterowanymi biorobotami. Następnie komputer kubika posiłkując się danymi zebranymi przez nasz system biograficzno-historyczny Ubique, co jak wiesz jest skrótem od francuskiego Universel Biographie Questionner, tworzy im wirtualną rzeczywistość, nie do odróżnienia od relanego świata. Mogą sobie nawet spacerować po wirtualnej okolicy, choć staramy się zaszczepić im w umysłach rutynowe zachowania, by mniej obciążać procesor holokabiny – na przykład, by spacerowali zawsze tą samą trasą. Oni są bezpieczni i mogą w spokoju pisać, a my otrzymujemy dzieło, na którym tak bardzo nam zależy.
–Sprytne.

Sita, kruczowłosa biohistoryczka z Indii zaspała i nie mogła osobiście oprowadzić wycieczki. Wczoraj do późna konsultowała się w sprawie modelu selektywnych epidemii ze swoim profesorem z jej rodzinnego Thiruvananthapuram (którą to nazwę niewtajemniczeni często brali za jej imię) i po prostu zaspała. Za moment założy hełm i osobiście przejmie sterowanie jej biorobotem-sobowtórem ThiruvananthapuramiSita-3, najpierw jednak musiała się w pełni dobudzić. Jej osobisty biorobot-służący przygotował jej już poranną kawę, dietetyczne wegetariańskie śniadanie i ciepłą kąpiel. Podobnie jak biosobowtór był tylko zbudowaną z quasiorganicznych tkanek maszyną, jednak do złudzenia przypominał człowieka. Jedynie tatuaż z numerem fabrycznym na czole przypominał Sicie, że ma do czynienia z biorobotem. W obu przypadkach: służącego i biosobowtóra, roboty były sterowane przez mikrokomputer odtwarzający wybrane sekwencje czynności nagrane z prawdziwych żywych istot za pomocą techniki motion-capture, czyli mówiąc po ludzku przechwytywania ruchu, opracowanej ongi dla potrzeb filmów i gier komputerowych. Tyle tylko, że sekwencje dla biosobowtóra maharani musiała nagrać sama, podczas gdy sekwencje służącego przygotowane zostały w fabryce przez zawodowych aktorów i projektantów ruchu. Wprowadzenie biorobotów-służących było swego czasu małą rewolucją technologiczną: ludzie lepiej odprężali się w towarzystwie służących o ludzkiej aparycji, rzadziej uszkadzali je przez niedbałość, a jednocześnie unikali poczucia winy, jakie nieuchronnie pojawiałoby się, gdyby chcieli zafundować sobie prawdziwego, żywego służącego, tak jak to było w dawnych czasach, przed wynalezieniem robotów. Sita przełknęła ostatni kęs rogalika, popiła kawą, związała włosy i wskoczyła do wanny. Tylko jeszcze przez głowę przeleciała jej idiotyczna myśl, że dobrze iż jej podopieczni nie wiedzą, co w tej chwili naprawdę robi ich przewodniczka.

*   *   *

–Dokąd zmierzacie, nie szukacie czasem wojownika do ochrony? — spytał Morc wspartego na kosturze mnicha, przewodnika karawany pielgrzymów. Normalnie zacząłby poszukiwania pracy od gwarnego targu na wprost świątyni boga Naba-Ytla, ale otumaniony winem łeb nadal bolał go potwornie, a pielgrzymi zazwyczaj mówili łagodnym głosem. Przynajmniej dopóki nie zaczynali śpiewać.
–Idziemy na wschód, nad samo morze, do Kraju Papug. Podobno zszedł tam z nieba bóg, który leczy i uczy ludzi. Mieszka w zwykłej chacie i ma rudą brodę.
­–Rudą brodę? – Morc otrzeźwiał momentalnie, tubylcy byli jeden w drugiego pozbawieni zarostu, tak że żyjąc wśród nich musiał golić swą czarną albońską brodę regularnie, żeby nie wzbudzać niezdrowej sensacji. Może to ktoś z jego stron, zza Wschodniego Morza, ktoś kto wie jak wrócić do domu.
–I białą skórą, tak jak ty.
–To pójdę z wami.
–Chcielibyśmy, ale chyba nie stać nas by zapłacić za ochronę tak sławnemu wojownikowi jak Srebrnopióry Wąż.
Starzec mówił prawdę, rzeczywiście nie wyglądali na zamożnych. W torbach mieli chyba tylko prowiant: placki z kukurydzy, suszone owoce, pożywne bulwy goona i fasolę.
–Pójdę z wami za darmo, tylko za prowiant.
Oczy starca zapłonęły nieukrywaną radością. Morc, białoskóry wojownik z północy miał opinię niepokonanego, a niektórzy twierdzili nawet, że nieśmiertelnego. Sprawdza się widzenie jego córki, że dobre moce chronić będą tych, którzy podążą ścieżką Brodatego Boga Tlantocetla. Pod ochroną Srebrnopiórego Węża mogli nie bać się żadnych niebezpieczeństw.

*   *   *

Na szczęście zdążyła na najważniejszą część wykładu, z którą biosobowtór mógłby już sobie nie poradzić. Umysły młodych ludzi miały to do siebie, że lubiły podążać dziwacznymi, nieutartymi ścieżkami i maharani wiedziała, że choćby poświęciła miesiąc na programowanie swojego biosobowtóra, przewidując najdziwaczniejsze pytania, to i tak nie wytrzyma nawet pięciu minut pod gradem pytań dwóch tuzinów dociekliwych gimnazjalistów.

Mechanika Historyczna ze wszystkimi swoimi równaniami, wykresami, modelami ekonomicznymi i zestawieniami statystycznymi generalnie rzecz biorąc była śmiertelnie nudna i nie nadawała się na opowieść dla nastolatków. Niemniej było parę prostych mechanizmów, które poparte odpowiednią ilustracją, taką jak wielka holograficzna, specjalnie przeznaczona dla wycieczek mapa Telbaru, nad którą właśnie zawiśli, znakomicie nadawało się na opowieść dla szkolnych wycieczek lub federacyjnych polityków. Najlepszą z nich, bo od razu pokazującą rolę załogi krążownika w modelowaniu historii, była chyba tak zwana „winda demokratyczna”. Sita zaczęła opowiadać, a przygotowany dawno temu program za pomocą zmian barwy i kolorowych strzałek ilustrował zasadę działania windy.

–Machiavelli stara się przyśpieszyć historię Telbaru. Mamy jednak podstawowy problem: jak zmienić historię planety, tak aby Telbarczycy nie zorientowali się, że są przedmiotem manipulacji. Jak wpływać na ich dzieje bez fajerwerków technicznych, które tylko ludy bardzo prymitywne biorą za boską interwencję, a które ich uczeni łatwo rozpoznaliby jako działanie wyżej zaawansowanej technicznie cywilizacji. Odpowiedź jest prosta: musimy wykorzystać jako dźwignię naturalne mechanizmy historii, tak aby bieg dziejów można było modyfikować niewielkimi „szturchnięciami” — podsuwając we właściwym czasie odpowiednim politykom, uczonym lub kupcom dobre pomysły.
–Lub złe – jeden z chłopców chciał się popisać swoją spostrzegawczością. Dziewczęta były jak zwykle spokojniejsze, tylko notowały fakty w pamięci.
–Tak lub złe pomysły, by spowolnić ich rozwój wtedy gdy trzeba – przytaknęła maharani – Najprostsza sztuczka polega na tym, by państwa położone w odpowiednich, kluczowych miejscach podnosić na wyższy poziom rozwoju politycznego. Jak pamiętacie w państwach populistycznych, najlepiej republikach rządzonych przez oligarchię kupców, rozwój techniczny i gospodarczy jest szybszy niż w feudalnych monarchiach, a w państwach demokratycznych wręcz dodaje gazu jak zrywny ślizgacz. Dlatego wystarczy stworzyć w jednym, kluczowym punkcie takie wyżej rozwinięte państwo, by siłą oddziaływania swojej gospodarki pociągnęło za sobą wszystkie państwa w okolicy, przyśpieszając rozwój cywilizacji na kontynencie lub nawet całej planecie. Kto wie, co jest najtrudniejsze w tej sztuczce?
Podniosło się klika rąk, Sita wybrała jednak przycupniętą w kącie pomostu transportera dziewczynę, która sprawiała wyraźnie wrażenie zahukanej przez resztę klasy. Jeśli ją nie zwodziła intuicja, ta panna od razu udzieli właściwej odpowiedzi.
–Fatima?
–Gdy poziom techniki jest niski... – zapytana zaczęła zrazu niepewnie, lecz zachęcona uśmiechem maharani, ciągnęła dalej, już nie wahając się więcej – ...trudno jest stworzyć państwo demokratyczne, bo wzrost gospodarczy jest powolny i struktura społeczna jest bardzo stabilna. Są tylko bogaci i biedni. Nie ma warunków do powstania warstwy średniej.
–Właśnie. Dlatego przydaje się jakiś bogatszy kraj w sąsiedztwie, importujący towary z kraju, który chcemy uczynić demokratycznym. Dzięki czemu nasz przyszły kraj demokratyczny zaczyna się szybko bogacić i staje się tak zwanym „wschodzącym rynkiem”, a gdy mamy szybki wzrost to najszybciej oczywiście rozrasta się grupa średniozamożnych obywateli. Ten właśnie mechanizm nazywamy potocznie „windą demokratyczną”, bo kraj bogaty ciągnie za sobą w górę, ku demokracji, pierwsze państwo, które później, gdy samo się wzbogaci pociągnie za sobą kolejne kraje. Trzeba tylko wszystko odpowiednio zgrać w czasie i przestrzeni. Popatrzcie teraz, jak to wykorzystaliśmy na Telbarze.
Cała wycieczka (niektórzy z ciekawości, większość jednak zapewne ze zwykłej wyrachowanej uprzejmości – Sita nie miała złudzeń co do fascynacji gimnazjalistów swoim wykładem) pochyliła się nad panoramiczną mapą planety poniżej.
–Zaczęliśmy od starożytnego kraju Wangi – wskazała palcem, a świetlisty promień wskaźnika spłynął od jej karminowego paznokcia aż do powierzchni trójwymiarowej mapy.
–Tego z piramidami?
Tak. Dzięki kopalniom złota i żyznej ziemi królestwo to stało się bardzo bogate. Popyt na towary z południa z kontynentu Kolibra doprowadził do powstania wyspiarskiej, kupieckiej cywilizacji na tej malutkiej wyspie, Kavanshee. Niestety wybuch wulkanu zniszczył lud Kavanshee, nim zdążyliśmy go w pełni wykorzystać jako napęd windy, niemniej na jego gruzach, na sąsiednim półwyspie zdążyła wyrosnąć antyczna cywilizacja Danajów, którzy z kolei założyli kolonie na całym północnym wybrzeżu kontynentu Kolibra. Pod wpływem ich handlu i bogatych miast-państw Amsteru na jednym z półwyspów kontynentu pojawia się, przy naszej drobnej pomocy, pierwsze państwo demokratyczne...
–Republika Amoru – wtrąciła pozbywszy się już onieśmielenia Fatima.
Maharani uśmiechnęła się. Niektórzy odrobili przed wycieczką lekcje.
–Która z czasem podbija połowę kontynentu Kolibra, wydobywając go ze stanu barbarzyństwa. Teraz po upadku Imperium Amoru cały kontynent pogrążony jest w mrokach średniowiecza, kto z was jednak spróbuje zgadnąć, patrząc na mapę, gdzie powinniśmy znowu uruchomić windę, gdzie stworzymy kolejny kraj demokratyczny? Dla ułatwienia pokażę wam mapę surowców – machnęła ręką i na powierzchni holomapy ukazały się kolorowe symbole złóż węgla, ropy naftowej, srebra, złota, miedzi, żelaza.
–Chyba na tej wyspie w kształcie kwiatu na wprost dziobu... – wtrącił niepewnie któryś z chłopców.
–Dobrze, ta wyspa nazywa się Albon, od nazwy miejscowego kwiatu, ale potraficie powiedzieć dlaczego, akurat tam?
–Bo ma bogate złoża węgla, co będzie plusem podczas rewolucji przemysłowej.
–I leży blisko zachodniego kontynentu, który trzeba będzie ucywilizować w następnej kolejności i będzie dobrym pośrednikiem w handlu morskim między oboma kontynentami – przyszedł z pomocą przyjacielowi Felix.
–Widzicie jakie to proste. Najpierw utworzymy republikę kupiecką na „dziobie”, która wykorzystując swoje położenie u ujścia wielkiej rzeki wzbogaci się na handlu morskim wzdłuż południowych wybrzeży kontynentu Kolibra. Trochę tak jak Holandia na naszej macierzystej Ziemi. W epoce wielkich odkryć będzie jedną z największych potęg handlowych Telbaru i największą manufakturą włókienniczą kontynentu. Wełnę na tkaniny importować będzie oczywiście z Albonu, który pod wpływem tego handlu zacznie się szybko bogacić i przy naszej pomocy powinien w krótkim czasie wyrosnąć na pierwszą nowożytną demokrację Telbaru. Potem pójdzie już z górki. Demokratyczny Albon zacznie się bogacić, rozwijać nowe technologie i zdobywać kolonie. W pewnym momencie nastąpi rewolucja przemysłowa. Później jego kolonie na zachodnim kontynencie za Oceanem Amoryckim ogłoszą secesję i utworzą nowe państwo. Winda zadziała ponownie i pod wpływem handlu z Albonem federacja jego byłych kolonii wyrośnie na duże i silne państwo demokratyczne obejmujące swoim obszarem prawie jedną trzecią zachodniego kontynentu. W kolejnym wreszcie i ostatnim etapie Federacja Amoryki pociągnie w górę leżące za drugim oceanem wyspiarskie kraje Dalekiego Wschodu, a później Wschodnie Hindie. Zauważcie, że każdy kolejny kraj ciągnięty w górę przez mechanizm windy jest większy od poprzedniego: Albon jest znacznie ludniejszy od kraju z dzioba naszego kolibra. Federacja będzie miała na koniec wieku pary i żelaza populację kilkakrotnie większą niż Albon, a we Wschodnich Hindiach mieszka mniej więcej jedna piąta ludności całego Telbaru. Dzięki „windzie demokratycznej” nie tylko przyśpieszamy rozwój tutejszej cywilizacji, ale również sprawiamy, że coraz większa część populacji planety zamieszkiwać będzie w stabilnych i przewidywalnych demokracjach...
...i wszystko to z pomocą prostej sztuczki historycznej, bez żadnych zauważalnych śladów naszej ingerencji – kontynuował może trochę zbyt mechanicznie sobowtór maharani, ale Sita musiała zerwać połączenie z biorobotem, bo na jej osobistym komputerze nadzoru ekologicznego nagle uruchomił się czerwony alarm.

Morc barbarzyńca zatrzymał się zdumiony. Widział już różne koszmary: wielkie węże rzeczne, ogromne morsy polujące pod lodem na dalekim południu, wielkie jak stodoła drapieżne, żółte ptaki żyjące na stepach tego dziwacznego kontynentu, czy szablozębe jaguary mogące jednym ciosem kłów rozerwać kark bawołu. To jednak, co wyczołgało się z górskiej jaskini przekraczało swą potwornością najgorsze koszmary, jakie zdarzało mu się widywać w te smętne noce, gdy zalewał tęsknotę za rodzinnym krajem dziwnym, miejscowym halucynogennym winem. Ścisnął mocniej miecz w dłoni. Zginie tutaj marnie pożarty przez to niewiadomoco i wszyscy pielgrzymi wraz z nim. I poczciwy stary Yukla i jego powabna miedzianoskóra córka i dygocący obok z przerażenia bracia bliźniacy, którzy jeszcze wczoraj przechwalali się przy ognisku swoją krzepą. Na ten koszmar nie pomoże ani zbroja, ani żelazo miecza, ani magiczne runy wyryte na klindze. Góral splunął pod nogi. „Zdarza się” – pomyślał – „żyłem dobrze, pora dobrze umrzeć” – i ruszył do przodu.

Kilkanaście stuleci później i tysiące mil od powierzchni planety Sita patrzyła na całą scenę z rosnącym zdumieniem. Coś takiego przydarzyło się jej po raz pierwszy. Pokładowy system nadzoru biologicznego przeoczył zupełnie nieznany gatunek dużego zwierzęcia lądowego. Gdyby nie to, że system nadzoru historycznego śledził wysokiego, jasnowłosego barbarzyńcę, który zniesiony sztormem jakimś cudem zabłądził do prymitywnych indiańskich państw na zachodnim kontynencie po drugiej stronie Oceanu Amoryckiego, pewnie nigdy by go nie odkryli. Sita mogła tylko domyślać się dlaczego: stworzenie było tak dziwne, że wymykało się wszelkim klasyfikacjom. Nie była nawet w stanie policzyć jego kończyn, a czytnik metabolizmu zupełnie wariował. Jak coś takiego mogło w ogóle wyewoluować? Wyglądało niczym koszmar z innego wymiaru lub przedpotopowa maszyna do zabijania. Komputer gorączkowo przeszukiwał okolicę w poszukiwaniu innych osobników tego samego gatunku. Bezskutecznie. Nie dość, że dziwadło, to jeszcze unikatowe. Odwróciła oczy, by nie patrzeć jak stwór rozprawia się z gromadką przerażonych Indian, których zaskoczył na górskiej przełączy. Pierwszy zginie ten straceńczo odważny barbarzyńca.

Potem miała jednak przewijać scenę walki dziesiątki razy. Barbarzyńca przeżył i zwyciężył. Zabił prawdopodobnie ostatni egzemplarz unikatowego w skali galaktyki gatunku drapieżnika. Gdy tak stał z nagim mieczem ociekający krwią własną i posoką stwora, miała ochotę udusić go gołymi rękami. Załatwił sprawę tak szybko, że nie była nawet w stanie przygotować awaryjnej ewakuacji stwora. Teraz było już po wszystkim. Bezpieczniki temporalne uniemożliwiały odwrócenie biegu historii, nawet  w tak wyjątkowej sprawie. Bezsilnie patrzyła jak jasnowłosy heros unosi miecz w górę nad głowę i schwyciwszy go oboma rękami wydaje radosny okrzyk zwycięstwa.

*   *   *

Albert westchnął. Nie tak młody już logistyk z działu prognoz militarnych z jakichś nieznanych mu powodów zawsze wyznaczany był do opieki nad przysyłanymi na pokład Machiavellego na przeszkolenie stażystami. Próbował zadzwonić do Hendrika. Rudobrody aktor specjalizujący się w odgrywaniu bogów bardzo mu pomógł ongi w temperowaniu radosnej inicjatywy Martina Dublina. Jednak Holender nie odbierał telefonów. Od czasu ostatniej awantury z Tlantocetlem, gdy na serio pożarł się z Koordynatorem, wszystkie wolne od pracy chwile spędzał na przegrywaniu w szachy ze swym nowym przyjacielem lub wspólnym śpiewaniu irlandzkich piosenek w pokładowej kantynie. Cóż, van Kinsbergen miał dłuższy staż w federacyjnej flocie i mógł sobie pozwolić na fochy. Jego natomiast czekało teraz kilkugodzinne naprawianie logiki rezerwowej mapy taktycznej kontynentu Kolibra w towarzystwie jakiegoś przemądrzałego żółtodzioba. Spojrzał na zegarek: pora się zbierać do komputerowych trzewi mapy miał 5 minut drogi, a nie wypadałoby żeby opiekun spóźniał się na spotkanie ze stażystą – zwłaszcza jeśli miał go dziś utemperować, aby już na starcie wyznaczyć odpowiedni dystans.

–Dżra-zyna? Dziwne imię. – Albert wpadł w lekką panikę: spodziewał się pyskatego wyrostka, a tymczasem przydzielono mu ponętną kadetkę o kształtnych wargach, kasztanowych włosach, i podobnego koloru oczach, które zdawały się świdrować jego męską duszę na wylot.
–Ghra-jina – poprawiła Grażyna – wymyślił je kiedyś pewien poeta w moich rodzinnych stronach i się przyjęło. Od czego zaczynamy?
–Od diagnostyki modułu agregacji. – rzeczowe pytanie dziewczyny otrzeźwiło go odrobinę. Na gruncie technicznym czuł się znacznie pewniej.
–A nie od kompletnej diagnostyki wszystkich systemów?
–W zasadzie masz rację, ale z doświadczenia wiem, że najczęściej nawalają obwody modułu agregacji. Jeśli nie chcemy spędzać całego dnia na badaniu element po elemencie całej elektroniki mapy to powinniśmy stosować się do zasady brzytwy Kochama.
–Brzytwy Kochama? – dziewczyna zrobiła wielkie oczy.
–Nie mnożyć bytów ponad potrzebę i wybierać najprostsze możliwe rozwiązanie. Właściwie brzytwy Ockhama. Taki kawał naszych naukowych headhunterów, znaleźli wśród albońskich myślicieli takiego o podobnym nazwisku i skłonili go by w swoich pismach wyartykułował tę dość prostą i podstawową zasadę rozumowania naukowego upowszechnioną na Ziemi, jak zapewne wiesz, przez angielskiego mnicha nazwiskiem Ockham. Wystarczy przestawić trzy pierwsze litery i z Ockhama robi się Kocham. Nieszkodliwy żart, bo Telbarczycy oczywiście nigdy nie słyszeli o Ockhamie.
–Mógłbyś powtórzyć, jak nazywa się ten Albończyk?
–Kocham.
Dziewczyna zachichotała.
–Jak?
–Kocham! Czy ja niewyraźnie mówię, czy co? Mam to powtórzyć dziesięć razy? – zirytował Albert, nie rozumiejąc powodu nagłej wesołości swojej podopiecznej.
–Nie, nie trzeba. Może kiedy indziej. – Grażyna heroicznym wysiłkiem woli zmusiła się, by opanować kolejny nawrót śmiechu. Nie warto już na starcie zrażać do siebie sobie swojego sensei.
–Podaj mi w takim razie logometr.
–Tak jest, sir. – dziewczyna sięgnęła szybko do torby z narzędziami.
Albert podłączył kable urządzenia diagnostycznego do odpowiednich gniazd w panelu kontrolnym modułu agregacji i wpisał w ekranie konsoli komendę uruchamiającą pierwszy test diagnostyczny.
–Jeśli tak cię śmieszy brzytwa Kochama, moja panno, to powinnaś wiedzieć, że zdarzały się już znacznie paskudniejsze kawały, które musieliśmy potem odkręcać. Na przykład jeden z techników podsunął kiedyś Danajom zakładającym nową kolonię pomysł, by zbudowali miasto na planie serca i nazwali je Earth, w ramach prezentu na Walentynki dla swojej sympatii z działu lingwistycznego. Wystarczyło przestawić w nazwie miasta jedną literę z końca na początek, by otrzymać Heart. Musieliśmy potem przekonywać mieszkańców, że miasto jest przeklęte i należy je opuścić.
–Tylko dlatego, że miasto w kształcie serca miało zaszyfrowane było słowo „serce”? To chyba przesada. – zdziwiła się Grażyna – Wiem, że musimy Telbarczyków nauczyć angielskiego, aby mogli się z nami wygodnie komunikować, patrzyłam w zeszłym tygodniu, jak lingwiści pracują nad tym w Albonie, ale chyba nie bawimy się w tropienie każdego żartu słownego?
–Nie, po prostu miasto nazywało się tak jak nasza macierzysta planeta, Ziemia. Z przyczyn technicznych kilka nazw najważniejszych planet Federacji jest zarezerwowanch. Muszą być unikatowe, żeby nie wprowadzać zamieszania w galaktycznych bazach danych. Żartowniś o tym zapomniał. Nasza misja to nie zabawa, tylko kawał odpowiedzialnej pracy i dobrze żebyś o tym pamiętała, jeśli chcesz pozostać na tym krążowniku. Pamiętaj, że każdy nasz błąd przekłada się na cierpienia Telbarczyków. To, że Mechanika Historyczna pozwala skrócić i zoptymalizować czas przejścia przez najboleśniejszy, „dziecięcy” okres historii, to nie oznacza, że udaje nam się uniknąć tragedii. To niemożliwe.
–Właściwie to nie do końca rozumiem, czemu oni muszą przechodzić przez to wszystko. Przecież przy naszej technice i zasobach którymi dysponuje Federacja, moglibyśmy ich od razu podnieść do naszego poziomu. Żeby mogli uniknąć tych wszystkich nieszczęść: wojen, epidemii, kataklizmów, starości, śmierci...
–Jak sobie to wyobrażasz moja panno? Mielibyśmy ich od razu, nieprzygotowanych podłączyć do pangalaktycznej sieci?
–Nie musieliby się starzeć i umierać...
–Tak, wystarczy tylko wyłączyć mechanizm skracania końcówek telomerów, by komórki mogły się dzielić bez końca i przygotować dla każdego oparte na nanorobotach programy naprawiające uszkodzenia DNA, porównujące jego stan obecny z wzorcowym stanem idealnym zapisanym w pangalaktycznej sieci, dzięki czemu nie musieli bać się raka i innych schorzeń będących efektem kumulacji drobnych uszkodzeń DNA. Telbarczycy korzystaliby z dobrodziejstw naszych programów leczniczych, nanorobotów regenerujących organizm w każdej sytuacji, byle tylko dostarczać mu odpowiednich składników odżywczych: witamin, minerałów. Albo nawet i bez tego. W końcu mamy automatyczne nanofabryki, które potrafią tanim kosztem wygenerować w czterowymiarowej przestrzeni każdą prostą cząstkę: organizmowi brakuje Cynku, robimy Cynk i przesyłamy go siecią do krwioobiegu wprost z czwartego wymiaru. Ktoś chce żyć dziesięć tysięcy lat, nie ma problemu, możemy go regenerować nawet i dłużej. Ktoś wygląda brzydko: robimy mu nanoplastyczna operację nosa. Ktoś jest ślepy: nie ma problemu zregenerujemy mu oczy. Jedna decyzja, jedno pociągnięcie pióra i przenosimy całą planetę z epoki kamienia wprost do naszego futurystycznego raju.
–Co w tym złego?
–Wiele rzeczy. Po pierwsze Telbarczycy nie rozumieją, co się z nimi stało. Nagle za sprawą jakiejś magii stali się piękni i nieśmiertelni. Dysponując taką przewagą nad innymi lokalnymi formami życia rychło rozmnożyliby się niczym króliki i ogołociliby całą planetę z zasobów. Po drugie mieliby nadal archaiczną strukturę społeczną. Bez bagażu wiedzy historycznej, całego tego zestawu błędów i tragedii, które ukształtowały naszą cywilizację, skończyliby jako rzesza nieśmiertelnych niewolników rządzonych przez nieśmiertelnych despotów, karzących się czcić jak bogowie i wmawiających im, że to od właśnie nich pochodzą wszystkie dary, które Telbarczycy otrzymywaliby z pangalaktycznej sieci. W najlepszym wypadku powstałoby coś tak humorystycznego jak kult cargo znany ci zapewne z historii Nowej Gwinei na starej Ziemi, gdy Papuasi modlili się, by sprowadzić samoloty zrzucające skrzynie z darami.
–Przecież można by było coś wymyślić. Może podłączyć ich tylko do naszych programów medycznych, wprowadzić system kontroli urodzin, wyłapywać i izolować przestępców i tyranów...
–I skazywać wszystkich Telbarczyków, by nieśmiertelni czekali parę tysięcy lat, aż ichni uczeni rozwiną naukę do takiego poziomu, że będą mogli korzystać z dobrodziejstw naszej federacyjnej techniki? Do tego trzeba by mieć chyba cierpliwość sekwoi. – roześmiał się –Chciałabyś przez trzy tysiące lat spać w zimnej jaskini i jeść nieświeże mięso? Toć skazalibyśmy ich na wieczne życie w slumsie. Co gorsza, bez presji ekonomicznej ich rozwój trwałby dwa razy dłużej niż obecnie.
–Moglibyśmy ich przecież wszystkich zabrać z Telbaru od razu do naszego świata. – Grażyna nie dawała za wygraną.
–Tak, wystarczyłoby ich tylko w tym celu wszystkich zabić, zapisać ich dusze w matrycy dusz Unitronu i następnie wgrać do nowych, sklonowanych ciał już na zaopatrzonym przez nas w odpowiednią infrastrukturę nowoczesnym Telbarze. Oczywiście trzeba by ich wszystkich podszkolić z naszej technologii na odpowiednich kursach. Nauczyć kapłana z kraju Wangi, że nie musi straszyć bliźnich gniewem bogów, a zamiast tego może nauczyć się projektowania ogrodów lub modelowania rytuałów religijnych do gier komputerowych. Tyle, że efekt byłby tylko taki, że urządzilibyśmy im holokaust i przenieślibyśmy ich do nowego, ekskluzywnego slumsu. Otrzymując wszystko za darmo nie mieliby szacunku do tego, co dostali. Chcieliby od nas więcej i więcej, sądząc, że coś przed nimi ukrywamy, a im luksus się należy. Nie mieliby wreszcie motywacji do własnej pracy, ani ochoty by do czegoś dążyć. Że o szoku kulturowym nie wspomnę. A co najważniejsze: dany im świat nie byłby ich, nie odzwierciedlałby ich potrzeb, a co najwyżej widzimisie naszych architektów niczym idealne miasta z projektów modernistów. Czuliby się w nim nieszczęśliwi, tak jak dziecko, któremu kazalibyśmy w trzy sekundy dorosnąć.
–To okrutne.
–Przykro mi, tego się nie da obejść. Historia jest okrutna. Muszą sami w bólu i cierpieniu zapracować na swoją przyszłość. Muszą zgromadzić odpowiedni kapitał, by kupić nasze technologie. Oczywiście nie wyrażony w pieniądzu, bo ich pieniądze nie mają w Federacji żadnej wartości. Muszą zgromadzić odpowiedni kapitał wiedzy, by rozumieć, jak działa nasza technika i jakie są reguły działania Federacji. Podaj mi klucz główny.
Podała, a Albert kontynuował.
–Poza tym pamiętaj, że przeniesienie ich za jednym zamachem do naszego, bogatego świata, nie uczyni automatycznie wszystkich Telbarczyków szczęśliwymi. Oczywiście, mierząc sam komfort życia i liczbę posiadanych dóbr, wszyscy staliby się nagle bardzo bogaci, znacznie bogatsi od antycznych królów w ich kapiących od złota pałacach. Prawa ekonomii są jednak niezmienne, poczucie, że jest się bogatym wynika z porównywania swojego statusu ze statusem innych ludzi. Zależy nie tyle od absolutnej wartości dóbr, które człowiek posiada, co od jego względnego położenia na społecznej skali bogactwa w danym momencie historycznym. Zawsze więc będą biedni i bogaci. Czyli ci co mają więcej niż średnia dla całej populacji i ci którzy mają mniej. Zawsze będą towary luksusowe, na które będzie stać tylko wąską elitę, a których brak będzie wzbudzać frustrację u tych, którzy mają mniej. Bogactwo zawsze będzie się rozkładać na kształt piramidy. Dystrybucja dochodu będzie zawsze niesprawiedliwa, co najwyżej można uzyskać złudzenie równości, jeśli czubek piramidy zajmą nie indywidualni bogacze, a jakaś biurokratyczna instytucja w rodzaju administracji państwa lub wielkiej korporacji. Wtedy wszyscy będą tak samo biedni, a bogaty będzie tylko ten moloch. Oczywiście wraz z rozwojem techniki życie staje się łatwiejsze, a biednych stać na dobra, które dla ich przodków były nieosiągalne. My na przykład możemy sobie za grosze kupić nowe, sklonowane ciało i nie musimy się przejmować utratą poprzedniego. Morderstwa w klasycznym sensie, w jakim znają je Telbarczycy, zanikły, bo kto w końcu chciałby pozbawiać bliźniego czegoś, co jest tak tanie i łatwo dostępne jak nie przymierzając czekoladowy batonik. Szkoda zachodu. Tanie są mieszkania, żywność hodowana w autokuchniach i inne klasyczne dobra konsumpcyjne, a z drugiej strony ludzie gotowi są zapłacić majątek za ciekawą pracę lub sieć interesujących znajomych. A obrazy Rembrandta jak kosztowały fortunę, tak kosztują. Świat się zmienia, ale zarazem pozostaje niezmienny. Nie wystarczy Telbarczykom dać dostęp do wszystkich bogactw i technologii, którymi dysponujemy, muszą się jeszcze nauczyć jak żyć, jak znajdować właściwą równowagę pomiędzy być a mieć. Człowiek, który się za szybko bogaci potrafi się uzależnić od zdobywania wciąż nowych dóbr i od nowych wrażeń, tak samo jak narkoman od narkotyku. A wtedy staje się zakładnikiem dealera.
–Dealera? Przecież narkotyki to w Federacji margines...
–Klasyczne narkotyki tak, ale różne inne formy nałogów: gry komputerowe, wirtualne światy, kolekcjonowanie muzyki, filmów, przyjaciół... A jeśli chodzi o dealera, to dam ci Grażyno taki przykład: każdy w Federacji ma swój osobisty, interaktywnie uczący się na potrzebach właściciela program doradczy, który ułatwia mu wybranie kariery i najlepszej ścieżki życia w prawdziwych i wirtualnych światach podłączonych do naszej pangalaktycznej sieci. Program nastawiony jest na dostosowywanie się do potrzeb właściciela, ale jeśli się będzie żądać od niego tylko przyjemności i nowych rozrywek, to zbyt jednostronnie symulowany software rychło zejdzie na psy i zacznie dostarczać właścicielowi tylko najprymitywniejsze rozrywki w coraz większych dawkach i relacja między właścicielem a programem stanie się podobna do relacji narkoman–dealer. Jest nawet jakiś ułamek szczególnie zepsutych programów, które potrafią zamknąć swego właściciela w całkowicie wirtualnej rzeczywistości, w której ten jest pępkiem świata, np. podziwianą przez wszystkich supergwiazdą muzyki pop, choć sam nie potrafi napisać nawet dwóch strofek porządnego wiersza, albo trzech taktów muzyki. Ofiara jest zadowolona żyjąc wewnątrz komputera, a wypaczony program bez żadnego wysiłku poprawia sobie statystyki punktów satysfakcji i zdobywa zupełną kontrolę nad prawdziwym, niewirtualnym kontem swego właściciela. Pewien procent emigrantów z niżej rozwiniętych planet właśnie tak kończy, bo w rodzimym świecie (jednym z tych których historię projektuje nasza flota) zmarli, zanim nauczyli się żyć.
Grażyna w zasadzie już to wszystko wiedziała z wykładów filozofii historycznej, ale jak mawiała jej starsza siostra: „Mężczyźnie warto czasem pozwolić na mały wykład, bo wtedy czuje się doceniony i będzie do ciebie przychylniej nastawiony, a poza tym zajęty gadaniem nie będzie na ciebie patrzył wyłącznie jak na obiekt seksualny. Co jest tym ważniejsze, że jesteś ładna i dlatego trudniej ci będzie udowodnić mężczyznom, że umiesz również myśleć.” Dlatego słuchała, w odpowiednich momentach zadając pytania, które zadawała ongi na wykładach. W końcu to od Alberta zależała jej ocena na zaliczenie stażu. Pomylił narzędzia. Zamiast klucza głównego, powinien użyć klucza obcego. Mogła mu od razu powiedzieć, ale sprawa nie była ważna, a nie wiedziała jeszcze, jak jej opiekun reaguje na uwagi krytyczne.
–Przepraszam, podaj mi klucz obcy.

*   *   *

Hendrik van Kinsbergen, obecnie dobry rudobrody bóg Tlantocetl patrzył bezmyślnie na symbole nabazgrane parami kawałkiem drzewnego węgla na  kamiennej ścianie jego chaty pełniącej aktualnie funkcję szkolonej tablicy. Tekst nie miał żadnego sensu: Kłos i Panna, Bajki i Robota, Słońce i Ocean, Doskonałość i Pustka – tego typu bzdury. Któryś z uczniów najwidoczniej ćwiczył rękę, a może kombinował, jak z użyciem nowych znaków przedstawiać sprośności. Nieważne, niech się bawią. Zabawa przyśpieszała naukę. Zgodnie z harmonogramem miał tutejszych miedzianoskórych Telbarczyków nauczyć pisma, paru rzemiosł, sekretów kalendarza a do tego dać wykład humanistycznej filozofii: żyj uczciwie, nie krzywdź bliźniego swego, dziel się z biednymi bogactwem swym – a wszystko w niespełna miesiąc, bo potem potrzebny był w innym miejscu. Oczywiście w ciągu miesiąca nie można wykonać roboty przeznaczonej na lata, ale później przejmie ją za niego odpowiedni biosobowtór, który automatycznie zaprogramuje się przez ten miesiąc podglądając Holendra w akcji. Trzeba go będzie tylko co jakiś czas kontrolować, by puszczony samopas nie zbiesił się i z Dobrego Boga Tlantocetla nie wyrodził się w Krwawego Boga Tlantocetla, ale to już kosmetyka.

To co go jednak naprawdę gryzło, to nie były ani bazgroły jego uczniów, ani napięty boski harmonogram, ani podejrzliwość lokalnego kapłana boga księżyca Naba‑Ytla, ani nawet nadchodząca burza, która może uszkodzić jego statek – niewielki jacht na którym przypłynął do tej spokojnej, leżącej nieco na uboczu osady zza Wschodniej Wody, jak tutaj zwali Ocean Amorycki.

Właściwie powinien się zorientować od razu, że coś w tej misji śmierdzi: białoskóry i rudobrody bóg wśród miedzianoskórych tubylców z Zachodniego Kontynentu, to nie miało sensu. Antropologia religii już dawno dowiodła, że ludy prymitywne, o ile bez trudu akceptują bogów o dziwacznych kształtach: z dziesięcioma rękami, głową węża lub racicami zamiast nóg, to z trudem zaledwie tolerują bogów różniących się od siebie jedynie kolorem skóry. Grał tutaj rolę jakiś rasistowski atawizm związany z rozpoznawaniem między swój a obcy, który nawet z pomocą BCL-ów, laserów kontroli umysłu, nastawiających tubylców przychylnie do nowego boga, trudno było wyplenić.

W chwili gdy brał to zadanie miał jednak urwanie głowy z kolejnymi bogami, proroctwami i holograficznymi wizjami, nad którymi równolegle pracował. Rzecz normalna w średniowieczu, gdy różne religie walczyły o wpływy i gdy od układu stref wyznaniowych, które wykrystalizują się po okresie wędrówek ludów spowodowanych upadkiem Imperium Amorum, zależeć będzie wzorzec powiązań ekonomicznych i układy możliwych sojuszy politycznych na wiele następnych stuleci. Ważne było na przykład, aby w regionach, które powinny być od siebie ekonomicznie izolowane panowały zupełnie inne religie. Podsycając nienawiść religijną można było niewielkim wysiłkiem separować od siebie całe regiony Telbaru, które dla dobra ogólnego planu winny być od siebie odseparowane. Oczywiście mógł odegrać swoją rolę na odczepnego i zaoszczędzić sobie czasu, ale nie lubił odstawiać fuszerki. Tylko ten, kto kiedyś na serio bawił się w projektowanie religii, wie naprawdę, jak trudno być bogiem.

W każdym razie nie uruchomił mu się od razu w tyle głowy dzwonek alarmowy. Prawdę powiedziawszy przez pierwszy tydzień miał tyle roboty z cudami, zdobywaniem zaufania i uczeniem się z marszu legendy swojego nowego boskiego wcielenia, że nie miał nawet czasu sprawdzić, jakie jest oficjalne uzasadnienie jego misji. Odruchowo przyjął po prostu, że spece od modelowania naturalnego rozwoju technologii mieli poślizg i trzeba się było ratować gambitem „dobrego boga niosącego wiedzę”, by szybko nauczyć lokalny naród kilku niezbędnych wynalazków.

Potem zajrzał do synopsisu swojej misji i z pewnym zaskoczeniem przeczytał, że same wynalazki mają drugorzędne znaczenie i tak większa ich część zaginie w okresie chaosu, jaki nastanie na tych terenach po upadku promieniującej na cały region cywilizacji Yamów. Chodziło o to, aby w legendach zachowały się niejasne opowieści o białym brodatym bogu przybyłym ze wschodu i niosącym cywilizację oraz samo imię boga – Tlantocetl, po tutejszemu przybysz z kraju Tlant. Legendy miały zostać odkryte przez telbarskich badaczy starożytnych kultur, gdy telbarska nauka osiągnie poziom odpowiadający na przełomowi XIX i XX stulecia w historii Ziemi i dać nową pożywkę legendom o zatopionym lądzie Tlantydzie, leżącym w zamierzchłych czasach gdzieś po środku Oceanu Amoryckiego. Potem, krok po kroku przy pomocy tej i innych legend oswoją Telbarczyków z myślą, że ich historia została zaprogramowana przez inną cywilizację. Trzeba było zacząć od kłamstw dla dzieci takich jak historia o Tlantydzie, ale nie było innego sposobu. Pomysł z Tlantocetlem, przybyszem z Tlantydy wydawał się Hendrikowi trochę wydumany – według niego to bardziej zamiesza Telbarczykom w głowach niż pomoże – ale zajęty edukowaniem tubylców zaakceptował wyjaśnienie, które znalazł w dokumentacji misji i nie drążył tego tematu dalej.

Aż do wczoraj. Wieczorem dostał pocztą elektroniczną list od znajomego, który również zajmował się odgrywaniem bogów. Ot takie zwykłe pytanie techniczne, dotyczące awarii transformatora Mimicrosoftu – specjalnego programu sterującego holoprojektorem, pozwalającego tworzyć złudzenie przemiany w innego człowieka lub zwierzę. Najważniejsze były jednak informacje, które znalazły się w tym liście mimochodem. Otóż jego znajomy pracował niespełna 200 mil na północ i również odgrywał białego, brodatego boga, który przybył zza wschodniego morza niosąc tubylcom cywilizację. To w zasadzie mógł być zbieg okoliczności, ale Hendrika coś tknęło. Chyba zawodowa paranoja, którą człowiek wyrabiał sobie po latach pracy dla federacyjne floty historycznej. Musiał sprawdzić, o co tu naprawdę chodzi. Trzeba było tylko pomyśleć: jak?

Przeszedł do drugiego pokoju, w którym nikt z tubylców nie powinien go niepokoić i otworzył terminal komputerowy, by połączyć się z bazą danych Machiavellego. Na wszelki wypadek użył uśpionego konta, które kiedyś przygotował sobie na takie okazje. W zasadzie nie zamierzał robić nic nielegalnego, ale wiedział, że cały personel pracujący na powierzchni planety jest standardowo monitorowany przez programy śledzące, a od czasu do czasu również przez wewnętrzną służbę bezpieczeństwa Machiavellego. Skoro nie wiedział, o co chodzi, ostrożność była usprawiedliwiona.

Najpierw zażądał danych o bogach bezpośrednio odgrywanych przez agentów na Kontynencie Amoryckim. Komputer zwrócił całkiem długą listę, obejmująca w sumie okres około 500 lat. Nie wykraczała ona jednak poza standardy boskiej aktywności dla późnego neolitu. Pora na następny krok. Poprosił o opis wyglądu zewnętrznego bogów. Komputer zażądał ponownego uwierzytelnienia, co było sygnałem, że poszukiwane dane są poufne i wymagają wyższego poziomu uprawnień. Hendrik zawahał się. Z racji stażu we flocie miał dość wysoki poziom dostępu, ale jeśli wdrożono by śledztwo, kto przeszukiwał bazę, łatwo byłoby dojść, że to on, bo rzadko kto o takich uprawnieniach pracował w terenie. Informacje, skąd dokonano kwerendy, zostaną bowiem zapisane w logach systemu. Z drugiej strony, nie mógł specjalnie w tym celu wracać na pokład krążownika, bo to też byłoby podejrzane. Cóż, trzeba było zaryzykować. Wpisał nowe zapytanie i wcisnął Enter.

Już pierwszy rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że podejrzanie wielu z tych bogów miało jasną cerę i długie brody. Zażądał jeszcze skrótowego profilu misji. Wszędzie to samo: dobry bóg nauczający prawd moralnych i niosący wiedzę, który przybył do kraju tubylców na skrzydlatej łodzi. Tylko miejsce przybycia się czasem zmieniało. W jego regionie bób przybywał ze wschodu, natomiast bardziej na północ, bliżej równika, po zachodniej stronie Kontynentu Amoryckiego, biały bóg przybywał z południa.
„Coś za dużo tego dobrego jak na legendę o Tlantydzie” – pomyślał zamykając wirtualny komputer.

Powinien teraz wrócić na Machiavellego i przycisnąć kogo trzeba, może nawet Pichegru.
W oddali rozległ się pierwszy huk gromu. Westchnął. Według prognoz ma padać przez najbliższe dni, co oznaczało że na razie będzie uziemiony (lub może lepiej byłoby powiedzieć utelbarzony?), jeśli nie chce straszyć tubylców nagłym znikaniem z zamkniętej chaty w środku osady. Takie zachowanie nie pasowało do profilu Tlantocetla, który w końcu miał być bardzo ludzkim i przystępnym bogiem.

*   *   *

–To jednak nie moduł agregacji.
–Czyli brzytwa Kochama nie działa?
–Brzytwa Ockhama nie daje gwarancji, że rozwiązanie będzie prawidłowe. Nie zawsze odpowiedź najprostsza jest tą prawdziwą. Gdyby tak było to chemia opierałaby się na czterech żywiołach, a nie na parudziesięciu pierwiastkach, moja panno. Brzytwa Ockhama jest tylko jedną z możliwych technik wyboru właściwej odpowiedzi spośród wielu możliwych. Równie dobrze można szukać właściwego rozwiązania posługując się inną metodą: analizą opłacalności, intuicją, poczuciem estetyki, a w naukach społecznych również litością lub miłością. Skoro to nie moduł agregacji, to trzeba szukać inaczej. Spróbujemy logistyczną metodą od ogółu do szczegółu. Najpierw diagnozujemy moduły najwyższego rzędu zbierające dane z pozostałych. Metodycznie, według ich numerów na schemacie. Pełzaj za mną.
I Albert zanurzył się w elektronicznych trzewiach systemu.

Rzeź jak rzeź, Albert zdążył się już przyzwyczaić – widział gorsze rzeczy. Ekran podglądu diagnostycznego podobnie jak główna mapa umożliwiał wykonywanie zbliżeń wybranych fragmentów mapy. Żołnierze jakiegoś władcy pacyfikowali jakąś zbuntowaną osadę gwałcąc, paląc i mordując – jak inaczej można to określić. Zapomniał jednak, że dla Grażyny taki widok był nowością. Odwróciła głowę przerażona. I tak dobrze, że nie zwymiotowała, trzeba by było ściągnąć jakiegoś robota, aby posprzątał. Przyzwyczai się, albo znajdzie sobie bardziej estetyczną pracę. Sceny były jednak naprawdę drastyczne, przesunął więc obraz o klika kilometrów na wschód, efekt diagnostyczny będzie ten sam, a jego podopieczna poczuje się lepiej. Nie bardzo wiedział, co powinien powiedzieć, w milczeniu więc wrócił do pracy. Grażyna odezwała się po dłuższej chwili.
–Naprawdę nie można im pomóc?
–Niestety nie. Przykro mi. – nie wiedzieć czemu miał wrażenie, że jego odpowiedź zabrzmiał przepraszająco. Zupełnie jakby to on był odpowiedzialny za prawa ekonomii i historii.
–Przecież...
–Nie możemy ratować każdego prześladowanego i mordowanego, bo Telbarczycy od razu zorientowaliby się, że coś jest nie tak. Wiedząc, że są manipulowani, staliby się bardziej oporni na nasze sterowanie i koszty projektowania historii, mam na myśli koszty mierzone ich cierpieniem wzrosłyby wielokrotnie. Jeden przykład: źli faceci zaczęliby brać dobrych na zakładników, żeby coś u nas wytargować. Już kiedyś popełniliśmy taki błąd. Podczas tragicznej suszy jedno z miejscowych plemion wpadło na poroniony pomysł, aby przebłagać bogów ofiarami z ludzi. Zaczęli mordować na ołtarzach, jak to zwykle w takich razach bywa, najsłabszych: kobiety, dzieci, niewolników. Któryś z techników w końcu nie wytrzymał i sprowadził deszcz. Efekt był taki, że z jednorazowego napadu religijnego obłędu narodził się krwawy rytuał. Od tej pory tubylcy nauczyli się, że aby sprowadzić deszcz, należy zamordować odpowiednią liczbę bliźnich, im więcej i im okrutniej, tym szybciej spadnie deszcz.
–Z terrorystami się nie negocjuje, tak? – spytała sarkastycznie.
–Czasem się negocjuje, czasem nie. Wszystko zależy od sytuacji. Ale prawie nigdy się tego publicznie nie rozgłasza. Dotyczy to tak samo terrorystów, jak i Telbarczyków.
–Ale nie dałoby się im przynajmniej jakość zaoszczędzić cierpień? Nie wiem, może jakieś znieczulenie, może czasoportować na Machiavellego i podstawić w miejsce ofiary biorobota sobowtóra?
–Od strony technicznej masz rację, to jest wykonalne. Ale niestety nie bylibyśmy w stanie uniknąć wypadków przy pracy. Ot, chociażby ratujemy kogoś skazanego na spalenie na stosie, a tu nagle ktoś go uwalnia, albo stos gaśnie z powodu niespodziewanego deszczu, albo Bóg jeden wie, co jeszcze. I zostajemy z uwolnionym biorobotem, w którym bliźni ławo rozpoznają kukłę, albo z żywą ofiarą, która pamięta, że nic a nic ją nie bolało, mimo że liznął ją ogień. Ludzie zaczęliby coś podejrzewać, zaczęliby się zastanawiać. Zresztą mniejsza z egzekucjami, wojnami i mordami. Każdego roku na Telbarze miliony ludzi umierają z przyczyn naturalnych: ze starości, z powodu chorób. Im też nie możemy pomóc. Gorzej nawet, musimy potęgować ich strach przed śmiercią, dodając im dodatkowych cierpień.
Dziewczyna popatrzyła na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Logistyk westchnął.
–Każdemu Telbarczykowi przypisany jest osobisty program doradczy analizujący dla niego rentowność określonych strategii życiowych. Taka prostsza wersja aplikacji doradczych, z których my korzystamy. Ponieważ komfort życia w Federacji jest znacznie wyższy jak na Telbarze, istniałoby ryzyko, że programy doradzałyby Telbarczykom jako najbardziej efektywne rozwiązanie popełnianie samobójstwa, żeby przenieść się od razu do lepszego świata. Ktoś jednak musi zbudować cywilizację na Telbarze, więc musimy się jakoś chronić przed taką „emigracją zarobkową”. Dlatego też system został odpowiednio zmodyfikowany: na przykład płacimy Telbarczykom w umownym pieniądzu Federacji znacznie więcej, niż mogliby zarobić w naszym świecie, co trochę temperuje programy doradcze i zachęca je do jak najdłuższego utrzymywania Telbarczyków w ich świecie. Ponieważ jednak tubylcy nie mają naszej wiedzy i nie mogą podjąć racjonalnej decyzji, więc programy muszą używać różnych, często niezbyt sympatycznych metod, na przykład właśnie zsyłają paniczny lęk przed śmiercią. Zresztą wchodzi tu również w grę ekonomia połączeń.
–Chodzi o związki z bliskimi?
–Z rodziną, przyjaciółmi. Skoro wiesz, to chyba nie muszę tłumaczyć.
Grażyna przytaknęła. Ta dziedzina ekonomii zawsze przemawiała do niej najbardziej, gdyż generalnie była to ekonomia miłości. Człowieka można było opisać jako siatkę powiązań z innymi ludźmi. Gdy bliscy nam ludzie zmieniają miejsce zamieszkania, zmieniają się również odpowiednio naprężenia na poszczególnych liniach łączących nas z nimi. Jeśli odpowiednio wielu bliskich nam ludzi, czy to z rodziny, czy to przyjaciół przeniesie się na inną planetę, to znacząco rośnie prawdopodobieństwo, że i my pod wpływem programu doradczego przeniesiemy się za nimi.
–Powiem tylko, że niestety pojawiają się czasem dziwne efekty uboczne, chociażby dążenie do autodestrukcji, gdy zbyt wielu bliskich Telbarczyka odejdzie do naszego świata. Strach pełni też rolę pozytywną, bo chroni Telbarczyków przed pochopnym podejmowaniem decyzji pod wpływem chwilowych wahnięć w rozkładzie połączeń. Zresztą wcale nie jest powiedziane, że życie po naszej stronie jest lepsze.
Albert włączył pogląd, szukając przez moment na mapie jakiegoś silnego złocistego punktu symbolizującego silny węzeł miłości. Wreszcie znalazł odpowiedni i dał pełne zbliżenie. Ekran pokazał szczęśliwą rodzinę naokoło małego domku niczym żywcem wyjętą z tandetnych filmów reklamowych firmy softwarowej zajmującej sprzedającej oprogramowanie do modelowania związków. Grażyna patrzyła przez chwile w zdumieniu na radosną zabawę, miłość i ciepło bijące z tej scenki.
–Trudno uwierzyć, prawda? Widziałaś gdzieś u nas taką rodzinę? – spytał logistyk wyłączają podgląd – owszem ich życie to z naszego punktu widzenia pasmo cierpień i straszliwych niewygód, ale całkiem sporo Telbarczyków jest w tym świecie zwyczajnie szczęśliwych w swym codziennym, zwykłym życiu i drobnych radościach. Komfort życia nie jest prostą funkcja bogactwa.
Grażyna jednak nie odpowiedziała. W trakcie gdy logistyk sprawdzał kolejne obwody mapy, uświadomiła sobie coś dziwnego: Albert który, jak nie bez pewnej satysfakcji zauważyła, był w jej obecności odrobinę rozkojarzony, stopniowo w trakcie swojego wykładu stawał się coraz bardziej pewny siebie, podczas gdy ona zaczęła przyłapywać się na tym, że coraz bardziej podoba się jej sam dźwięk jego głosu i zamiast słuchać, ukradkiem obserwuje jego linię ramion i ułożenie opiętych w dżinsy nóg. Postanowiła zmienić temat:
–Może to wina połączenia z HAL-em?
–Biblioteką Architektury Historycznej? – może faktycznie warto sprawdzić, skinął głową logistyk, wciskając na panelu diagnostycznym czerwoną opcję Historic Architecture Library.

*   *   *

Morc Barbarzyńca zasadniczo nie miał nic przeciwko bogom. W trakcie swoich licznych wędrówek liznął z konieczności trochę teologii rabując świątynie najróżniejszych bóstw. Jak powszechnie wiadomo, aby niepostrzeżenie dostać się do wnętrza świątyni, najlepiej przebrać się za akolitę danego bóstwa, a ponieważ dobre udawanie świątynnego sługi wymagało przynajmniej podstawowej wiedzy na temat jego religii, więc Morc poznał podstawy praktycznie wszystkich religii kontynentu Kolibra i okolic oraz znaczną część wierzeń tego dziwnego zachodniego świata. Wykształcony teolog mógłby spierać się, że była to wiedza cokolwiek powierzchowna, ale wykształcony teolog nie opuszczał zazwyczaj świątyni z kieszenią pełną klejnotów.

Z punktu widzenie barbarzyńcy wszystkie religie miały jedną skazę: kazały ludziom wierzyć w bogów, żadna jednak nie wyjaśniała, po co w ogóle człowiekowi potrzebny jest jakiś bóg. Dla wychowanego w twardej szkole swej rodzinnej, górzystej krainy Morca los człowieka nie różnił się wiele od starcia z dziką bestią, czy codziennej walki o przetrwanie. Wszystko sprowadzało się do pytania, czy ja świat, czy świat mnie? Nie robiło mu większej różnicy, czy jego gardło rozszarpie górski lew, czy spali go piorun ciśnięty przez rozgniewanego boga – ludzie umierają tak, czy siak. Reszta była niepotrzebnym filozofowaniem. Historyk określiłby go jako archetypicznego barbarzyńcę – jednostkę która chłonie wiedzę świata cywilizowanego, aby znaleźć sposób, jak pozbawić go części oferowanych przezeń dóbr materialnych.

Nie wiedział nawet jak bardzo blisko był prawidłowej odpowiedzi, czyli wykrycia, że religie tworzone są przez kogoś z zewnątrz w głowach wyznawców za pomocą technicznych sztuczek. Podstawowa broń Machiavellego, lasery kontroli umysłu zwane od swej angielskiej nazwy w skrócie BCL-ami, były takim bardzo zaawansowanym technicznie oszustwem, przy całej swej złożoności nie różniącym się znowuż aż tak bardzo od innych kuglarskich trików stosowanych przez różnej maści telbarskich kapłanów, by nastraszyć zabobonnych wiernych: ukrytych rur w ścianie, dźwigni, magicznych ogni, sekretnej wiedzy o prawach astronomii, pozwalającej wyliczać zaćmienia, itp. Morc już dawno został przez bojowe komputery Machiavellego oznaczony jako jednostka zbyt spostrzegawcza i przez to mogąca stanowić potencjalne zagrożenie dla systemu (choć jednocześnie użyteczne narzędzie). Dlatego też starano się jak najrzadziej łechtać go promieniami BCL-ów, aby przypadkiem nie zaczął czegoś podejrzewać. Ot czasem skłaniano go by w karczmie po raz kolejny przepił całe złoto. Ale też niezbyt często, bo wtedy istniało ryzyko, że zbyt wcześnie odkryje, jaki pieniądz nie podlega prawu Kopernika-Greshama, mówiącemu, że pieniądz gorszy wypiera z obiegu pieniądz lepszy. Dlatego też Morc nie był pod tak ścisłą kontrolą jak pozostali Telbarczycy i właśnie miał sprawić Ziemianom kłopoty.

Zostawił pielgrzymów o parę godzin drogi od wioski, mówiąc, że wybierze się na zwiady. Podczas przeprawy przez góry parokrotnie już ocalił im życie, więc ufali Srebrnopióremu Wężowi prawie bezgranicznie i łatwo dali się przekonać, że okolica jest niebezpieczna. Barbarzyńcę prawdę powiedziawszy nie martwiły niebezpieczeństwa podróży – niepokoił go Tlantocetl. Ten bóg był podejrzany. Ruda broda i biała skóra podpowiadały mu, że był to po prostu jakiś przybysz zza Wschodniej Wody, który postanowił usidlić tubylców używając paru prostych sztuczek i podając się za boga. Z tego co jednak słyszał Tlantocetl tylko dawał, nie brał. Leczył chorych, uczył miejscowych pisma, nawadniania pól, nowych rzemiosł, a w zamian nie żądał niczego: żadnych ofiar, żadnych hołdów. Nawet mieszkał podobno w zwykłej chacie. To się nie mieściło Morcowi w jego barbarzyńskiej głowie. Owszem spotykał świętych mężów niosących pomoc zwykłym ludziom. Ale każdy z nich służył jakiemuś bogu i nigdy sam za boga się nie podawał.

Dlatego właśnie mimo deszczu wyruszył na zwiad, by wkraść się niepostrzeżenie do osady i zorientować się, co i jak, zanim będzie za późno. Dla wygody przepiął pochwę z mieczem na plecy i zaczął podkradać się do majaczących w oddali w ostatnich promieniach zachodzącego słońca chałup nadmorskiego miasteczka.

*   *   *

–Dla porządku powinienem wspomnieć, że u nas w dziale logistyki mamy na wszelki wypadek przygotowywane różne plany ewakuacji Telbarczyków w sytuacji gdy, gdzieś tam w przeszłości jakiś element naszego planu historycznego zaczyna się sypać.
Grażyna tym razem naprawdę nadstawiła uszek. Awaryjne plany ewakuacji tubylców, gdy projekt zaczyna się sypać – o tym jeszcze nie słyszała. 
–Przylatujecie w desantowcach temporalnych i zabieracie tubylców do lepszego świata? – spróbowała zażartować.
–Tego nie wolno robić, bo nigdy nie wiemy, czy jakiś tubylec przypadkiem nie zobaczyłby naszej eskadry i albo musielibyśmy go schwytać, albo ryzykowalibyśmy dekonspirację całego projektu. Zresztą zazwyczaj trzeba wykonywać ewakuacje selektywne. Pamiętasz z Biblii przypowieść o Sodomie i Gomorze?
–Tę gdzie Lot oferował motłochowi swoje córki do zabawy, by tylko ochronić gości? – spytała zgryźliwie.
–O bogowie, to stara przypowieść! Pamiętaj, ze dopiero w średniowieczu ustalono, że kobiety mają duszę i to zaledwie jednym głosem. Chodzi mi o to, że często musimy z miasta pełnego tubylców wyprowadzać tylko sprawiedliwych, tak jak w historii o Locie. Na przykład jedną trzecią jego mieszkańców, pozostawiając pozostałych tam, gdzie żyją. Pytanie, jak to zrobić nie wzbudzając podejrzeń? Wiemy na przykład, że nadejdzie kryzys ekonomiczny, który skaże znaczną część populacji jakiegoś kraju na śmierć głodową, albo kraj zostanie podbity przez obcych najeźdźców, a jego ludności przypadnie status niewolników.
–No i?                                   
–Musimy korzystać ze sposobów naturalnych. Z tego co zsyła nam los lub przyroda. Z naturalnych katastrof takich jak trzęsienia ziemi, czy wybuchy wulkanów. Ci którzy powinni zostać mają przeczucia, że należy uciekać, ci których chcemy ewakuować, wręcz przeciwnie, bowiem muszą pozostać na miejscu katastrofy. Wiedząc, ze wszyscy tubylcy na określonym obszarze zginą możemy na ułamek sekundy przed katastrofą skopiować ich osobowości do naszej matrycy dusz, a ciała uśpić i mamy bezbolesną, humanitarną ewakuację.
Grażyna nic nie odpowiedziała, bo akurat kolejny test w module, który logistyk polecił jej zbadać zaczął dawać ciekawe rezultaty. Albert natomiast wziął jej milczenie za oznakę niedowierzania i kontynuował.
–Oczywiście katastrofy naturalne mają dwie wady: po pierwsze zawsze mają dość ograniczony zasięg rażenia, rzadko kiedy pokrywający się dobrze z obszarem, który chcemy ewakuować. Po wtóre ich sztuczne wywoływanie jest w zasadzie zakazane, poza naprawdę wyjątkowymi sytuacjami. Z czysto pragmatycznych względów: tubylcy mogli by popaść w psychozę próbując zgadnąć, dlaczego bogowie ciągle zsyłają na nich nieszczęścia. Żadna religia by tego nie wytrzymała, a religie są nam potrzebne, by wprowadzić odpowiednią dyscyplinę niezbędną do realizacji projektu i kierowania historii na właściwe tory.
„Bogowie, jak będzie tak ględził, to do jutra nie skończymy naprawiać tej mapy!” – pomyślała – „Chciałaś go złowić na cierpliwą słuchaczkę, to teraz cierp.”
–Podobnie rzecz ma się z epidemiami. Też nie mogą zdarzać się zbyt często, a ponadto potrafią w niewłaściwych momentach historii przyśpieszać rozwój medycyny, którego efektem ubocznym jest niestety przeludnienie. I choć łatwiej je sprokurować niż kataklizmy, to z oczywistych względów nie możemy ewakuować duszy zarażonego wcześniej, niż tuż przed samym zgonem, bo część ludzi zawsze przeżywa epidemię. Co oczywiście skazuje chorych na cierpienia.
Nie wiedzieć czemu właśnie w tej chwili stanął Grażynie przed oczyma oglądany kiedyś na szkoleniu film przedstawiający chorych na dżumę. Przerwała Albertowi:
–O  rany! Nie można inaczej?
–A co niby mamy zrobić? – spytał przepraszająco, patrząc w posmutniałą twarz dziewczyny – Moglibyśmy jeszcze co najwyżej wykreować jakiegoś tyrana-rzeźnika masowo posyłającego ludzi na śmierć, dzięki czemu od razu trafialiby do naszego, lepszego świata. Tyran oczywiście morduje tych, którzy się przeciw niemu buntują, czyli zazwyczaj najwartościowsze jednostki, które w pierwszym rzędzie kwalifikują się do ewakuacji. Tyle, że pomijając wątpliwą moralność takiego postępowania (w końcu kreujemy potworów, których zresztą potem będziemy musieli z pomocą psychologów leczyć), pojawiają się również pewne efekty uboczne. Na przykład kraj zostaje pozbawiony elit i jego rozwój straszliwie zwalnia. Niemniej czasem i takie rzeczy robimy.
–To co mówisz jest straszne! Wykorzystywać masowe mordy i terror do ratowania tubylców? To okrutne!
–Nie bardziej niż życie tam w głębokiej przeszłości z chorobami, śmiercią, głodem, masowym wyzyskiem. Z pewnego punktu widzenia można patrzeć na Telbar jak na jeden wielki obóz koncentracyjny, a na nas jak na nadzorców tego obozu.
Grażyna była wstrząśnięta, gdyby wiedziała, pewnie nie wypełniłaby ankiety podsuniętej jej na studiach przez AI – Amnesty Intergalactica, sztuczną inteligencję zajmującą się rekrutacją takich jak ona idealistów do pracy na pograniczu Federacji.
–Nigdy nie myślałaś o tym w ten sposób, prawda? – ciągnął nie zmieszany – wszystkie prawa historyczne są do pewnego stopnia symetryczne. To co z punktu Telbarczyków wydaje się dobre i słuszne, patrząc z naszej strony czasu okazuje się zbrodnią. I vice versa, to co Telbarczycy uznają za zbrodnię lub dopust boży, często jest jedyną szansą choćby niewielkiego ulżenia ich cierpieniom. Nawet jeśli same zasady moralne, podział na dobro i zło , pozostają w zasadzie niezmienne.
Westchnął i przez dłuższą chwilę grzebał śrubokrętem w elektronicznych trzewiach biblioteki HAL, nic nie mówiąc. Dziewczyna sprawiła, że nagle poczuł się bardzo, ale to bardzo stary i zmęczony. Prawdopodobnie zrezygnuje i przez swoje gadulstwo zniechęcił do floty dobrego rekruta. Mężczyznom było łatwiej.
–Muszę ci się przyznać, że sam też się na początku buntowałem. Strasznie. Szukałem błędów w teorii i jakichś cudownych  sposobów, by ulżyć losowi tych, którym pomagamy. Nieźle zalazłem swoim opiekunom za skórę. Tyle że się inaczej po prostu nie da. Nasze modele historyczne zostały sprawdzone na tysiąc i jeden sposobów. Rezultat byłby taki sam, niezależnie jaką techniką byśmy nie dysponowali. Prosty przykład, który może najlepiej przemówi ci do wyobraźni: moglibyśmy dać każdej kobiecie naszyjnik z diamentów, tyle że wtedy diamenty stałyby się tak pospolite, że straciłyby całą swoją wartość i blask. Sprowadzilibyśmy je do poziomu szklanych paciorków, w których notabene kobiety też mogą ładnie wyglądać. To samo dotyczy wszystkiego: bogactwa, naszej samopodtrzymującej i samo rozbudowującej się infrastruktury medycznej, wiedzy, dostępu do galaktycznej sieci, wygodnych mieszkań. Gdybyśmy wszystkich jednocześnie obdarzyli po równo, to efektem byłby socjalistyczny koszmarek w stylu podmiejskich domków dla klasy średniej, podobnych jeden do drugiego jak dwie krople wody, jakie królowały w XX wieku na amerykańskich przedmieścia. Uniformizm prędzej czy później doprowadza istoty myślące do szaleństwa i rozkłada tkankę społeczną. Cierpienia z historii niestety nie da się wyeliminować. Takie rzeczy są możliwe tylko w MUSH-ach.
–Co to jest MUSH-a?
–MUSH. Taka wirtualna gra komputerowa. Multi-User Shared Halluciniation, wspólna halucynacja dla wielu użytkowników. Wszyscy gracze wchodzą do tego samego fikcyjnego świata, w którym ganiają za potworami, albo wcielają się w superbohaterów. Kiedyś gry takie miały jednego reżysera zwanego Mistrzem Gry, ale z czasem stały się tak złożone, że obecnie każdy po trosze jest kreatorem wspólnego świata, a po trosze graczem. Jeśli nigdy w to nie grałaś, to nie wiesz, co tracisz. Znakomite odstresowanie po tych wszystkich potwornościach, które musimy oglądać tu na Telbarze... Chyba mam!
–Co?
–Uszkodzenie mapy, którego szukaliśmy.

*   *   *

Komandor Pichegru miał ciężki dzień. Zamiast pracy musiał bawić się w sędziego i podejmować decyzje o karach dyscyplinarnych. Kolejna afera z obserwatorami usiłującymi sprzedawać na czarnym rynku mnemonagrania doznań Telbarczyków i filmy zarejestrowane podczas służby wyprała go psychicznie. Cóż tak to jest, jak się zatrudnia idiotów. Niestety nie dało się tego uniknąć. Flota Historyczna prowadziła jednocześnie zbyt wiele operacji na zbyt wielu światach i nie mogła sobie pozwolić na luksus uwiązania na kilkanaście lat trzymilionowego zespołu specjalistów (bo tyle osób liczyła sobie załoga krążownika ESS Machiavelli) do jednej i tej samej planety. Rotacja kadr była nieunikniona. Zgodnie z zasadą amalgamatu na pokład Machiavellego przybywali ciągle nowi rekruci, których załoga krążownika miała wprowadzać w rzemiosło historyczne, a w tym samym czasie część doświadczonych ekspertów przenoszona była na kolejne, nowoobsadzane jednostki floty. Niestety wśród nowego narybku trafiali się często przybysze z nowowcielonych do Federacji światów (z natury najbardziej idealistyczni, więc i najchętniej wstępujący do Floty), nie posiadający niestety jeszcze pełnego rozeznania w ziemskiej technice.

System komputerowy krążownika z przyczyn bezpieczeństwa nie był bezpośrednio połączony z pangalaktyczną komputerową siecią Federacji. Na drodze stało kilkanaście systemów izolujących: filtry, strefy zdemilitaryzowane, iluzje, pułapki z przynętą. Żaden z domorosłych „przemytników” nie kontaktował się więc tak naprawdę z federacyjnym czarnym rynkiem, a jedynie z jego symulowanymi przedstawicielami tworzonymi przez systemy komputerowe i służbę bezpieczeństwa Machiavellego. Oczywiście każdy domorosły haker myśli, że nie ma systemu, którego nie dałoby się obejść. Tylko, że większość z nich nie dysponowała nawet ułamkiem wiedzy technicznej niezbędnej, by takiego obejścia dokonać. Zresztą wystarczyło pomyśleć: kto chciałby kupić na przykład pornografię nagraną na dziewiczej planecie znajdującej się pod jurysdykcją Floty, narażając się na wszelkie konsekwencje prawne, skoro w pangalaktycznej sieci istniały tysiące bibliotek oprogramowania i banków danych umożliwiających nakręcenie tanim kosztem praktycznie dowolnego filmu lub gry, znacznie jakościowo lepszych niż to, co można było nakręcić topornym (choć niezawodnym) wojskowym sprzętem na Telbarze. No ale takie są uroki pracy z niedouczonym personelem.

Hendrik van Kinsbergen jak zwykle nie przestrzegał procedur. Myślał, że stara znajomość daje mu przywileje i może według własnego widzimisie decydować, które rozkazy wykonywać, a które nie, a ponadto prawo, by wpadać do gabinetu Pichegru bez pukania. Owszem umówili się na spotkanie, Pichegru musiał się dowiedzieć, dlaczego Kinsbergen tak niespodziewanie przerwał ważną misję na Telbarze, czemu odmawia powrotu i dlaczego zaczął zamawiać podwójne racje żywności. Niemniej impet z jakim rudobrody, wszędobylski bóg wkroczył do środka, zaskoczył Koordynatora odrobinę. Holender przetoczył się przez gabinet z gracją nosorożca i rzucił mu na biurko wydruk mapy zachodniego kontynentu.
–Co ty tu knujesz Charles?

Pichegru popatrzył na kolorową plamę rozciągniętego południkowo kontynentu, gęsto w środkowej części upstrzoną pomarańczowymi plamkami. Nic mu to nie mówiło, zwłaszcza dzisiaj.
–Wybacz, miałem ciężki dzień i nie odgaduję twoich myśli tak sprawnie jak zazwyczaj, musisz mówić jaśniej.
–Przeszło dwa tuziny dobrych brodatych, białoskórych bogów, wszyscy z tą samą legendą: czynią dobro, uczą miedzianoskórych tubylców rzemiosł, uprawy roli, a potem nagle wsiadają na statek i odpływają za morze. Przedtem jeszcze ogłaszając, że kiedyś powrócą. Wiesz czym mi to pachnie?
Pichegru wiedział doskonale, ale nie zamierzał Hendrikowi ułatwiać, więc milczał.
–Ktoś tu usiłuje przygotować konkwistę na dużą skalę. Wiesz, co ci powiem?
„Wiem” – pomyślał Pichegru, ale ponownie nie rzekł ani słowa.
–Ta cała bajeczka o Tlantydzie, którą mi zaserwowałeś, to bzdura. W całym tym cyrku chodzi tylko o to, żeby było ich łatwiej podbić, gdy nasi podopieczni z kontynentu Kolibra przepłyną wreszcie ocean. Nie dam się wrobić w przygotowanie rzezi!
Pichegru westchnął. Projekt był oczywiście tajny, ale dla każdego, kto rozumiał mechanikę historii i zastanowił się chwilę nad uwarunkowaniami wynikającymi z geografii Telbaru, ten gambit był dość oczywisty. Tyle, że Hendrik by aktorem, artystyczną duszą i jak zwykle był trochę na bakier z teorią.
–Posłuchaj Hendrik. Masz rację, to naprawdę paskudna operacja. Nie tylko z powodu ofiar, również dlatego, że grozi przedwczesną kompromitacją całego projektu historycznego przed Telbarczykami. Rzecz jest zbyt grubymi nićmi szyta i na kilometr będzie widać, że ktoś z zewnątrz maczał palce w ich historii. Uwierz mi jednak, sprawdziliśmy to na dziesiątkach symulacji: po prostu nie da się inaczej. Programując ich historię musimy skorzystać z takiego dość paskudnego „skrótu programisty”.
–Ładnego eufemizmu używasz. Zbiorowa eutanazja na wszystkich rozwiniętych cywilizacjach kontynentu Amoryckiego, to według ciebie nic więcej niż „skrót” w programowaniu historii?
–Hendrik, znasz chyba mechanizm windy demokratycznej?
–Co to ma do rzeczy?
–Wszystko. Wiesz, że musimy za parę stuleci stworzyć system demokratyczny na tej wyspie-kwiecie, Albonie u brzegów kontynentu Kolibra (pewnie wyjdzie nam jak zwykle monarchia konstytucyjna), by następnie w wieku pary i żelaza z jego pomocą stworzyć kolejne większe państwo demokratyczne na równinach Kontynentu Amoryckiego, dokładnie na wprost Albonu, roboczo nazywanego na razie Federacją Amorycką, bo zapewne z powodu rozmiarów będzie miał początkowo federacyjną strukturę. Bez Federacji sobie nie poradzimy, bowiem w kolejnym stuleciu, które nastąpi po wieku pary i żelaza, gdy na planecie królować będą różne populistyczne dyktatury, będziemy najpierw potrzebować jakiegoś silnego państwa demokratycznego, które będzie w kryzysowych sytuacjach pełnić funkcję ostatniej deski ratunku dla innych państw demokratycznych. Zwłaszcza tych z zachodniej części kontynentu Kolibra. A potem, pod sam koniec naszego projektu, pociągnie siłą swojego oddziaływania ekonomicznego w górę, ku demokracji ostatni z dużych krajów niedemokratycznych na Telbarze: mianowicie Wschodnie Hindie.
–Przestań prawić truizmy i wytłumacz mi, jaki to do jasnej, gromowładnej cholery, ma związek z moim Tlantocetlem i innymi brodatymi bożkami ichniego Nowego Świata?
–A taki, ty krzykliwy aktorzyno, że trzeba jakoś w okresie wielkich odkryć geograficznych zablokować Albonowi możliwość zdobycia bogatych kolonii na kontynencie Amoryckim, bo jeśli za szybko podbije zbyt dużo nowych krain, to zgodnie z zasadą naczyń połączonych nasz wyspiarski kraik zatrzyma się w rozwoju zbytnio rozproszywszy swoje zasoby i nici z budowania w nim systemu demokratycznego. A co za tym idzie nici z Federacji Amoryckiej i nici z całego projektu. Otrzymamy znów ten sam wzorzec co na starym, zniszczonym przez kataklizm Telbarze: tuzin wojujących ze sobą populistycznych dyktatur, które zapewne znowu wykończą ichnią cywilizację za pomocą jakiejś superbroni. Nie mówiąc już o tym, że projekt przeciągnie się zapewne o półtora stulecia, co oczywiście przełoży się na cierpienia Telbarczyków. Musimy jakoś przyblokować Albon nim dojrzeje do demokracji, a jedynym sposobem na to jest szybkie podbicie większości kontynentu Amoryckiego przez jakiś inne państwo z zachodnich części Kolibra.
Holender próbował coś powiedzieć, ale Pichegru nie dał mu dojść do słowa i ciągnął dalej.
–Nie mówiąc już o tym, że później w ostatnich dwóch stuleciach projektu trzeba będzie jeszcze pilnować, by Federacja nie rozrosła się za bardzo na kontynencie Amoryckim, rozpraszając swoje zasoby, bo wtedy zamiast demokracji otrzymamy wielką dyktaturę, na pół kontynentu. Dlatego właśnie najpierw tubylcze królestwa Nowego Świata szybciutko podbiją konkwistadorzy z L’Amorkanii, zanim jakiemukolwiek awanturnikowi z Albonu przyjdzie do głowy szukać tam zdobyczy dla swego kraju. A potem, w wieku pary i żelaza, gdy już kolonie L’Amorkanii wywalczą sobie niepodległość, będą od północy, od strony równika blokować ekspansję Federacji, by siły dyfuzji nie zmieniły jej w państwo populistyczne i nie pogrzebały naszego projektu. Kontynent Amorycki jest trochę za duży, niestety. Wolałbym mieć w tym miejscu ląd cztery razy mniejszy, taką izolowaną wyspę jak Albon. Ale geografia jest okrutna. Musimy pracować z tym, co mamy.
–I koniecznie potrzebujesz do tego mojej skromnej osoby, wmawiającej tubylcom, że biali i brodaci niosą dobro, by jak owieczki poszli pod nóż, gdy chciwi złota L’Amorkańczycy przypłyną do nich na swych żaglowcach z żelazną bronią i armatami? Nie widzisz moralnej różnicy pomiędzy podpowiadaniem Telbarczykom, jak możliwie najbezboleśniej przejść przez dziecięcy okres swojej historii, a serwowaniem im obrzydliwego kłamstwa, które doprowadzi ich do zguby?
Pichegru zaklął w duchu. Był jego przełożonym i miał solidne argumenty, ale mimo to czuł, ze Holender nieuchronnie spycha go do defensywy. Być może to charyzma zawodowego aktora, a może po prostu Hendrik za bardzo zaczynał utożsamiać się z odgrywanymi przez siebie postaciami bogów. Stąd ta tendencja do uderzania w koturnowy ton i moralizowania z absolutną pewnością własnej racji.
–Hendrik, żeby cała rzecz się udała, królestwa nowego świata muszą zostać podbite szybko i kompletnie, od jednego zamachu, tak żeby nikt nie mógł podważyć władzy L’Amorkijczyków nad tą częścią kontynentu. Mamy najwyżej pięćdziesięcioletnie okno między pierwszą wyprawą do Nowego Świata, a momentem gdy inne kraje z zachodnich krańców kontynentu Kolibra ruszą do wyścigu po kolonie, a ponadto L’Amorkia nie ma dość zasobów, aby prowadzić długotrwałą wojnę po drugiej stronie oceanu. Jeśli nam się nie uda i Albon wykroi sobie w Nowym Świecie coś więcej niż parę przybrzeżnych wysp i biedniutkie kolonie handlujące futerkami na wschodnim wybrzeżu przyszłej Federacji, to cały projekt diabli wzięli. Ci wszyscy brodaci bogowie z twoim Tlantocetlem na czele zostali właśnie po to wymyśleni. Zaplanowaliśmy wszystko tak, aby gdy L’Amorkijczycy przybędą na kontynent Amorycki dwa wielkie tubylcze imperia chyliły się właśnie ku upadkowi. Powinny osiągnąć granicę swoich możliwości ekspansji: podbita ludność będzie eksploatowana tak, że brodatych bogów zza morza będzie witać, jak zbawicieli. L’Amorkijczycy będą tylko musieli pozbyć się znienawidzonych feudalnych władców i sami zająć ich miejsce. W ten oba imperia rozpadną się jak domek z kart. Wystarczy garstka zdeterminowanych L’Amorkijskich awanturników.
–Zapominasz, że te karty to żywi ludzie z własną kulturą, cywilizacją, rodzinami, Charles.
–Właśnie o nich pamiętamy. Bez brodatych bogów L’Amorkijczycy musieliby stoczyć z tubylczymi królestwami serię długotrwałych i krwawych wojen, które pociągnęłyby za sobą znacznie więcej cierpień niż nasza chirurgiczna operacja...
–A więc mówisz, że powoduje nami wyłącznie humanitaryzm? – ładunek ironii w słowach van Kinsbergena był aż nadto wyczuwalny.
–To też, ale przede wszystkim mamy na uwadze krótkie okno czasowe, w którym podbój musi się dokonać i ograniczone zasoby L’Amorkii – Pichegru nie wspomniał o zarazach, które przywleczone z kontynentu Kolibra zdziesiątkują tubylczą ludność, ale w końcu Holender nie musiał o wszystkim wiedzieć. Być może zresztą śmierć była lepsza od niewoli u nowych panów, a poza tym mniejsza populacja ułatwi L’Amorkijczykom utrzymanie zdobyczy, by nie wpadły później w ręce Albonu – Owszem zniszczymy cywilizacje kontynentu Amoryckiego, ale pamiętaj też, że oprócz wspaniałych świątyń i sztuki mają też potwornie krwawe wojny i na masową skalę praktykują ofiary z ludzi. Położymy temu kres. Nie mówiąc o tym, że nowe technologie przywiezione przez L’Amorkijczyków uczynią ich życie łatwiejszym...
Przerwał, obaj studiowali filozofię historyczną i doskonale wiedzieli, że wyższa technologia nie oznacza, ze ludziom żyje się szczęśliwiej. Czasem wręcz przeciwnie. Ale kierunku biegu historii nie można było zmienić.
–Nie humanitarniej byłoby, nie budować w ogóle cywilizacji na tym kontynencie?
–Nie da rady, Hendrik – Pichegru wzruszył ramionami – bez łatwych ofiar do podbicia kolonizacja kontynentu Amoryckiego byłaby zbyt i powolna i państwa z zachodnich wybrzeży kontynentu Kolibra podzieliłyby te ziemie mniej więcej równo między siebie. Co oznacza, że znów zbyt duży łup dostał się Albonowi. Nie, podbój musi nastąpić od jednego uderzenia, by L’Amorkijczycy uzyskali monopol na handel z nowym kontynentem i na eksploatację tamtejszych złóż kruszców. Aby szybciej ewoluować politycznie, Albon musi być poddany silnej presji ekonomicznej, a nie ma na to lepszego sposobu niż konkurowane z monopolem.
Kinsbergen nie odpowiedział, potrzebował chwili na przetrawienie tego, co właśnie usłyszał od Koordynatora. Sięgnął do kieszeni surduta po fajkę, powoli nabił ją wyjętym z tej samej kieszeni Yousinkijskim tytoniem i zapalił. Oczywiście nie pytając gospodarza o zgodę. Pichegru mógł być na pokładzie krążownika pierwszym po Bogu, ale zawodowo grający bogów Holender nie bardzo się tym przejmował. Co prawda tytoń był zmodyfikowany genetycznie i absolutnie nieszkodliwy dla zdrowia (choć oczywiście tracił część walorów smakowych, bo nie uzależniał), niemniej zapach pozostawał. Pichegru jednak nie oponował, bo potrzebował Kinsbergena, a wiedział, że rudobrody Holender potrafi być bardzo uparty. Trzeba było mu dać chwilę, aby sam się przekonał.
–Powiedz mi Charles, projektując takie zagrania nie boisz się, że Telbarczycy nas z nich rozliczą, gdy już dotrzemy do końca projektu. Z tych wszystkich rzezi, cierpień, upodlenia? Możemy im je trochę wynagrodzić płacąc odszkodowania, Federację na to stać, ale kto im łzy powróci?
Pytanie to uderzyło Pichegru niczym deja vu. Przez moment miał wrażenie jakby historia zatoczyła koło i na nowo odpowiadali sobie pytania, które musiał stawiać sobie pierwszy twórca Mechaniki Historycznej. Potarł ze znużeniem czoło, nie wiedział, czy ma siłę, by kontynuować tę dyskusję.
–Pamiętaj, że mogłoby nas nie być. Jesteśmy tu tylko z powodów humanitarnych, ani ich planeta ani oni sami nie mają nam do zaoferowania nic, co miałoby dla nas jakąś wartość i czego nie moglibyśmy taniej wyprodukować na jednym z niezliczonych światów Federacji. Pamiętaj, że Telbarczycy zabijaliby się i umierali tak czy siak, bez Machiavellego nad ich głowami, tyle że wtedy każda śmierć byłaby naprawdę ostateczna. Nikt nie miałby szans na zachowanie w macierzy dusz i ponowne zmartwychwstanie w nowym ciele. A tak, jeśli nie liczyć drobnego ułamka procenta nieuchronnych strat związanych z niedoskonałością technologii...
Tak, van Kinsbergen to wszystko wiedział. Jak również, że dla tubylców już znających Mechanikę Historyczną wykrycie, że ktoś zaprojektował ich historię będzie niepodważalnym, matematycznym niemalże dowodem na istnienie życia po śmierci. Ale nie o to mu chodziło, wszedł więc Koordynatorowi w słowo:
–Dobrze, gdy to zrozumieją, nie będą nas przeklinać. Ale myślałem o pewnym problemie technicznym. Co będzie, jeśli spróbują nas rozliczyć z tego, co tu robimy, zanim zrozumieją?
–Wiesz przecież doskonale. Gdyby nawet im się jakimś cudem udało przebić przez naszą obronę histeryczną, zbyt wcześnie zorientować się, że są manipulowani i zniszczyć Machiavellego jakąś superbronią, to po prostu wskrzesimy się z naszych kopii zapisanych w pangalaktycznej sieci, najwyżej bez paru ostatnich wspomnień. Ale wierz mi, to im się nie uda. Nasz system jest jak paragraf 22. Będą mogli nas ugryźć dopiero, jak zrozumieją. A gdy zrozumieją, to już nie będą chcieli.
–Jesteś pewien. Nigdy nie zdarzyło się przebicie?
–Nigdy. Zdarzyć się mogą rozumiejące część planu jednostki: szaleni uczeni lub filozofowie, którzy owszem, mogą sprawiać pewien kłopot, ale tak na prawdę są większym zagrożeniem dla siebie samych niż dla nas, czy projektu. To prosta zasada: dopóki Telbarczycy jako ogół nie zrozumieją w pełni Mechaniki Historycznej, będziemy mogli ich w nieskończoność skłócać ze sobą. Tak naprawdę przecież demokrację popieramy właśnie dlatego, że jest największym bałaganem ze wszystkich możliwych systemów. Ludzie i przede wszystkim politycy są w niej tak ze sobą skłóceni, że są w stanie podejmować jakieś uporządkowane działania tylko wtedy już absolutnie nie da się bardziej pokłócić i trzeba coś zrobić, na przykład w czasie wojny. Dlatego właśnie jest to najbardziej pokojowy z systemów.
–Chyba sobie żartujesz?
–Właściwie tak, ale przyznasz, że coś w tym jest.
Holender uśmiechnął się półgębkiem przez grzeczność, a Pichegru kontynuował:
–Na naszą korzyść zresztą działać będą baterie BCL-ów. Jeśli chodzi o pranie mózgów, to ich możliwości od strony technicznej są praktycznie niewyczerpane. Jedyne co nas tutaj ogranicza, to nasza własna litość, moderowana tylko przez świadomość, do jakich tragedii możemy doprowadzić, jeśli pozwolimy sobie na luksus zbyt miękkich serc. Zapewniam cię, że jeśli nawet Telbarczycy za wcześnie odkryją, że są manipulowani, to pod wpływem naszych BCL-ów wymyślać będą najdziwaczniejsze teorie na temat tego, kto to robi i dlaczego. Będą wierzyć w każdą bzdurę, jaką postanowimy wepchnąć im wmówić, choćby, że nad ich głowami wisi jakiś krążownik obcej cywilizacji i manipuluje ich myślami za pomocą promieni kontroli umysłu.
Hendrik usiadł na brzegu biurka i zaciągnął się dymem. Nie patrzył w tej chwili koordynatorowi w oczy, a raczej na jego (Charlesa) kolekcję kosmolotów w butelkach, które pokrywały całą boczną ścianę gabinetu. Starannie wymodelowane, oddane w najdrobniejszych detalach od anten detektorów neutrino, po generatory pól antymeteorytowych, musiały kosztować Pichegru wiele godzin żmudnej pracy. Też powinien załatwić sobie podobne hobby: może odlewanie i malowanie figurek bóstw, awatarów i demonów, różnych religii nad którymi pracował. Tyle, że gdzie by je wszystkie pomieścił? Koordynator tymczasem ciągnął dalej:
–To że możemy coś kontrolować to tylko złudzenie. W starożytności, w średniowieczu Telbaru owszem. Wtedy liczba wykształconych Telbarczyków jest niewielka, przepływ informacji powolny, a schematy polityczne i ekonomiczne proste. Z czasem jednak wszystko będzie się coraz bardziej komplikować i coraz więcej rzeczy będzie nam umykać. W końcu procesy rządzące ich światem staną się zbyt złożone, by możliwa była jakakolwiek kontrola. Będziemy musieli wspomagać się infrastrukturą panglaktycznej sieci, zlecać pewne zadania cywilnym podwykoawcom oraz tym ze zmarłych Telbarczyków, którzy będą chcieli pomóc swoim współziomkom pozostającym jeszcze na planecie. Projekt nie skończy się pewnego określonego dnia, a raczej rozmyje i w końcu osiągniemy taki system, jaki panuje w całej Federacji: anarchię konstytucyjną. Oczywiście potrwa to jakiś czas, bo Telbarczycy w ostatniej fazie katharsis będą się jeszcze musieli wyleczyć ze wszystkich nerwic historycznych i leków którymi straszyć ich będziemy podczas trwania projektu. Jednym słowem sami ze sobą dojść do ładu. Pamiętaj, że  cokolwiek by o nas nie myśleli, nie uciekną od prawdy, że to przede wszystkim oni sobie sami nawzajem zadawali cierpienia.
–Zdryfowałeś Charles.
–I tak i nie, Hendriku. Widzisz, cały czas zmierzam do jednego. Jesteśmy tu w misji humanitarnej. Moglibyśmy ich po prostu podłączyć do panglaktycznej sieci, oddzielić kurtynami firewalli cywilizacyjnych, by nie narażać ich na bezpośredni szok zetknięcia z naszą technologią i zaprojektować im historię metodą „na żywioł” za pomocą automatycznych programów optymalizujących. Tyle tylko, że to co optymalne często bywa nieludzkie i sprawdza się może w przypadku robotów pracujących w zautomatyzowanej fabryce, ale już niekoniecznie w przypadku istot żywych. Dlatego musimy modyfikować historię za pomocą różnych szulerskich sztuczek, takich jak ta z Tlantocetlem, bo tylko w ten sposób można ich choć trochę ochronić przed działaniem bezdusznego walca historii. Musisz tam wrócić przyjacielu i grać dalej rolę dobrego boga, nawet jeśli nie za bardzo ci się to podoba.
–Obawiam się, że nic tego. – Holender wyjął fajkę z ust i strzepnął popiół do wplecionego w strukturę biurka śmietnika – Przeczytaj sobie, jak zakończyła się moja misja. – popukał palcem w obudowę stojącego na biurku monitora.
Pichegru popatrzył na niego zdziwiony, ale wybrał odpowiednie polecenia i przywołał z bazy danych streszczenie ostatnich chwil Hendrika na Telbarze. Przeczytał raport raz, drugi, dla pewności odtworzył sobie jeszcze filmowy zapis całej sceny.
–Merde! – zaklął.
–A co miałem robić? Wszedł do wioski, gdy akurat nauczałem i na oczach tubylców przyłożył mi miecz do szyi, żądając, żebym zabrał go na mój statek. Nie bardzo mogłem mu cokolwiek zrobić, bo Tlantocetl miał być łagodnym bogiem, który nie używa przemocy. W odniesieniu do kogoś innego spróbowałbym małego cudu w rodzaju kopnięcia prądem, albo wykonałbym parę „magicznych” gestów przywołując na pomoc bojowego BCL‑a, żeby go sparaliżował. Ale to cholerny barbarzyńca, tylko by wrzasnąłby i posiekał mnie na kawałki. Niezależnie, czy dałbym się pokroić pod znieczuleniem, czy awaryjnie czasoportował, legenda Tlantocetla uzyskałaby może barwne, ale jednak niezbyt układające się po naszej myśli zakończenie.
–A musiałeś go brać ze sobą! Po cholerę mi na statku wczesnośredniowieczny barbarzyńca!
–A ktoś mi nie ufał i nie wydał na misję psychosterownika, żebym mógł sterować komputerem samą myślą, bez tych wszystkich magicznych gestów i pomrukiwań. Spryciarz nie pozwolił mi nawet drgnąć: „Żadnych fałszywych ruchów, czarowniku, bo nakarmię mój miecz twoją krwią.” Pełny profesjonalizm. Dopłynęliśmy do strefy odbioru, poza zasięgiem wzroku tubylców i komputer automatycznie czasoportował jacht wraz z nami oboma na pokładzie. Wiesz co mnie najbardziej wścieka? Czemu ten godverlaten kalkulator nie ostrzegł mnie, że się do mnie podkrada taka maszyna do zabijania!
–Wina procedur bezpieczeństwa zapewne, Tlantocetl był tak utajniony, że program śledzący go, po prostu nie mógł się skontaktować z programem obsługującym twoją misję. Skoro już go wiatry przywiały ze wschodu na kontynent Amorycki, zamierzaliśmy wykorzystać wielkoluda do przejęcia władzy w paru miejscowych królestwach, by jego rękami ukrócić składanie ofiar z ludzi na ołtarzu boga deszczów. Żaden miejscowy władca nie zdobyłby się na sprzeciwienie kapłanom, ale barbarzyńca z zewnątrz owszem. Wystarczyło tylko, by jakaś powabna panna wybrana na ofiarę wpadła nowemu królowi w oko i nie miałby najmniejszych skrupułów z rozpędzeniem tego świętego rzeźnictwa na cztery wiatry. A teraz nie mamy, ani Tlantocetla, ani Morca Zdobywcy. A propos, co on teraz robi?
–Pewnie albo czyta w bibliotece albo gra na komputerze w „Królową Mrocznego Wybrzeża” – wzruszył ramionami Holender. W każdym razie na Telbar już nie wróci, bo po tym, co tutaj zobaczył, zafundowałby nam małą rewolucję techniczną.
–Ty jednak wrócisz.
–Przecież Tlantocetl jest spalony!
–Ale mamy Hendriku jeszcze z tuzin białoskórych, brodatych bogów do obsłużenia. Tak się niestety składa, że nie wiemy jeszcze, które z ludów znikną, a które przetrwają do czasu przybycia L’Amorkijskich konkwistadorów i musimy zaimplementować historię dobrego boga przybyłego na skrzydlatym statku u tylu miejscowych plemion, u ilu się tylko da.
–Będę jednak musiał odmówić Charles – Kinsbergen wstał i wygładził surdut, bowiem rozmowa nieuchronnie zmierzała już do oficjalnego końca.
–Jesteś, co prawda moim przyjacielem, ale nie zapominaj, że to okręt floty, a to nie prośba, tylko rozkaz.
–A co mi zrobisz Charles? Postawisz pod sąd polowy? Uwięzisz? Rozstrzelasz? Pozbawisz deseru? Jak nie wyślę  z pokładu Machiavellego zwyczajowego powiadomienia do mojego impresario, że wszystko gra, to za tydzień będziesz miał na karku moich prawników i tak cię obłożą pozwami, że w Koordynatora to się już na tej planecie nie pobawisz.
–Do jasnej cholery Hendrik! Nie dotarło do ciebie, że jeśli nie spreparujemy tych bogów, to cały projekt może szlag trafić? Albo zafundujemy Telbarczykom w epoce industrialnej parę dodatkowych wojen na dużą skalę ze wszystkimi ich atrakcjami: nalotami dywanowymi, napalmem, obozami koncentracyjnymi, masowymi gwałtami i tak dalej? Przecież nawet, jeśli ty sam nie wrócisz na Telbar, to i tak będę musiał tam posłać kogoś innego, tylko gorzej wyszkolonego, albo jakiegoś drętwego biorobota. Projektu się nie da zmienić. Co za sens mają twoje fochy, skoro tak czy siak wszystko potoczy się zgodnie ze scenariuszem?
–Ja widzę różnicę.
–Niby jaką?
–Moralną. Zgoda, przygotowujemy rzeź. Zgoda, jest nieunikniona. Ale ja, do cholery, nie muszę przykładać do niej ręki. Wierzę w Boga i w pewne zasady i nie we wszystkim muszę uczestniczyć. Umywam ręce. – van Kinsbergen obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku drzwi.
–W Boga? Hendriku, ilu ich odegrałeś i sam zaprojektowałeś... — żachnął się Pichegru, zamierzając skruszyć opór Holendra sięgając do bogatego filozoficznego i mechaniczno‑historycznego arsenału naukowego ateizmu.
Ale Kinsbergen już nie słuchał – opuścił kabinę Koordynatora z impetem trzaskając drzwiami.

Przypis:
Ponieważ to zapewne ostatnia część cyklu o krążowniku ESS Machiavelli (przynajmniej w tych dekoracjach), drobne wyjaśnienie: imiona Koordynatora (Chareles Pichegru) i Holendara-aktora (Hendrik van Kinsbergen) zostały zaczerpnięte z autentycznych postaci historycznych z czasów napoleońskich: Charles Pichegru był francuskim generałem dowodzącym inwazją Holandii podczas której szwadronu kawalerii (pod dowództwem Louisa Josepha Lahure’a), który wziął do niewoli holenderską flotę (hic!) okrętów liniowych admirała Hendrika van Kinsbergena. Jak zauważył już Artur Conan Doyle, rzeczywistość bywa czasem dziwniejsza niż najdziwniejsze pomysły na jakie może wpaść pisarz.


Sławomir Dzieniszewski
Melbrinionersteldregandiszfeltselior
Warszawa grudzień 2006 – styczeń 2007

Góra strony