|
Poprzednie
części opowieści o krążowniku historycznym ESS Machiavelli:
Misja Machiavellego
Kampania Axeramosa
Śmierć Furiata Lemata
Kara Maksa Imusa
Dla
Gosi M. Jak zwykle, za rysunki i piękno.
Morc, Szary Góral znów nie miał złota. Zeszłej nocy ktoś z przejezdnych
musiał go okraść, gdy zmorzony winem usnął za stołem w gospodzie Xulha.
Miał czujny sen czarnej pantery, ale lokalny alkohol pędzony z kaktusa
już nie jeden raz udowodnił, że nawet z barbarzyńcy potrafi wygonić z
dzikiego kota i zastąpić go pospolitą domową świnią.
Co oznaczało, że znów musiał szukać pracy. Po raz chyba setny od czasu,
gdy kupiecki statek, co miał go zawieźć do Złotego Tallasopolis,
zniesiony sztormem rozbił się na tych niegościnnych brzegach
tajemniczego zachodniego lądu. Wiedziony instynktem przez długie
miesiące wędrował wzdłuż rzek na północ ku cieplejszym krajom w
nadziei, że trafi do miast, w których mógłby zaokrętować się na galerę
płynącą na wschód do Serca Świata – Tallasopolis. Tymczasem dotarł
tylko do dziwnych dzikich krain, gdzie nikt nie mówił ludzkim językiem,
a królowie‑kapłani składali krwawe ofiary na szczytach schodkowych
piramid. Cóż, w ostateczności, jeśli nie znajdzie drogi do domu, zawsze
może zebrać armię i siłą zdobyć tron któregoś z tych królestw. Tubylcy
poza srebrem i złotem nie znali żadnych metali, więc ze swoim żelaznym
mieczem i łuskowym pancerzem (dzięki któremu zyskał wśród miejscowych
przydomek „Srebrnopiórego Węża”), czuł się naprawdę niepokonany.
* * *
Transporter zwolnił na poziomie rekreacyjnym, zwanym potocznie „zieloną
strefą”. Co jakiś czas na pokład krążownika historycznego ESS
Machiavelli przybywały szkolne wycieczki w ramach projektu zapoznawania
młodzieży z technikami programowania historii i kuchnią projektowania
pangalaktycznej demokracji. Choć krążownik był jednostką wojskową, to
jednak wycieczka była wirtualna, wiec całkowicie bezpieczna – żaden z
uczniów nie odwiedzał kosmolotu wojennego osobiście, a jedynie z
pośrednictwem biorobota połączonego z nadprzestrzennym galaktycznym
Internetem. Jednym słowem cała wycieczka siedziała w fantomatycznych
hełmach przed komputerami w szkole, dzięki czemu biohistoryczka Sita,
przez przyjaciół zwana „maharanią” nie musiała użerać się z
hałastrą wścibskich nastolatków, a młodzież miała złudzenie, że
naprawdę jest na pokładzie krążownika. Mimo ponad stu lat świetlnych,
które dzieliły ich rodzinną planetę od krążownika, komunikacja była
praktycznie natychmiastowa. Oczywiście informacje pędziły przez kosmos
z prędkością światła, ale pakiety danych przed wysłaniem najpierw były
cofane w czasie o ponad sto lat, więc do celu docierały w tej samej
chwili, w której zostały nadane.
–Tutaj w sąsiadujących ze sobą kubikach mamy holokabiny wirtualnej
rzeczywistości, w których trzymamy telbarskich filozofów, historyków i
uczonych: osoby zbyt cenne, aby narażać ich na ryzyko życia w ich
burzliwych czasach.
–Czemu? – spytał wysoki blondynek z plakietką Felix G. Raph, bardzo
dociekliwy, zapewne klasowy prymus.
–Czasem pewne dzieła muszą zostać napisane w określonych momentach
historycznych, by popchnąć rozwój filozofii i nauki w określonym
kierunku. Nie byłoby dobrze Feliksie, gdyby Telbarczyk piszący
tak fundamentalne dzieło naukowe jak „Rozprawa o metodzie” Kartezjusza
umarł nagle udławiwszy się ością, albo wykrwawił się zadźgany nożem
przez jakiegoś opryszka w ciemnym zaułku. Dlatego zamykamy
najcenniejszych z nich specjalnie dla nich przeznaczonych bezpiecznych
holokabinach wypoczynkowych na pokładzie krążownika, a na powierzchni
planety zastępujemy ich zdalnie sterowanymi biorobotami. Następnie
komputer kubika posiłkując się danymi zebranymi przez nasz system
biograficzno-historyczny Ubique, co jak wiesz jest skrótem od
francuskiego Universel Biographie Questionner, tworzy im wirtualną
rzeczywistość, nie do odróżnienia od relanego świata. Mogą sobie nawet
spacerować po wirtualnej okolicy, choć staramy się zaszczepić im w
umysłach rutynowe zachowania, by mniej obciążać procesor holokabiny –
na przykład, by spacerowali zawsze tą samą trasą. Oni są bezpieczni i
mogą w spokoju pisać, a my otrzymujemy dzieło, na którym tak bardzo nam
zależy.
–Sprytne.
Sita, kruczowłosa biohistoryczka z Indii zaspała i nie mogła osobiście
oprowadzić wycieczki. Wczoraj do późna konsultowała się w sprawie
modelu selektywnych epidemii ze swoim profesorem z jej rodzinnego
Thiruvananthapuram (którą to nazwę niewtajemniczeni często brali za jej
imię) i po prostu zaspała. Za moment założy hełm i osobiście przejmie
sterowanie jej biorobotem-sobowtórem ThiruvananthapuramiSita-3,
najpierw jednak musiała się w pełni dobudzić. Jej osobisty
biorobot-służący przygotował jej już poranną kawę, dietetyczne
wegetariańskie śniadanie i ciepłą kąpiel. Podobnie jak biosobowtór był
tylko zbudowaną z quasiorganicznych tkanek maszyną, jednak do złudzenia
przypominał człowieka. Jedynie tatuaż z numerem fabrycznym na czole
przypominał Sicie, że ma do czynienia z biorobotem. W obu przypadkach:
służącego i biosobowtóra, roboty były sterowane przez mikrokomputer
odtwarzający wybrane sekwencje czynności nagrane z prawdziwych żywych
istot za pomocą techniki motion-capture, czyli mówiąc po ludzku
przechwytywania ruchu, opracowanej ongi dla potrzeb filmów i gier
komputerowych. Tyle tylko, że sekwencje dla biosobowtóra maharani
musiała nagrać sama, podczas gdy sekwencje służącego przygotowane
zostały w fabryce przez zawodowych aktorów i projektantów ruchu.
Wprowadzenie biorobotów-służących było swego czasu małą rewolucją
technologiczną: ludzie lepiej odprężali się w towarzystwie służących o
ludzkiej aparycji, rzadziej uszkadzali je przez niedbałość, a
jednocześnie unikali poczucia winy, jakie nieuchronnie pojawiałoby się,
gdyby chcieli zafundować sobie prawdziwego, żywego służącego, tak jak
to było w dawnych czasach, przed wynalezieniem robotów. Sita przełknęła
ostatni kęs rogalika, popiła kawą, związała włosy i wskoczyła do wanny.
Tylko jeszcze przez głowę przeleciała jej idiotyczna myśl, że dobrze iż
jej podopieczni nie wiedzą, co w tej chwili naprawdę robi ich
przewodniczka.
* * *
–Dokąd zmierzacie, nie szukacie czasem wojownika do ochrony? — spytał
Morc wspartego na kosturze mnicha, przewodnika karawany pielgrzymów.
Normalnie zacząłby poszukiwania pracy od gwarnego targu na wprost
świątyni boga Naba-Ytla, ale otumaniony winem łeb nadal bolał go
potwornie, a pielgrzymi zazwyczaj mówili łagodnym głosem. Przynajmniej
dopóki nie zaczynali śpiewać.
–Idziemy na wschód, nad samo morze, do Kraju Papug. Podobno zszedł tam
z nieba bóg, który leczy i uczy ludzi. Mieszka w zwykłej chacie i ma
rudą brodę.
–Rudą brodę? – Morc otrzeźwiał momentalnie, tubylcy byli jeden w
drugiego pozbawieni zarostu, tak że żyjąc wśród nich musiał golić swą
czarną albońską brodę regularnie, żeby nie wzbudzać niezdrowej
sensacji. Może to ktoś z jego stron, zza Wschodniego Morza, ktoś kto
wie jak wrócić do domu.
–I białą skórą, tak jak ty.
–To pójdę z wami.
–Chcielibyśmy, ale chyba nie stać nas by zapłacić za ochronę tak
sławnemu wojownikowi jak Srebrnopióry Wąż.
Starzec mówił prawdę, rzeczywiście nie wyglądali na zamożnych. W
torbach mieli chyba tylko prowiant: placki z kukurydzy, suszone owoce,
pożywne bulwy goona i fasolę.
–Pójdę z wami za darmo, tylko za prowiant.
Oczy starca zapłonęły nieukrywaną radością. Morc, białoskóry wojownik z
północy miał opinię niepokonanego, a niektórzy twierdzili nawet, że
nieśmiertelnego. Sprawdza się widzenie jego córki, że dobre moce
chronić będą tych, którzy podążą ścieżką Brodatego Boga Tlantocetla.
Pod ochroną Srebrnopiórego Węża mogli nie bać się żadnych
niebezpieczeństw.
* * *
Na szczęście zdążyła na najważniejszą część wykładu, z którą
biosobowtór mógłby już sobie nie poradzić. Umysły młodych ludzi miały
to do siebie, że lubiły podążać dziwacznymi, nieutartymi ścieżkami i
maharani wiedziała, że choćby poświęciła miesiąc na programowanie
swojego biosobowtóra, przewidując najdziwaczniejsze pytania, to i tak
nie wytrzyma nawet pięciu minut pod gradem pytań dwóch tuzinów
dociekliwych gimnazjalistów.
Mechanika Historyczna ze wszystkimi swoimi równaniami, wykresami,
modelami ekonomicznymi i zestawieniami statystycznymi generalnie rzecz
biorąc była śmiertelnie nudna i nie nadawała się na opowieść dla
nastolatków. Niemniej było parę prostych mechanizmów, które poparte
odpowiednią ilustracją, taką jak wielka holograficzna, specjalnie
przeznaczona dla wycieczek mapa Telbaru, nad którą właśnie zawiśli,
znakomicie nadawało się na opowieść dla szkolnych wycieczek lub
federacyjnych polityków. Najlepszą z nich, bo od razu pokazującą rolę
załogi krążownika w modelowaniu historii, była chyba tak zwana „winda
demokratyczna”. Sita zaczęła opowiadać, a przygotowany dawno temu
program za pomocą zmian barwy i kolorowych strzałek ilustrował zasadę
działania windy.
–Machiavelli stara się przyśpieszyć historię Telbaru. Mamy jednak
podstawowy problem: jak zmienić historię planety, tak aby Telbarczycy
nie zorientowali się, że są przedmiotem manipulacji. Jak wpływać na ich
dzieje bez fajerwerków technicznych, które tylko ludy bardzo prymitywne
biorą za boską interwencję, a które ich uczeni łatwo rozpoznaliby jako
działanie wyżej zaawansowanej technicznie cywilizacji. Odpowiedź jest
prosta: musimy wykorzystać jako dźwignię naturalne mechanizmy historii,
tak aby bieg dziejów można było modyfikować niewielkimi
„szturchnięciami” — podsuwając we właściwym czasie odpowiednim
politykom, uczonym lub kupcom dobre pomysły.
–Lub złe – jeden z chłopców chciał się popisać swoją
spostrzegawczością. Dziewczęta były jak zwykle spokojniejsze, tylko
notowały fakty w pamięci.
–Tak lub złe pomysły, by spowolnić ich rozwój wtedy gdy trzeba –
przytaknęła maharani – Najprostsza sztuczka polega na tym, by państwa
położone w odpowiednich, kluczowych miejscach podnosić na wyższy poziom
rozwoju politycznego. Jak pamiętacie w państwach populistycznych,
najlepiej republikach rządzonych przez oligarchię kupców, rozwój
techniczny i gospodarczy jest szybszy niż w feudalnych monarchiach, a w
państwach demokratycznych wręcz dodaje gazu jak zrywny ślizgacz.
Dlatego wystarczy stworzyć w jednym, kluczowym punkcie takie wyżej
rozwinięte państwo, by siłą oddziaływania swojej gospodarki pociągnęło
za sobą wszystkie państwa w okolicy, przyśpieszając rozwój cywilizacji
na kontynencie lub nawet całej planecie. Kto wie, co jest
najtrudniejsze w tej sztuczce?
Podniosło się klika rąk, Sita wybrała jednak przycupniętą w kącie
pomostu transportera dziewczynę, która sprawiała wyraźnie wrażenie
zahukanej przez resztę klasy. Jeśli ją nie zwodziła intuicja, ta panna
od razu udzieli właściwej odpowiedzi.
–Fatima?
–Gdy poziom techniki jest niski... – zapytana zaczęła zrazu niepewnie,
lecz zachęcona uśmiechem maharani, ciągnęła dalej, już nie wahając się
więcej – ...trudno jest stworzyć państwo demokratyczne, bo wzrost
gospodarczy jest powolny i struktura społeczna jest bardzo stabilna. Są
tylko bogaci i biedni. Nie ma warunków do powstania warstwy średniej.
–Właśnie. Dlatego przydaje się jakiś bogatszy kraj w sąsiedztwie,
importujący towary z kraju, który chcemy uczynić demokratycznym. Dzięki
czemu nasz przyszły kraj demokratyczny zaczyna się szybko bogacić i
staje się tak zwanym „wschodzącym rynkiem”, a gdy mamy szybki wzrost to
najszybciej oczywiście rozrasta się grupa średniozamożnych obywateli.
Ten właśnie mechanizm nazywamy potocznie „windą demokratyczną”, bo kraj
bogaty ciągnie za sobą w górę, ku demokracji, pierwsze państwo, które
później, gdy samo się wzbogaci pociągnie za sobą kolejne kraje. Trzeba
tylko wszystko odpowiednio zgrać w czasie i przestrzeni. Popatrzcie
teraz, jak to wykorzystaliśmy na Telbarze.
Cała wycieczka (niektórzy z ciekawości, większość jednak zapewne ze
zwykłej wyrachowanej uprzejmości – Sita nie miała złudzeń co do
fascynacji gimnazjalistów swoim wykładem) pochyliła się nad
panoramiczną mapą planety poniżej.
–Zaczęliśmy od starożytnego kraju Wangi – wskazała palcem, a świetlisty
promień wskaźnika spłynął od jej karminowego paznokcia aż do
powierzchni trójwymiarowej mapy.
–Tego z piramidami?
Tak. Dzięki kopalniom złota i żyznej ziemi królestwo to stało się
bardzo bogate. Popyt na towary z południa z kontynentu Kolibra
doprowadził do powstania wyspiarskiej, kupieckiej cywilizacji na tej
malutkiej wyspie, Kavanshee. Niestety wybuch wulkanu zniszczył lud
Kavanshee, nim zdążyliśmy go w pełni wykorzystać jako napęd windy,
niemniej na jego gruzach, na sąsiednim półwyspie zdążyła wyrosnąć
antyczna cywilizacja Danajów, którzy z kolei założyli kolonie na całym
północnym wybrzeżu kontynentu Kolibra. Pod wpływem ich handlu i
bogatych miast-państw Amsteru na jednym z półwyspów kontynentu pojawia
się, przy naszej drobnej pomocy, pierwsze państwo demokratyczne...
–Republika Amoru – wtrąciła pozbywszy się już onieśmielenia Fatima.
Maharani uśmiechnęła się. Niektórzy odrobili przed wycieczką lekcje.
–Która z czasem podbija połowę kontynentu Kolibra, wydobywając go ze
stanu barbarzyństwa. Teraz po upadku Imperium Amoru cały kontynent
pogrążony jest w mrokach średniowiecza, kto z was jednak spróbuje
zgadnąć, patrząc na mapę, gdzie powinniśmy znowu uruchomić windę, gdzie
stworzymy kolejny kraj demokratyczny? Dla ułatwienia pokażę wam mapę
surowców – machnęła ręką i na powierzchni holomapy ukazały się kolorowe
symbole złóż węgla, ropy naftowej, srebra, złota, miedzi, żelaza.
–Chyba na tej wyspie w kształcie kwiatu na wprost dziobu... – wtrącił
niepewnie któryś z chłopców.
–Dobrze, ta wyspa nazywa się Albon, od nazwy miejscowego kwiatu, ale
potraficie powiedzieć dlaczego, akurat tam?
–Bo ma bogate złoża węgla, co będzie plusem podczas rewolucji
przemysłowej.
–I leży blisko zachodniego kontynentu, który trzeba będzie ucywilizować
w następnej kolejności i będzie dobrym pośrednikiem w handlu morskim
między oboma kontynentami – przyszedł z pomocą przyjacielowi Felix.
–Widzicie jakie to proste. Najpierw utworzymy republikę kupiecką na
„dziobie”, która wykorzystując swoje położenie u ujścia wielkiej rzeki
wzbogaci się na handlu morskim wzdłuż południowych wybrzeży kontynentu
Kolibra. Trochę tak jak Holandia na naszej macierzystej Ziemi. W epoce
wielkich odkryć będzie jedną z największych potęg handlowych Telbaru i
największą manufakturą włókienniczą kontynentu. Wełnę na tkaniny
importować będzie oczywiście z Albonu, który pod wpływem tego handlu
zacznie się szybko bogacić i przy naszej pomocy powinien w krótkim
czasie wyrosnąć na pierwszą nowożytną demokrację Telbaru. Potem pójdzie
już z górki. Demokratyczny Albon zacznie się bogacić, rozwijać nowe
technologie i zdobywać kolonie. W pewnym momencie nastąpi rewolucja
przemysłowa. Później jego kolonie na zachodnim kontynencie za Oceanem
Amoryckim ogłoszą secesję i utworzą nowe państwo. Winda zadziała
ponownie i pod wpływem handlu z Albonem federacja jego byłych kolonii
wyrośnie na duże i silne państwo demokratyczne obejmujące swoim
obszarem prawie jedną trzecią zachodniego kontynentu. W kolejnym
wreszcie i ostatnim etapie Federacja Amoryki pociągnie w górę leżące za
drugim oceanem wyspiarskie kraje Dalekiego Wschodu, a później Wschodnie
Hindie. Zauważcie, że każdy kolejny kraj ciągnięty w górę przez
mechanizm windy jest większy od poprzedniego: Albon jest znacznie
ludniejszy od kraju z dzioba naszego kolibra. Federacja będzie miała na
koniec wieku pary i żelaza populację kilkakrotnie większą niż Albon, a
we Wschodnich Hindiach mieszka mniej więcej jedna piąta ludności całego
Telbaru. Dzięki „windzie demokratycznej” nie tylko przyśpieszamy rozwój
tutejszej cywilizacji, ale również sprawiamy, że coraz większa część
populacji planety zamieszkiwać będzie w stabilnych i przewidywalnych
demokracjach...
...i wszystko to z pomocą prostej sztuczki historycznej, bez żadnych
zauważalnych śladów naszej ingerencji – kontynuował może trochę zbyt
mechanicznie sobowtór maharani, ale Sita musiała zerwać połączenie z
biorobotem, bo na jej osobistym komputerze nadzoru ekologicznego nagle
uruchomił się czerwony alarm.
Morc barbarzyńca zatrzymał się zdumiony. Widział już różne koszmary:
wielkie węże rzeczne, ogromne morsy polujące pod lodem na dalekim
południu, wielkie jak stodoła drapieżne, żółte ptaki żyjące na stepach
tego dziwacznego kontynentu, czy szablozębe jaguary mogące jednym
ciosem kłów rozerwać kark bawołu. To jednak, co wyczołgało się z
górskiej jaskini przekraczało swą potwornością najgorsze koszmary,
jakie zdarzało mu się widywać w te smętne noce, gdy zalewał tęsknotę za
rodzinnym krajem dziwnym, miejscowym halucynogennym winem. Ścisnął
mocniej miecz w dłoni. Zginie tutaj marnie pożarty przez to
niewiadomoco i wszyscy pielgrzymi wraz z nim. I poczciwy stary Yukla i
jego powabna miedzianoskóra córka i dygocący obok z przerażenia bracia
bliźniacy, którzy jeszcze wczoraj przechwalali się przy ognisku swoją
krzepą. Na ten koszmar nie pomoże ani zbroja, ani żelazo miecza, ani
magiczne runy wyryte na klindze. Góral splunął pod nogi. „Zdarza się” –
pomyślał – „żyłem dobrze, pora dobrze umrzeć” – i ruszył do przodu.
Kilkanaście stuleci później i tysiące mil od powierzchni planety Sita
patrzyła na całą scenę z rosnącym zdumieniem. Coś takiego przydarzyło
się jej po raz pierwszy. Pokładowy system nadzoru biologicznego
przeoczył zupełnie nieznany gatunek dużego zwierzęcia lądowego. Gdyby
nie to, że system nadzoru historycznego śledził wysokiego, jasnowłosego
barbarzyńcę, który zniesiony sztormem jakimś cudem zabłądził do
prymitywnych indiańskich państw na zachodnim kontynencie po drugiej
stronie Oceanu Amoryckiego, pewnie nigdy by go nie odkryli. Sita mogła
tylko domyślać się dlaczego: stworzenie było tak dziwne, że wymykało
się wszelkim klasyfikacjom. Nie była nawet w stanie policzyć jego
kończyn, a czytnik metabolizmu zupełnie wariował. Jak coś takiego mogło
w ogóle wyewoluować? Wyglądało niczym koszmar z innego wymiaru lub
przedpotopowa maszyna do zabijania. Komputer gorączkowo przeszukiwał
okolicę w poszukiwaniu innych osobników tego samego gatunku.
Bezskutecznie. Nie dość, że dziwadło, to jeszcze unikatowe. Odwróciła
oczy, by nie patrzeć jak stwór rozprawia się z gromadką przerażonych
Indian, których zaskoczył na górskiej przełączy. Pierwszy zginie ten
straceńczo odważny barbarzyńca.
Potem miała jednak przewijać scenę walki dziesiątki razy. Barbarzyńca
przeżył i zwyciężył. Zabił prawdopodobnie ostatni egzemplarz
unikatowego w skali galaktyki gatunku drapieżnika. Gdy tak stał z nagim
mieczem ociekający krwią własną i posoką stwora, miała ochotę udusić go
gołymi rękami. Załatwił sprawę tak szybko, że nie była nawet w stanie
przygotować awaryjnej ewakuacji stwora. Teraz było już po wszystkim.
Bezpieczniki temporalne uniemożliwiały odwrócenie biegu historii,
nawet w tak wyjątkowej sprawie. Bezsilnie patrzyła jak jasnowłosy
heros unosi miecz w górę nad głowę i schwyciwszy go oboma rękami wydaje
radosny okrzyk zwycięstwa.
* * *
Albert westchnął. Nie tak młody już logistyk z działu prognoz
militarnych z jakichś nieznanych mu powodów zawsze wyznaczany był do
opieki nad przysyłanymi na pokład Machiavellego na przeszkolenie
stażystami. Próbował zadzwonić do Hendrika. Rudobrody aktor
specjalizujący się w odgrywaniu bogów bardzo mu pomógł ongi w
temperowaniu radosnej inicjatywy Martina Dublina. Jednak Holender nie
odbierał telefonów. Od czasu ostatniej awantury z Tlantocetlem, gdy na
serio pożarł się z Koordynatorem, wszystkie wolne od pracy chwile
spędzał na przegrywaniu w szachy ze swym nowym przyjacielem lub
wspólnym śpiewaniu irlandzkich piosenek w pokładowej kantynie. Cóż, van
Kinsbergen miał dłuższy staż w federacyjnej flocie i mógł sobie
pozwolić na fochy. Jego natomiast czekało teraz kilkugodzinne
naprawianie logiki rezerwowej mapy taktycznej kontynentu Kolibra w
towarzystwie jakiegoś przemądrzałego żółtodzioba. Spojrzał na zegarek:
pora się zbierać do komputerowych trzewi mapy miał 5 minut drogi, a nie
wypadałoby żeby opiekun spóźniał się na spotkanie ze stażystą –
zwłaszcza jeśli miał go dziś utemperować, aby już na starcie wyznaczyć
odpowiedni dystans.
–Dżra-zyna? Dziwne imię. – Albert wpadł w lekką panikę: spodziewał się
pyskatego wyrostka, a tymczasem przydzielono mu ponętną kadetkę o
kształtnych wargach, kasztanowych włosach, i podobnego koloru oczach,
które zdawały się świdrować jego męską duszę na wylot.
–Ghra-jina – poprawiła Grażyna – wymyślił je kiedyś pewien poeta w
moich rodzinnych stronach i się przyjęło. Od czego zaczynamy?
–Od diagnostyki modułu agregacji. – rzeczowe pytanie dziewczyny
otrzeźwiło go odrobinę. Na gruncie technicznym czuł się znacznie
pewniej.
–A nie od kompletnej diagnostyki wszystkich systemów?
–W zasadzie masz rację, ale z doświadczenia wiem, że najczęściej
nawalają obwody modułu agregacji. Jeśli nie chcemy spędzać całego dnia
na badaniu element po elemencie całej elektroniki mapy to powinniśmy
stosować się do zasady brzytwy Kochama.
–Brzytwy Kochama? – dziewczyna zrobiła wielkie oczy.
–Nie mnożyć bytów ponad potrzebę i wybierać najprostsze możliwe
rozwiązanie. Właściwie brzytwy Ockhama. Taki kawał naszych naukowych
headhunterów, znaleźli wśród albońskich myślicieli takiego o podobnym
nazwisku i skłonili go by w swoich pismach wyartykułował tę dość prostą
i podstawową zasadę rozumowania naukowego upowszechnioną na Ziemi, jak
zapewne wiesz, przez angielskiego mnicha nazwiskiem Ockham. Wystarczy
przestawić trzy pierwsze litery i z Ockhama robi się Kocham.
Nieszkodliwy żart, bo Telbarczycy oczywiście nigdy nie słyszeli o
Ockhamie.
–Mógłbyś powtórzyć, jak nazywa się ten Albończyk?
–Kocham.
Dziewczyna zachichotała.
–Jak?
–Kocham! Czy ja niewyraźnie mówię, czy co? Mam to powtórzyć dziesięć
razy? – zirytował Albert, nie rozumiejąc powodu nagłej wesołości swojej
podopiecznej.
–Nie, nie trzeba. Może kiedy indziej. – Grażyna heroicznym wysiłkiem
woli zmusiła się, by opanować kolejny nawrót śmiechu. Nie warto już na
starcie zrażać do siebie sobie swojego sensei.
–Podaj mi w takim razie logometr.
–Tak jest, sir. – dziewczyna sięgnęła szybko do torby z narzędziami.
Albert podłączył kable urządzenia diagnostycznego do odpowiednich
gniazd w panelu kontrolnym modułu agregacji i wpisał w ekranie konsoli
komendę uruchamiającą pierwszy test diagnostyczny.
–Jeśli tak cię śmieszy brzytwa Kochama, moja panno, to powinnaś
wiedzieć, że zdarzały się już znacznie paskudniejsze kawały, które
musieliśmy potem odkręcać. Na przykład jeden z techników podsunął
kiedyś Danajom zakładającym nową kolonię pomysł, by zbudowali miasto na
planie serca i nazwali je Earth, w ramach prezentu na Walentynki dla
swojej sympatii z działu lingwistycznego. Wystarczyło przestawić w
nazwie miasta jedną literę z końca na początek, by otrzymać Heart.
Musieliśmy potem przekonywać mieszkańców, że miasto jest przeklęte i
należy je opuścić.
–Tylko dlatego, że miasto w kształcie serca miało zaszyfrowane było
słowo „serce”? To chyba przesada. – zdziwiła się Grażyna – Wiem, że
musimy Telbarczyków nauczyć angielskiego, aby mogli się z nami wygodnie
komunikować, patrzyłam w zeszłym tygodniu, jak lingwiści pracują nad
tym w Albonie, ale chyba nie bawimy się w tropienie każdego żartu
słownego?
–Nie, po prostu miasto nazywało się tak jak nasza macierzysta planeta,
Ziemia. Z przyczyn technicznych kilka nazw najważniejszych planet
Federacji jest zarezerwowanch. Muszą być unikatowe, żeby nie wprowadzać
zamieszania w galaktycznych bazach danych. Żartowniś o tym zapomniał.
Nasza misja to nie zabawa, tylko kawał odpowiedzialnej pracy i dobrze
żebyś o tym pamiętała, jeśli chcesz pozostać na tym krążowniku.
Pamiętaj, że każdy nasz błąd przekłada się na cierpienia Telbarczyków.
To, że Mechanika Historyczna pozwala skrócić i zoptymalizować czas
przejścia przez najboleśniejszy, „dziecięcy” okres historii, to nie
oznacza, że udaje nam się uniknąć tragedii. To niemożliwe.
–Właściwie to nie do końca rozumiem, czemu oni muszą przechodzić przez
to wszystko. Przecież przy naszej technice i zasobach którymi dysponuje
Federacja, moglibyśmy ich od razu podnieść do naszego poziomu. Żeby
mogli uniknąć tych wszystkich nieszczęść: wojen, epidemii, kataklizmów,
starości, śmierci...
–Jak sobie to wyobrażasz moja panno? Mielibyśmy ich od razu,
nieprzygotowanych podłączyć do pangalaktycznej sieci?
–Nie musieliby się starzeć i umierać...
–Tak, wystarczy tylko wyłączyć mechanizm skracania końcówek telomerów,
by komórki mogły się dzielić bez końca i przygotować dla każdego oparte
na nanorobotach programy naprawiające uszkodzenia DNA, porównujące jego
stan obecny z wzorcowym stanem idealnym zapisanym w pangalaktycznej
sieci, dzięki czemu nie musieli bać się raka i innych schorzeń będących
efektem kumulacji drobnych uszkodzeń DNA. Telbarczycy korzystaliby z
dobrodziejstw naszych programów leczniczych, nanorobotów regenerujących
organizm w każdej sytuacji, byle tylko dostarczać mu odpowiednich
składników odżywczych: witamin, minerałów. Albo nawet i bez tego. W
końcu mamy automatyczne nanofabryki, które potrafią tanim kosztem
wygenerować w czterowymiarowej przestrzeni każdą prostą cząstkę:
organizmowi brakuje Cynku, robimy Cynk i przesyłamy go siecią do
krwioobiegu wprost z czwartego wymiaru. Ktoś chce żyć dziesięć tysięcy
lat, nie ma problemu, możemy go regenerować nawet i dłużej. Ktoś
wygląda brzydko: robimy mu nanoplastyczna operację nosa. Ktoś jest
ślepy: nie ma problemu zregenerujemy mu oczy. Jedna decyzja, jedno
pociągnięcie pióra i przenosimy całą planetę z epoki kamienia wprost do
naszego futurystycznego raju.
–Co w tym złego?
–Wiele rzeczy. Po pierwsze Telbarczycy nie rozumieją, co się z nimi
stało. Nagle za sprawą jakiejś magii stali się piękni i nieśmiertelni.
Dysponując taką przewagą nad innymi lokalnymi formami życia rychło
rozmnożyliby się niczym króliki i ogołociliby całą planetę z zasobów.
Po drugie mieliby nadal archaiczną strukturę społeczną. Bez bagażu
wiedzy historycznej, całego tego zestawu błędów i tragedii, które
ukształtowały naszą cywilizację, skończyliby jako rzesza
nieśmiertelnych niewolników rządzonych przez nieśmiertelnych despotów,
karzących się czcić jak bogowie i wmawiających im, że to od właśnie
nich pochodzą wszystkie dary, które Telbarczycy otrzymywaliby z
pangalaktycznej sieci. W najlepszym wypadku powstałoby coś tak
humorystycznego jak kult cargo znany ci zapewne z historii Nowej Gwinei
na starej Ziemi, gdy Papuasi modlili się, by sprowadzić samoloty
zrzucające skrzynie z darami.
–Przecież można by było coś wymyślić. Może podłączyć ich tylko do
naszych programów medycznych, wprowadzić system kontroli urodzin,
wyłapywać i izolować przestępców i tyranów...
–I skazywać wszystkich Telbarczyków, by nieśmiertelni czekali parę
tysięcy lat, aż ichni uczeni rozwiną naukę do takiego poziomu, że będą
mogli korzystać z dobrodziejstw naszej federacyjnej techniki? Do tego
trzeba by mieć chyba cierpliwość sekwoi. – roześmiał się –Chciałabyś
przez trzy tysiące lat spać w zimnej jaskini i jeść nieświeże mięso?
Toć skazalibyśmy ich na wieczne życie w slumsie. Co gorsza, bez presji
ekonomicznej ich rozwój trwałby dwa razy dłużej niż obecnie.
–Moglibyśmy ich przecież wszystkich zabrać z Telbaru od razu do naszego
świata. – Grażyna nie dawała za wygraną.
–Tak, wystarczyłoby ich tylko w tym celu wszystkich zabić, zapisać ich
dusze w matrycy dusz Unitronu i następnie wgrać do nowych, sklonowanych
ciał już na zaopatrzonym przez nas w odpowiednią infrastrukturę
nowoczesnym Telbarze. Oczywiście trzeba by ich wszystkich podszkolić z
naszej technologii na odpowiednich kursach. Nauczyć kapłana z kraju
Wangi, że nie musi straszyć bliźnich gniewem bogów, a zamiast tego może
nauczyć się projektowania ogrodów lub modelowania rytuałów religijnych
do gier komputerowych. Tyle, że efekt byłby tylko taki, że
urządzilibyśmy im holokaust i przenieślibyśmy ich do nowego,
ekskluzywnego slumsu. Otrzymując wszystko za darmo nie mieliby szacunku
do tego, co dostali. Chcieliby od nas więcej i więcej, sądząc, że coś
przed nimi ukrywamy, a im luksus się należy. Nie mieliby wreszcie
motywacji do własnej pracy, ani ochoty by do czegoś dążyć. Że o szoku
kulturowym nie wspomnę. A co najważniejsze: dany im świat nie byłby
ich, nie odzwierciedlałby ich potrzeb, a co najwyżej widzimisie naszych
architektów niczym idealne miasta z projektów modernistów. Czuliby się
w nim nieszczęśliwi, tak jak dziecko, któremu kazalibyśmy w trzy
sekundy dorosnąć.
–To okrutne.
–Przykro mi, tego się nie da obejść. Historia jest okrutna. Muszą sami
w bólu i cierpieniu zapracować na swoją przyszłość. Muszą zgromadzić
odpowiedni kapitał, by kupić nasze technologie. Oczywiście nie wyrażony
w pieniądzu, bo ich pieniądze nie mają w Federacji żadnej wartości.
Muszą zgromadzić odpowiedni kapitał wiedzy, by rozumieć, jak działa
nasza technika i jakie są reguły działania Federacji. Podaj mi klucz
główny.
Podała, a Albert kontynuował.
–Poza tym pamiętaj, że przeniesienie ich za jednym zamachem do naszego,
bogatego świata, nie uczyni automatycznie wszystkich Telbarczyków
szczęśliwymi. Oczywiście, mierząc sam komfort życia i liczbę
posiadanych dóbr, wszyscy staliby się nagle bardzo bogaci, znacznie
bogatsi od antycznych królów w ich kapiących od złota pałacach. Prawa
ekonomii są jednak niezmienne, poczucie, że jest się bogatym wynika z
porównywania swojego statusu ze statusem innych ludzi. Zależy nie tyle
od absolutnej wartości dóbr, które człowiek posiada, co od jego
względnego położenia na społecznej skali bogactwa w danym momencie
historycznym. Zawsze więc będą biedni i bogaci. Czyli ci co mają więcej
niż średnia dla całej populacji i ci którzy mają mniej. Zawsze będą
towary luksusowe, na które będzie stać tylko wąską elitę, a których
brak będzie wzbudzać frustrację u tych, którzy mają mniej. Bogactwo
zawsze będzie się rozkładać na kształt piramidy. Dystrybucja dochodu
będzie zawsze niesprawiedliwa, co najwyżej można uzyskać złudzenie
równości, jeśli czubek piramidy zajmą nie indywidualni bogacze, a jakaś
biurokratyczna instytucja w rodzaju administracji państwa lub wielkiej
korporacji. Wtedy wszyscy będą tak samo biedni, a bogaty będzie tylko
ten moloch. Oczywiście wraz z rozwojem techniki życie staje się
łatwiejsze, a biednych stać na dobra, które dla ich przodków były
nieosiągalne. My na przykład możemy sobie za grosze kupić nowe,
sklonowane ciało i nie musimy się przejmować utratą poprzedniego.
Morderstwa w klasycznym sensie, w jakim znają je Telbarczycy, zanikły,
bo kto w końcu chciałby pozbawiać bliźniego czegoś, co jest tak tanie i
łatwo dostępne jak nie przymierzając czekoladowy batonik. Szkoda
zachodu. Tanie są mieszkania, żywność hodowana w autokuchniach i inne
klasyczne dobra konsumpcyjne, a z drugiej strony ludzie gotowi są
zapłacić majątek za ciekawą pracę lub sieć interesujących znajomych. A
obrazy Rembrandta jak kosztowały fortunę, tak kosztują. Świat się
zmienia, ale zarazem pozostaje niezmienny. Nie wystarczy Telbarczykom
dać dostęp do wszystkich bogactw i technologii, którymi dysponujemy,
muszą się jeszcze nauczyć jak żyć, jak znajdować właściwą równowagę
pomiędzy być a mieć. Człowiek, który się za szybko bogaci potrafi się
uzależnić od zdobywania wciąż nowych dóbr i od nowych wrażeń, tak samo
jak narkoman od narkotyku. A wtedy staje się zakładnikiem dealera.
–Dealera? Przecież narkotyki to w Federacji margines...
–Klasyczne narkotyki tak, ale różne inne formy nałogów: gry
komputerowe, wirtualne światy, kolekcjonowanie muzyki, filmów,
przyjaciół... A jeśli chodzi o dealera, to dam ci Grażyno taki
przykład: każdy w Federacji ma swój osobisty, interaktywnie uczący się
na potrzebach właściciela program doradczy, który ułatwia mu wybranie
kariery i najlepszej ścieżki życia w prawdziwych i wirtualnych światach
podłączonych do naszej pangalaktycznej sieci. Program nastawiony jest
na dostosowywanie się do potrzeb właściciela, ale jeśli się będzie
żądać od niego tylko przyjemności i nowych rozrywek, to zbyt
jednostronnie symulowany software rychło zejdzie na psy i zacznie
dostarczać właścicielowi tylko najprymitywniejsze rozrywki w coraz
większych dawkach i relacja między właścicielem a programem stanie się
podobna do relacji narkoman–dealer. Jest nawet jakiś ułamek szczególnie
zepsutych programów, które potrafią zamknąć swego właściciela w
całkowicie wirtualnej rzeczywistości, w której ten jest pępkiem świata,
np. podziwianą przez wszystkich supergwiazdą muzyki pop, choć sam nie
potrafi napisać nawet dwóch strofek porządnego wiersza, albo trzech
taktów muzyki. Ofiara jest zadowolona żyjąc wewnątrz komputera, a
wypaczony program bez żadnego wysiłku poprawia sobie statystyki punktów
satysfakcji i zdobywa zupełną kontrolę nad prawdziwym, niewirtualnym
kontem swego właściciela. Pewien procent emigrantów z niżej
rozwiniętych planet właśnie tak kończy, bo w rodzimym świecie (jednym z
tych których historię projektuje nasza flota) zmarli, zanim nauczyli
się żyć.
Grażyna w zasadzie już to wszystko wiedziała z wykładów filozofii
historycznej, ale jak mawiała jej starsza siostra: „Mężczyźnie warto
czasem pozwolić na mały wykład, bo wtedy czuje się doceniony i będzie
do ciebie przychylniej nastawiony, a poza tym zajęty gadaniem nie
będzie na ciebie patrzył wyłącznie jak na obiekt seksualny. Co jest tym
ważniejsze, że jesteś ładna i dlatego trudniej ci będzie udowodnić
mężczyznom, że umiesz również myśleć.” Dlatego słuchała, w odpowiednich
momentach zadając pytania, które zadawała ongi na wykładach. W końcu to
od Alberta zależała jej ocena na zaliczenie stażu. Pomylił narzędzia.
Zamiast klucza głównego, powinien użyć klucza obcego. Mogła mu od razu
powiedzieć, ale sprawa nie była ważna, a nie wiedziała jeszcze, jak jej
opiekun reaguje na uwagi krytyczne.
–Przepraszam, podaj mi klucz obcy.
* * *
Hendrik van Kinsbergen, obecnie dobry rudobrody bóg Tlantocetl patrzył
bezmyślnie na symbole nabazgrane parami kawałkiem drzewnego węgla
na kamiennej ścianie jego chaty pełniącej aktualnie funkcję
szkolonej tablicy. Tekst nie miał żadnego sensu: Kłos i Panna, Bajki i
Robota, Słońce i Ocean, Doskonałość i Pustka – tego typu bzdury. Któryś
z uczniów najwidoczniej ćwiczył rękę, a może kombinował, jak z użyciem
nowych znaków przedstawiać sprośności. Nieważne, niech się bawią.
Zabawa przyśpieszała naukę. Zgodnie z harmonogramem miał tutejszych
miedzianoskórych Telbarczyków nauczyć pisma, paru rzemiosł, sekretów
kalendarza a do tego dać wykład humanistycznej filozofii: żyj uczciwie,
nie krzywdź bliźniego swego, dziel się z biednymi bogactwem swym – a
wszystko w niespełna miesiąc, bo potem potrzebny był w innym miejscu.
Oczywiście w ciągu miesiąca nie można wykonać roboty przeznaczonej na
lata, ale później przejmie ją za niego odpowiedni biosobowtór, który
automatycznie zaprogramuje się przez ten miesiąc podglądając Holendra w
akcji. Trzeba go będzie tylko co jakiś czas kontrolować, by puszczony
samopas nie zbiesił się i z Dobrego Boga Tlantocetla nie wyrodził się w
Krwawego Boga Tlantocetla, ale to już kosmetyka.
To co go jednak naprawdę gryzło, to nie były ani bazgroły jego uczniów,
ani napięty boski harmonogram, ani podejrzliwość lokalnego kapłana boga
księżyca Naba‑Ytla, ani nawet nadchodząca burza, która może uszkodzić
jego statek – niewielki jacht na którym przypłynął do tej spokojnej,
leżącej nieco na uboczu osady zza Wschodniej Wody, jak tutaj zwali
Ocean Amorycki.
Właściwie powinien się zorientować od razu, że coś w tej misji
śmierdzi: białoskóry i rudobrody bóg wśród miedzianoskórych tubylców z
Zachodniego Kontynentu, to nie miało sensu. Antropologia religii już
dawno dowiodła, że ludy prymitywne, o ile bez trudu akceptują bogów o
dziwacznych kształtach: z dziesięcioma rękami, głową węża lub racicami
zamiast nóg, to z trudem zaledwie tolerują bogów różniących się od
siebie jedynie kolorem skóry. Grał tutaj rolę jakiś rasistowski atawizm
związany z rozpoznawaniem między swój a obcy, który nawet z pomocą
BCL-ów, laserów kontroli umysłu, nastawiających tubylców przychylnie do
nowego boga, trudno było wyplenić.
W chwili gdy brał to zadanie miał jednak urwanie głowy z kolejnymi
bogami, proroctwami i holograficznymi wizjami, nad którymi równolegle
pracował. Rzecz normalna w średniowieczu, gdy różne religie walczyły o
wpływy i gdy od układu stref wyznaniowych, które wykrystalizują się po
okresie wędrówek ludów spowodowanych upadkiem Imperium Amorum, zależeć
będzie wzorzec powiązań ekonomicznych i układy możliwych sojuszy
politycznych na wiele następnych stuleci. Ważne było na przykład, aby w
regionach, które powinny być od siebie ekonomicznie izolowane panowały
zupełnie inne religie. Podsycając nienawiść religijną można było
niewielkim wysiłkiem separować od siebie całe regiony Telbaru, które
dla dobra ogólnego planu winny być od siebie odseparowane. Oczywiście
mógł odegrać swoją rolę na odczepnego i zaoszczędzić sobie czasu, ale
nie lubił odstawiać fuszerki. Tylko ten, kto kiedyś na serio bawił się
w projektowanie religii, wie naprawdę, jak trudno być bogiem.
W każdym razie nie uruchomił mu się od razu w tyle głowy dzwonek
alarmowy. Prawdę powiedziawszy przez pierwszy tydzień miał tyle roboty
z cudami, zdobywaniem zaufania i uczeniem się z marszu legendy swojego
nowego boskiego wcielenia, że nie miał nawet czasu sprawdzić, jakie
jest oficjalne uzasadnienie jego misji. Odruchowo przyjął po prostu, że
spece od modelowania naturalnego rozwoju technologii mieli poślizg i
trzeba się było ratować gambitem „dobrego boga niosącego wiedzę”, by
szybko nauczyć lokalny naród kilku niezbędnych wynalazków.
Potem zajrzał do synopsisu swojej misji i z pewnym zaskoczeniem
przeczytał, że same wynalazki mają drugorzędne znaczenie i tak większa
ich część zaginie w okresie chaosu, jaki nastanie na tych terenach po
upadku promieniującej na cały region cywilizacji Yamów. Chodziło o to,
aby w legendach zachowały się niejasne opowieści o białym brodatym bogu
przybyłym ze wschodu i niosącym cywilizację oraz samo imię boga –
Tlantocetl, po tutejszemu przybysz z kraju Tlant. Legendy miały zostać
odkryte przez telbarskich badaczy starożytnych kultur, gdy telbarska
nauka osiągnie poziom odpowiadający na przełomowi XIX i XX stulecia w
historii Ziemi i dać nową pożywkę legendom o zatopionym lądzie
Tlantydzie, leżącym w zamierzchłych czasach gdzieś po środku Oceanu
Amoryckiego. Potem, krok po kroku przy pomocy tej i innych legend
oswoją Telbarczyków z myślą, że ich historia została zaprogramowana
przez inną cywilizację. Trzeba było zacząć od kłamstw dla dzieci takich
jak historia o Tlantydzie, ale nie było innego sposobu. Pomysł z
Tlantocetlem, przybyszem z Tlantydy wydawał się Hendrikowi trochę
wydumany – według niego to bardziej zamiesza Telbarczykom w głowach niż
pomoże – ale zajęty edukowaniem tubylców zaakceptował wyjaśnienie,
które znalazł w dokumentacji misji i nie drążył tego tematu dalej.
Aż do wczoraj. Wieczorem dostał pocztą elektroniczną list od znajomego,
który również zajmował się odgrywaniem bogów. Ot takie zwykłe pytanie
techniczne, dotyczące awarii transformatora Mimicrosoftu – specjalnego
programu sterującego holoprojektorem, pozwalającego tworzyć złudzenie
przemiany w innego człowieka lub zwierzę. Najważniejsze były jednak
informacje, które znalazły się w tym liście mimochodem. Otóż jego
znajomy pracował niespełna 200 mil na północ i również odgrywał
białego, brodatego boga, który przybył zza wschodniego morza niosąc
tubylcom cywilizację. To w zasadzie mógł być zbieg okoliczności, ale
Hendrika coś tknęło. Chyba zawodowa paranoja, którą człowiek wyrabiał
sobie po latach pracy dla federacyjne floty historycznej. Musiał
sprawdzić, o co tu naprawdę chodzi. Trzeba było tylko pomyśleć: jak?
Przeszedł do drugiego pokoju, w którym nikt z tubylców nie powinien go
niepokoić i otworzył terminal komputerowy, by połączyć się z bazą
danych Machiavellego. Na wszelki wypadek użył uśpionego konta, które
kiedyś przygotował sobie na takie okazje. W zasadzie nie zamierzał
robić nic nielegalnego, ale wiedział, że cały personel pracujący na
powierzchni planety jest standardowo monitorowany przez programy
śledzące, a od czasu do czasu również przez wewnętrzną służbę
bezpieczeństwa Machiavellego. Skoro nie wiedział, o co chodzi,
ostrożność była usprawiedliwiona.
Najpierw zażądał danych o bogach bezpośrednio odgrywanych przez agentów
na Kontynencie Amoryckim. Komputer zwrócił całkiem długą listę,
obejmująca w sumie okres około 500 lat. Nie wykraczała ona jednak poza
standardy boskiej aktywności dla późnego neolitu. Pora na następny
krok. Poprosił o opis wyglądu zewnętrznego bogów. Komputer zażądał
ponownego uwierzytelnienia, co było sygnałem, że poszukiwane dane są
poufne i wymagają wyższego poziomu uprawnień. Hendrik zawahał się. Z
racji stażu we flocie miał dość wysoki poziom dostępu, ale jeśli
wdrożono by śledztwo, kto przeszukiwał bazę, łatwo byłoby dojść, że to
on, bo rzadko kto o takich uprawnieniach pracował w terenie.
Informacje, skąd dokonano kwerendy, zostaną bowiem zapisane w logach
systemu. Z drugiej strony, nie mógł specjalnie w tym celu wracać na
pokład krążownika, bo to też byłoby podejrzane. Cóż, trzeba było
zaryzykować. Wpisał nowe zapytanie i wcisnął Enter.
Już pierwszy rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że podejrzanie wielu
z tych bogów miało jasną cerę i długie brody. Zażądał jeszcze
skrótowego profilu misji. Wszędzie to samo: dobry bóg nauczający prawd
moralnych i niosący wiedzę, który przybył do kraju tubylców na
skrzydlatej łodzi. Tylko miejsce przybycia się czasem zmieniało. W jego
regionie bób przybywał ze wschodu, natomiast bardziej na północ, bliżej
równika, po zachodniej stronie Kontynentu Amoryckiego, biały bóg
przybywał z południa.
„Coś za dużo tego dobrego jak na legendę o Tlantydzie” – pomyślał
zamykając wirtualny komputer.
Powinien teraz wrócić na Machiavellego i przycisnąć kogo trzeba, może
nawet Pichegru.
W oddali rozległ się pierwszy huk gromu. Westchnął. Według prognoz ma
padać przez najbliższe dni, co oznaczało że na razie będzie uziemiony
(lub może lepiej byłoby powiedzieć utelbarzony?), jeśli nie chce
straszyć tubylców nagłym znikaniem z zamkniętej chaty w środku osady.
Takie zachowanie nie pasowało do profilu Tlantocetla, który w końcu
miał być bardzo ludzkim i przystępnym bogiem.
* * *
–To jednak nie moduł agregacji.
–Czyli brzytwa Kochama nie działa?
–Brzytwa Ockhama nie daje gwarancji, że rozwiązanie będzie prawidłowe.
Nie zawsze odpowiedź najprostsza jest tą prawdziwą. Gdyby tak było to
chemia opierałaby się na czterech żywiołach, a nie na parudziesięciu
pierwiastkach, moja panno. Brzytwa Ockhama jest tylko jedną z możliwych
technik wyboru właściwej odpowiedzi spośród wielu możliwych. Równie
dobrze można szukać właściwego rozwiązania posługując się inną metodą:
analizą opłacalności, intuicją, poczuciem estetyki, a w naukach
społecznych również litością lub miłością. Skoro to nie moduł
agregacji, to trzeba szukać inaczej. Spróbujemy logistyczną metodą od
ogółu do szczegółu. Najpierw diagnozujemy moduły najwyższego rzędu
zbierające dane z pozostałych. Metodycznie, według ich numerów na
schemacie. Pełzaj za mną.
I Albert zanurzył się w elektronicznych trzewiach systemu.
Rzeź jak rzeź, Albert zdążył się już przyzwyczaić – widział gorsze
rzeczy. Ekran podglądu diagnostycznego podobnie jak główna mapa
umożliwiał wykonywanie zbliżeń wybranych fragmentów mapy. Żołnierze
jakiegoś władcy pacyfikowali jakąś zbuntowaną osadę gwałcąc, paląc i
mordując – jak inaczej można to określić. Zapomniał jednak, że dla
Grażyny taki widok był nowością. Odwróciła głowę przerażona. I tak
dobrze, że nie zwymiotowała, trzeba by było ściągnąć jakiegoś robota,
aby posprzątał. Przyzwyczai się, albo znajdzie sobie bardziej
estetyczną pracę. Sceny były jednak naprawdę drastyczne, przesunął więc
obraz o klika kilometrów na wschód, efekt diagnostyczny będzie ten sam,
a jego podopieczna poczuje się lepiej. Nie bardzo wiedział, co powinien
powiedzieć, w milczeniu więc wrócił do pracy. Grażyna odezwała się po
dłuższej chwili.
–Naprawdę nie można im pomóc?
–Niestety nie. Przykro mi. – nie wiedzieć czemu miał wrażenie, że jego
odpowiedź zabrzmiał przepraszająco. Zupełnie jakby to on był
odpowiedzialny za prawa ekonomii i historii.
–Przecież...
–Nie możemy ratować każdego prześladowanego i mordowanego, bo
Telbarczycy od razu zorientowaliby się, że coś jest nie tak. Wiedząc,
że są manipulowani, staliby się bardziej oporni na nasze sterowanie i
koszty projektowania historii, mam na myśli koszty mierzone ich
cierpieniem wzrosłyby wielokrotnie. Jeden przykład: źli faceci
zaczęliby brać dobrych na zakładników, żeby coś u nas wytargować. Już
kiedyś popełniliśmy taki błąd. Podczas tragicznej suszy jedno z
miejscowych plemion wpadło na poroniony pomysł, aby przebłagać bogów
ofiarami z ludzi. Zaczęli mordować na ołtarzach, jak to zwykle w takich
razach bywa, najsłabszych: kobiety, dzieci, niewolników. Któryś z
techników w końcu nie wytrzymał i sprowadził deszcz. Efekt był taki, że
z jednorazowego napadu religijnego obłędu narodził się krwawy rytuał.
Od tej pory tubylcy nauczyli się, że aby sprowadzić deszcz, należy
zamordować odpowiednią liczbę bliźnich, im więcej i im okrutniej, tym
szybciej spadnie deszcz.
–Z terrorystami się nie negocjuje, tak? – spytała sarkastycznie.
–Czasem się negocjuje, czasem nie. Wszystko zależy od sytuacji. Ale
prawie nigdy się tego publicznie nie rozgłasza. Dotyczy to tak samo
terrorystów, jak i Telbarczyków.
–Ale nie dałoby się im przynajmniej jakość zaoszczędzić cierpień? Nie
wiem, może jakieś znieczulenie, może czasoportować na Machiavellego i
podstawić w miejsce ofiary biorobota sobowtóra?
–Od strony technicznej masz rację, to jest wykonalne. Ale niestety nie
bylibyśmy w stanie uniknąć wypadków przy pracy. Ot, chociażby ratujemy
kogoś skazanego na spalenie na stosie, a tu nagle ktoś go uwalnia, albo
stos gaśnie z powodu niespodziewanego deszczu, albo Bóg jeden wie, co
jeszcze. I zostajemy z uwolnionym biorobotem, w którym bliźni ławo
rozpoznają kukłę, albo z żywą ofiarą, która pamięta, że nic a nic ją
nie bolało, mimo że liznął ją ogień. Ludzie zaczęliby coś podejrzewać,
zaczęliby się zastanawiać. Zresztą mniejsza z egzekucjami, wojnami i
mordami. Każdego roku na Telbarze miliony ludzi umierają z przyczyn
naturalnych: ze starości, z powodu chorób. Im też nie możemy pomóc.
Gorzej nawet, musimy potęgować ich strach przed śmiercią, dodając im
dodatkowych cierpień.
Dziewczyna popatrzyła na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Logistyk
westchnął.
–Każdemu Telbarczykowi przypisany jest osobisty program doradczy
analizujący dla niego rentowność określonych strategii życiowych. Taka
prostsza wersja aplikacji doradczych, z których my korzystamy. Ponieważ
komfort życia w Federacji jest znacznie wyższy jak na Telbarze,
istniałoby ryzyko, że programy doradzałyby Telbarczykom jako
najbardziej efektywne rozwiązanie popełnianie samobójstwa, żeby
przenieść się od razu do lepszego świata. Ktoś jednak musi zbudować
cywilizację na Telbarze, więc musimy się jakoś chronić przed taką
„emigracją zarobkową”. Dlatego też system został odpowiednio
zmodyfikowany: na przykład płacimy Telbarczykom w umownym pieniądzu
Federacji znacznie więcej, niż mogliby zarobić w naszym świecie, co
trochę temperuje programy doradcze i zachęca je do jak najdłuższego
utrzymywania Telbarczyków w ich świecie. Ponieważ jednak tubylcy nie
mają naszej wiedzy i nie mogą podjąć racjonalnej decyzji, więc programy
muszą używać różnych, często niezbyt sympatycznych metod, na przykład
właśnie zsyłają paniczny lęk przed śmiercią. Zresztą wchodzi tu również
w grę ekonomia połączeń.
–Chodzi o związki z bliskimi?
–Z rodziną, przyjaciółmi. Skoro wiesz, to chyba nie muszę tłumaczyć.
Grażyna przytaknęła. Ta dziedzina ekonomii zawsze przemawiała do niej
najbardziej, gdyż generalnie była to ekonomia miłości. Człowieka można
było opisać jako siatkę powiązań z innymi ludźmi. Gdy bliscy nam ludzie
zmieniają miejsce zamieszkania, zmieniają się również odpowiednio
naprężenia na poszczególnych liniach łączących nas z nimi. Jeśli
odpowiednio wielu bliskich nam ludzi, czy to z rodziny, czy to
przyjaciół przeniesie się na inną planetę, to znacząco rośnie
prawdopodobieństwo, że i my pod wpływem programu doradczego
przeniesiemy się za nimi.
–Powiem tylko, że niestety pojawiają się czasem dziwne efekty uboczne,
chociażby dążenie do autodestrukcji, gdy zbyt wielu bliskich
Telbarczyka odejdzie do naszego świata. Strach pełni też rolę
pozytywną, bo chroni Telbarczyków przed pochopnym podejmowaniem decyzji
pod wpływem chwilowych wahnięć w rozkładzie połączeń. Zresztą wcale nie
jest powiedziane, że życie po naszej stronie jest lepsze.
Albert włączył pogląd, szukając przez moment na mapie jakiegoś silnego
złocistego punktu symbolizującego silny węzeł miłości. Wreszcie znalazł
odpowiedni i dał pełne zbliżenie. Ekran pokazał szczęśliwą rodzinę
naokoło małego domku niczym żywcem wyjętą z tandetnych filmów
reklamowych firmy softwarowej zajmującej sprzedającej oprogramowanie do
modelowania związków. Grażyna patrzyła przez chwile w zdumieniu na
radosną zabawę, miłość i ciepło bijące z tej scenki.
–Trudno uwierzyć, prawda? Widziałaś gdzieś u nas taką rodzinę? – spytał
logistyk wyłączają podgląd – owszem ich życie to z naszego punktu
widzenia pasmo cierpień i straszliwych niewygód, ale całkiem sporo
Telbarczyków jest w tym świecie zwyczajnie szczęśliwych w swym
codziennym, zwykłym życiu i drobnych radościach. Komfort życia nie jest
prostą funkcja bogactwa.
Grażyna jednak nie odpowiedziała. W trakcie gdy logistyk sprawdzał
kolejne obwody mapy, uświadomiła sobie coś dziwnego: Albert który, jak
nie bez pewnej satysfakcji zauważyła, był w jej obecności odrobinę
rozkojarzony, stopniowo w trakcie swojego wykładu stawał się coraz
bardziej pewny siebie, podczas gdy ona zaczęła przyłapywać się na tym,
że coraz bardziej podoba się jej sam dźwięk jego głosu i zamiast
słuchać, ukradkiem obserwuje jego linię ramion i ułożenie opiętych w
dżinsy nóg. Postanowiła zmienić temat:
–Może to wina połączenia z HAL-em?
–Biblioteką Architektury Historycznej? – może faktycznie warto
sprawdzić, skinął głową logistyk, wciskając na panelu diagnostycznym
czerwoną opcję Historic Architecture Library.
* * *
Morc Barbarzyńca zasadniczo nie miał nic przeciwko bogom. W trakcie
swoich licznych wędrówek liznął z konieczności trochę teologii rabując
świątynie najróżniejszych bóstw. Jak powszechnie wiadomo, aby
niepostrzeżenie dostać się do wnętrza świątyni, najlepiej przebrać się
za akolitę danego bóstwa, a ponieważ dobre udawanie świątynnego sługi
wymagało przynajmniej podstawowej wiedzy na temat jego religii, więc
Morc poznał podstawy praktycznie wszystkich religii kontynentu Kolibra
i okolic oraz znaczną część wierzeń tego dziwnego zachodniego świata.
Wykształcony teolog mógłby spierać się, że była to wiedza cokolwiek
powierzchowna, ale wykształcony teolog nie opuszczał zazwyczaj świątyni
z kieszenią pełną klejnotów.
Z punktu widzenie barbarzyńcy wszystkie religie miały jedną skazę:
kazały ludziom wierzyć w bogów, żadna jednak nie wyjaśniała, po co w
ogóle człowiekowi potrzebny jest jakiś bóg. Dla wychowanego w twardej
szkole swej rodzinnej, górzystej krainy Morca los człowieka nie różnił
się wiele od starcia z dziką bestią, czy codziennej walki o
przetrwanie. Wszystko sprowadzało się do pytania, czy ja świat, czy
świat mnie? Nie robiło mu większej różnicy, czy jego gardło rozszarpie
górski lew, czy spali go piorun ciśnięty przez rozgniewanego boga –
ludzie umierają tak, czy siak. Reszta była niepotrzebnym
filozofowaniem. Historyk określiłby go jako archetypicznego barbarzyńcę
– jednostkę która chłonie wiedzę świata cywilizowanego, aby znaleźć
sposób, jak pozbawić go części oferowanych przezeń dóbr materialnych.
Nie wiedział nawet jak bardzo blisko był prawidłowej odpowiedzi, czyli
wykrycia, że religie tworzone są przez kogoś z zewnątrz w głowach
wyznawców za pomocą technicznych sztuczek. Podstawowa broń
Machiavellego, lasery kontroli umysłu zwane od swej angielskiej nazwy w
skrócie BCL-ami, były takim bardzo zaawansowanym technicznie oszustwem,
przy całej swej złożoności nie różniącym się znowuż aż tak bardzo od
innych kuglarskich trików stosowanych przez różnej maści telbarskich
kapłanów, by nastraszyć zabobonnych wiernych: ukrytych rur w ścianie,
dźwigni, magicznych ogni, sekretnej wiedzy o prawach astronomii,
pozwalającej wyliczać zaćmienia, itp. Morc już dawno został przez
bojowe komputery Machiavellego oznaczony jako jednostka zbyt
spostrzegawcza i przez to mogąca stanowić potencjalne zagrożenie dla
systemu (choć jednocześnie użyteczne narzędzie). Dlatego też starano
się jak najrzadziej łechtać go promieniami BCL-ów, aby przypadkiem nie
zaczął czegoś podejrzewać. Ot czasem skłaniano go by w karczmie po raz
kolejny przepił całe złoto. Ale też niezbyt często, bo wtedy istniało
ryzyko, że zbyt wcześnie odkryje, jaki pieniądz nie podlega prawu
Kopernika-Greshama, mówiącemu, że pieniądz gorszy wypiera z obiegu
pieniądz lepszy. Dlatego też Morc nie był pod tak ścisłą kontrolą jak
pozostali Telbarczycy i właśnie miał sprawić Ziemianom kłopoty.
Zostawił pielgrzymów o parę godzin drogi od wioski, mówiąc, że wybierze
się na zwiady. Podczas przeprawy przez góry parokrotnie już ocalił im
życie, więc ufali Srebrnopióremu Wężowi prawie bezgranicznie i łatwo
dali się przekonać, że okolica jest niebezpieczna. Barbarzyńcę prawdę
powiedziawszy nie martwiły niebezpieczeństwa podróży – niepokoił go
Tlantocetl. Ten bóg był podejrzany. Ruda broda i biała skóra
podpowiadały mu, że był to po prostu jakiś przybysz zza Wschodniej
Wody, który postanowił usidlić tubylców używając paru prostych sztuczek
i podając się za boga. Z tego co jednak słyszał Tlantocetl tylko dawał,
nie brał. Leczył chorych, uczył miejscowych pisma, nawadniania pól,
nowych rzemiosł, a w zamian nie żądał niczego: żadnych ofiar, żadnych
hołdów. Nawet mieszkał podobno w zwykłej chacie. To się nie mieściło
Morcowi w jego barbarzyńskiej głowie. Owszem spotykał świętych mężów
niosących pomoc zwykłym ludziom. Ale każdy z nich służył jakiemuś bogu
i nigdy sam za boga się nie podawał.
Dlatego właśnie mimo deszczu wyruszył na zwiad, by wkraść się
niepostrzeżenie do osady i zorientować się, co i jak, zanim będzie za
późno. Dla wygody przepiął pochwę z mieczem na plecy i zaczął podkradać
się do majaczących w oddali w ostatnich promieniach zachodzącego słońca
chałup nadmorskiego miasteczka.
* * *
–Dla porządku powinienem wspomnieć, że u nas w dziale logistyki mamy na
wszelki wypadek przygotowywane różne plany ewakuacji Telbarczyków w
sytuacji gdy, gdzieś tam w przeszłości jakiś element naszego planu
historycznego zaczyna się sypać.
Grażyna tym razem naprawdę nadstawiła uszek. Awaryjne plany ewakuacji
tubylców, gdy projekt zaczyna się sypać – o tym jeszcze nie
słyszała.
–Przylatujecie w desantowcach temporalnych i zabieracie tubylców do
lepszego świata? – spróbowała zażartować.
–Tego nie wolno robić, bo nigdy nie wiemy, czy jakiś tubylec
przypadkiem nie zobaczyłby naszej eskadry i albo musielibyśmy go
schwytać, albo ryzykowalibyśmy dekonspirację całego projektu. Zresztą
zazwyczaj trzeba wykonywać ewakuacje selektywne. Pamiętasz z Biblii
przypowieść o Sodomie i Gomorze?
–Tę gdzie Lot oferował motłochowi swoje córki do zabawy, by tylko
ochronić gości? – spytała zgryźliwie.
–O bogowie, to stara przypowieść! Pamiętaj, ze dopiero w średniowieczu
ustalono, że kobiety mają duszę i to zaledwie jednym głosem. Chodzi mi
o to, że często musimy z miasta pełnego tubylców wyprowadzać tylko
sprawiedliwych, tak jak w historii o Locie. Na przykład jedną trzecią
jego mieszkańców, pozostawiając pozostałych tam, gdzie żyją. Pytanie,
jak to zrobić nie wzbudzając podejrzeń? Wiemy na przykład, że nadejdzie
kryzys ekonomiczny, który skaże znaczną część populacji jakiegoś kraju
na śmierć głodową, albo kraj zostanie podbity przez obcych najeźdźców,
a jego ludności przypadnie status niewolników.
–No
i?
–Musimy korzystać ze sposobów naturalnych. Z tego co zsyła nam los lub
przyroda. Z naturalnych katastrof takich jak trzęsienia ziemi, czy
wybuchy wulkanów. Ci którzy powinni zostać mają przeczucia, że należy
uciekać, ci których chcemy ewakuować, wręcz przeciwnie, bowiem muszą
pozostać na miejscu katastrofy. Wiedząc, ze wszyscy tubylcy na
określonym obszarze zginą możemy na ułamek sekundy przed katastrofą
skopiować ich osobowości do naszej matrycy dusz, a ciała uśpić i mamy
bezbolesną, humanitarną ewakuację.
Grażyna nic nie odpowiedziała, bo akurat kolejny test w module, który
logistyk polecił jej zbadać zaczął dawać ciekawe rezultaty. Albert
natomiast wziął jej milczenie za oznakę niedowierzania i kontynuował.
–Oczywiście katastrofy naturalne mają dwie wady: po pierwsze zawsze
mają dość ograniczony zasięg rażenia, rzadko kiedy pokrywający się
dobrze z obszarem, który chcemy ewakuować. Po wtóre ich sztuczne
wywoływanie jest w zasadzie zakazane, poza naprawdę wyjątkowymi
sytuacjami. Z czysto pragmatycznych względów: tubylcy mogli by popaść w
psychozę próbując zgadnąć, dlaczego bogowie ciągle zsyłają na nich
nieszczęścia. Żadna religia by tego nie wytrzymała, a religie są nam
potrzebne, by wprowadzić odpowiednią dyscyplinę niezbędną do realizacji
projektu i kierowania historii na właściwe tory.
„Bogowie, jak będzie tak ględził, to do jutra nie skończymy naprawiać
tej mapy!” – pomyślała – „Chciałaś go złowić na cierpliwą słuchaczkę,
to teraz cierp.”
–Podobnie rzecz ma się z epidemiami. Też nie mogą zdarzać się zbyt
często, a ponadto potrafią w niewłaściwych momentach historii
przyśpieszać rozwój medycyny, którego efektem ubocznym jest niestety
przeludnienie. I choć łatwiej je sprokurować niż kataklizmy, to z
oczywistych względów nie możemy ewakuować duszy zarażonego wcześniej,
niż tuż przed samym zgonem, bo część ludzi zawsze przeżywa epidemię. Co
oczywiście skazuje chorych na cierpienia.
Nie wiedzieć czemu właśnie w tej chwili stanął Grażynie przed oczyma
oglądany kiedyś na szkoleniu film przedstawiający chorych na dżumę.
Przerwała Albertowi:
–O rany! Nie można inaczej?
–A co niby mamy zrobić? – spytał przepraszająco, patrząc w posmutniałą
twarz dziewczyny – Moglibyśmy jeszcze co najwyżej wykreować jakiegoś
tyrana-rzeźnika masowo posyłającego ludzi na śmierć, dzięki czemu od
razu trafialiby do naszego, lepszego świata. Tyran oczywiście morduje
tych, którzy się przeciw niemu buntują, czyli zazwyczaj
najwartościowsze jednostki, które w pierwszym rzędzie kwalifikują się
do ewakuacji. Tyle, że pomijając wątpliwą moralność takiego
postępowania (w końcu kreujemy potworów, których zresztą potem będziemy
musieli z pomocą psychologów leczyć), pojawiają się również pewne
efekty uboczne. Na przykład kraj zostaje pozbawiony elit i jego rozwój
straszliwie zwalnia. Niemniej czasem i takie rzeczy robimy.
–To co mówisz jest straszne! Wykorzystywać masowe mordy i terror do
ratowania tubylców? To okrutne!
–Nie bardziej niż życie tam w głębokiej przeszłości z chorobami,
śmiercią, głodem, masowym wyzyskiem. Z pewnego punktu widzenia można
patrzeć na Telbar jak na jeden wielki obóz koncentracyjny, a na nas jak
na nadzorców tego obozu.
Grażyna była wstrząśnięta, gdyby wiedziała, pewnie nie wypełniłaby
ankiety podsuniętej jej na studiach przez AI – Amnesty Intergalactica,
sztuczną inteligencję zajmującą się rekrutacją takich jak ona
idealistów do pracy na pograniczu Federacji.
–Nigdy nie myślałaś o tym w ten sposób, prawda? – ciągnął nie zmieszany
– wszystkie prawa historyczne są do pewnego stopnia symetryczne. To co
z punktu Telbarczyków wydaje się dobre i słuszne, patrząc z naszej
strony czasu okazuje się zbrodnią. I vice versa, to co Telbarczycy
uznają za zbrodnię lub dopust boży, często jest jedyną szansą choćby
niewielkiego ulżenia ich cierpieniom. Nawet jeśli same zasady moralne,
podział na dobro i zło , pozostają w zasadzie niezmienne.
Westchnął i przez dłuższą chwilę grzebał śrubokrętem w elektronicznych
trzewiach biblioteki HAL, nic nie mówiąc. Dziewczyna sprawiła, że nagle
poczuł się bardzo, ale to bardzo stary i zmęczony. Prawdopodobnie
zrezygnuje i przez swoje gadulstwo zniechęcił do floty dobrego rekruta.
Mężczyznom było łatwiej.
–Muszę ci się przyznać, że sam też się na początku buntowałem.
Strasznie. Szukałem błędów w teorii i jakichś cudownych sposobów,
by ulżyć losowi tych, którym pomagamy. Nieźle zalazłem swoim opiekunom
za skórę. Tyle że się inaczej po prostu nie da. Nasze modele
historyczne zostały sprawdzone na tysiąc i jeden sposobów. Rezultat
byłby taki sam, niezależnie jaką techniką byśmy nie dysponowali. Prosty
przykład, który może najlepiej przemówi ci do wyobraźni: moglibyśmy dać
każdej kobiecie naszyjnik z diamentów, tyle że wtedy diamenty stałyby
się tak pospolite, że straciłyby całą swoją wartość i blask.
Sprowadzilibyśmy je do poziomu szklanych paciorków, w których notabene
kobiety też mogą ładnie wyglądać. To samo dotyczy wszystkiego:
bogactwa, naszej samopodtrzymującej i samo rozbudowującej się
infrastruktury medycznej, wiedzy, dostępu do galaktycznej sieci,
wygodnych mieszkań. Gdybyśmy wszystkich jednocześnie obdarzyli po
równo, to efektem byłby socjalistyczny koszmarek w stylu podmiejskich
domków dla klasy średniej, podobnych jeden do drugiego jak dwie krople
wody, jakie królowały w XX wieku na amerykańskich przedmieścia.
Uniformizm prędzej czy później doprowadza istoty myślące do szaleństwa
i rozkłada tkankę społeczną. Cierpienia z historii niestety nie da się
wyeliminować. Takie rzeczy są możliwe tylko w MUSH-ach.
–Co to jest MUSH-a?
–MUSH. Taka wirtualna gra komputerowa. Multi-User Shared
Halluciniation, wspólna halucynacja dla wielu użytkowników. Wszyscy
gracze wchodzą do tego samego fikcyjnego świata, w którym ganiają za
potworami, albo wcielają się w superbohaterów. Kiedyś gry takie miały
jednego reżysera zwanego Mistrzem Gry, ale z czasem stały się tak
złożone, że obecnie każdy po trosze jest kreatorem wspólnego świata, a
po trosze graczem. Jeśli nigdy w to nie grałaś, to nie wiesz, co
tracisz. Znakomite odstresowanie po tych wszystkich potwornościach,
które musimy oglądać tu na Telbarze... Chyba mam!
–Co?
–Uszkodzenie mapy, którego szukaliśmy.
* *
*
Komandor Pichegru miał ciężki dzień. Zamiast pracy musiał bawić się w
sędziego i podejmować decyzje o karach dyscyplinarnych. Kolejna afera z
obserwatorami usiłującymi sprzedawać na czarnym rynku mnemonagrania
doznań Telbarczyków i filmy zarejestrowane podczas służby wyprała go
psychicznie. Cóż tak to jest, jak się zatrudnia idiotów. Niestety nie
dało się tego uniknąć. Flota Historyczna prowadziła jednocześnie zbyt
wiele operacji na zbyt wielu światach i nie mogła sobie pozwolić na
luksus uwiązania na kilkanaście lat trzymilionowego zespołu
specjalistów (bo tyle osób liczyła sobie załoga krążownika ESS
Machiavelli) do jednej i tej samej planety. Rotacja kadr była
nieunikniona. Zgodnie z zasadą amalgamatu na pokład Machiavellego
przybywali ciągle nowi rekruci, których załoga krążownika miała
wprowadzać w rzemiosło historyczne, a w tym samym czasie część
doświadczonych ekspertów przenoszona była na kolejne, nowoobsadzane
jednostki floty. Niestety wśród nowego narybku trafiali się często
przybysze z nowowcielonych do Federacji światów (z natury najbardziej
idealistyczni, więc i najchętniej wstępujący do Floty), nie posiadający
niestety jeszcze pełnego rozeznania w ziemskiej technice.
System komputerowy krążownika z przyczyn bezpieczeństwa nie był
bezpośrednio połączony z pangalaktyczną komputerową siecią Federacji.
Na drodze stało kilkanaście systemów izolujących: filtry, strefy
zdemilitaryzowane, iluzje, pułapki z przynętą. Żaden z domorosłych
„przemytników” nie kontaktował się więc tak naprawdę z federacyjnym
czarnym rynkiem, a jedynie z jego symulowanymi przedstawicielami
tworzonymi przez systemy komputerowe i służbę bezpieczeństwa
Machiavellego. Oczywiście każdy domorosły haker myśli, że nie ma
systemu, którego nie dałoby się obejść. Tylko, że większość z nich nie
dysponowała nawet ułamkiem wiedzy technicznej niezbędnej, by takiego
obejścia dokonać. Zresztą wystarczyło pomyśleć: kto chciałby kupić na
przykład pornografię nagraną na dziewiczej planecie znajdującej się pod
jurysdykcją Floty, narażając się na wszelkie konsekwencje prawne, skoro
w pangalaktycznej sieci istniały tysiące bibliotek oprogramowania i
banków danych umożliwiających nakręcenie tanim kosztem praktycznie
dowolnego filmu lub gry, znacznie jakościowo lepszych niż to, co można
było nakręcić topornym (choć niezawodnym) wojskowym sprzętem na
Telbarze. No ale takie są uroki pracy z niedouczonym personelem.
Hendrik van Kinsbergen jak zwykle nie przestrzegał procedur. Myślał, że
stara znajomość daje mu przywileje i może według własnego widzimisie
decydować, które rozkazy wykonywać, a które nie, a ponadto prawo, by
wpadać do gabinetu Pichegru bez pukania. Owszem umówili się na
spotkanie, Pichegru musiał się dowiedzieć, dlaczego Kinsbergen tak
niespodziewanie przerwał ważną misję na Telbarze, czemu odmawia powrotu
i dlaczego zaczął zamawiać podwójne racje żywności. Niemniej impet z
jakim rudobrody, wszędobylski bóg wkroczył do środka, zaskoczył
Koordynatora odrobinę. Holender przetoczył się przez gabinet z gracją
nosorożca i rzucił mu na biurko wydruk mapy zachodniego kontynentu.
–Co ty tu knujesz Charles?
Pichegru popatrzył na kolorową plamę rozciągniętego południkowo
kontynentu, gęsto w środkowej części upstrzoną pomarańczowymi plamkami.
Nic mu to nie mówiło, zwłaszcza dzisiaj.
–Wybacz, miałem ciężki dzień i nie odgaduję twoich myśli tak sprawnie
jak zazwyczaj, musisz mówić jaśniej.
–Przeszło dwa tuziny dobrych brodatych, białoskórych bogów, wszyscy z
tą samą legendą: czynią dobro, uczą miedzianoskórych tubylców rzemiosł,
uprawy roli, a potem nagle wsiadają na statek i odpływają za morze.
Przedtem jeszcze ogłaszając, że kiedyś powrócą. Wiesz czym mi to
pachnie?
Pichegru wiedział doskonale, ale nie zamierzał Hendrikowi ułatwiać,
więc milczał.
–Ktoś tu usiłuje przygotować konkwistę na dużą skalę. Wiesz, co ci
powiem?
„Wiem” – pomyślał Pichegru, ale ponownie nie rzekł ani słowa.
–Ta cała bajeczka o Tlantydzie, którą mi zaserwowałeś, to bzdura. W
całym tym cyrku chodzi tylko o to, żeby było ich łatwiej podbić, gdy
nasi podopieczni z kontynentu Kolibra przepłyną wreszcie ocean. Nie dam
się wrobić w przygotowanie rzezi!
Pichegru westchnął. Projekt był oczywiście tajny, ale dla każdego, kto
rozumiał mechanikę historii i zastanowił się chwilę nad uwarunkowaniami
wynikającymi z geografii Telbaru, ten gambit był dość oczywisty. Tyle,
że Hendrik by aktorem, artystyczną duszą i jak zwykle był trochę na
bakier z teorią.
–Posłuchaj Hendrik. Masz rację, to naprawdę paskudna operacja. Nie
tylko z powodu ofiar, również dlatego, że grozi przedwczesną
kompromitacją całego projektu historycznego przed Telbarczykami. Rzecz
jest zbyt grubymi nićmi szyta i na kilometr będzie widać, że ktoś z
zewnątrz maczał palce w ich historii. Uwierz mi jednak, sprawdziliśmy
to na dziesiątkach symulacji: po prostu nie da się inaczej. Programując
ich historię musimy skorzystać z takiego dość paskudnego „skrótu
programisty”.
–Ładnego eufemizmu używasz. Zbiorowa eutanazja na wszystkich
rozwiniętych cywilizacjach kontynentu Amoryckiego, to według ciebie nic
więcej niż „skrót” w programowaniu historii?
–Hendrik, znasz chyba mechanizm windy demokratycznej?
–Co to ma do rzeczy?
–Wszystko. Wiesz, że musimy za parę stuleci stworzyć system
demokratyczny na tej wyspie-kwiecie, Albonie u brzegów kontynentu
Kolibra (pewnie wyjdzie nam jak zwykle monarchia konstytucyjna), by
następnie w wieku pary i żelaza z jego pomocą stworzyć kolejne większe
państwo demokratyczne na równinach Kontynentu Amoryckiego, dokładnie na
wprost Albonu, roboczo nazywanego na razie Federacją Amorycką, bo
zapewne z powodu rozmiarów będzie miał początkowo federacyjną
strukturę. Bez Federacji sobie nie poradzimy, bowiem w kolejnym
stuleciu, które nastąpi po wieku pary i żelaza, gdy na planecie
królować będą różne populistyczne dyktatury, będziemy najpierw
potrzebować jakiegoś silnego państwa demokratycznego, które będzie w
kryzysowych sytuacjach pełnić funkcję ostatniej deski ratunku dla
innych państw demokratycznych. Zwłaszcza tych z zachodniej części
kontynentu Kolibra. A potem, pod sam koniec naszego projektu, pociągnie
siłą swojego oddziaływania ekonomicznego w górę, ku demokracji ostatni
z dużych krajów niedemokratycznych na Telbarze: mianowicie Wschodnie
Hindie.
–Przestań prawić truizmy i wytłumacz mi, jaki to do jasnej,
gromowładnej cholery, ma związek z moim Tlantocetlem i innymi brodatymi
bożkami ichniego Nowego Świata?
–A taki, ty krzykliwy aktorzyno, że trzeba jakoś w okresie wielkich
odkryć geograficznych zablokować Albonowi możliwość zdobycia bogatych
kolonii na kontynencie Amoryckim, bo jeśli za szybko podbije zbyt dużo
nowych krain, to zgodnie z zasadą naczyń połączonych nasz wyspiarski
kraik zatrzyma się w rozwoju zbytnio rozproszywszy swoje zasoby i nici
z budowania w nim systemu demokratycznego. A co za tym idzie nici z
Federacji Amoryckiej i nici z całego projektu. Otrzymamy znów ten sam
wzorzec co na starym, zniszczonym przez kataklizm Telbarze: tuzin
wojujących ze sobą populistycznych dyktatur, które zapewne znowu
wykończą ichnią cywilizację za pomocą jakiejś superbroni. Nie mówiąc
już o tym, że projekt przeciągnie się zapewne o półtora stulecia, co
oczywiście przełoży się na cierpienia Telbarczyków. Musimy jakoś
przyblokować Albon nim dojrzeje do demokracji, a jedynym sposobem na to
jest szybkie podbicie większości kontynentu Amoryckiego przez jakiś
inne państwo z zachodnich części Kolibra.
Holender próbował coś powiedzieć, ale Pichegru nie dał mu dojść do
słowa i ciągnął dalej.
–Nie mówiąc już o tym, że później w ostatnich dwóch stuleciach projektu
trzeba będzie jeszcze pilnować, by Federacja nie rozrosła się za bardzo
na kontynencie Amoryckim, rozpraszając swoje zasoby, bo wtedy zamiast
demokracji otrzymamy wielką dyktaturę, na pół kontynentu. Dlatego
właśnie najpierw tubylcze królestwa Nowego Świata szybciutko podbiją
konkwistadorzy z L’Amorkanii, zanim jakiemukolwiek awanturnikowi z
Albonu przyjdzie do głowy szukać tam zdobyczy dla swego kraju. A potem,
w wieku pary i żelaza, gdy już kolonie L’Amorkanii wywalczą sobie
niepodległość, będą od północy, od strony równika blokować ekspansję
Federacji, by siły dyfuzji nie zmieniły jej w państwo populistyczne i
nie pogrzebały naszego projektu. Kontynent Amorycki jest trochę za
duży, niestety. Wolałbym mieć w tym miejscu ląd cztery razy mniejszy,
taką izolowaną wyspę jak Albon. Ale geografia jest okrutna. Musimy
pracować z tym, co mamy.
–I koniecznie potrzebujesz do tego mojej skromnej osoby, wmawiającej
tubylcom, że biali i brodaci niosą dobro, by jak owieczki poszli pod
nóż, gdy chciwi złota L’Amorkańczycy przypłyną do nich na swych
żaglowcach z żelazną bronią i armatami? Nie widzisz moralnej różnicy
pomiędzy podpowiadaniem Telbarczykom, jak możliwie najbezboleśniej
przejść przez dziecięcy okres swojej historii, a serwowaniem im
obrzydliwego kłamstwa, które doprowadzi ich do zguby?
Pichegru zaklął w duchu. Był jego przełożonym i miał solidne argumenty,
ale mimo to czuł, ze Holender nieuchronnie spycha go do defensywy. Być
może to charyzma zawodowego aktora, a może po prostu Hendrik za bardzo
zaczynał utożsamiać się z odgrywanymi przez siebie postaciami bogów.
Stąd ta tendencja do uderzania w koturnowy ton i moralizowania z
absolutną pewnością własnej racji.
–Hendrik, żeby cała rzecz się udała, królestwa nowego świata muszą
zostać podbite szybko i kompletnie, od jednego zamachu, tak żeby nikt
nie mógł podważyć władzy L’Amorkijczyków nad tą częścią kontynentu.
Mamy najwyżej pięćdziesięcioletnie okno między pierwszą wyprawą do
Nowego Świata, a momentem gdy inne kraje z zachodnich krańców
kontynentu Kolibra ruszą do wyścigu po kolonie, a ponadto L’Amorkia nie
ma dość zasobów, aby prowadzić długotrwałą wojnę po drugiej stronie
oceanu. Jeśli nam się nie uda i Albon wykroi sobie w Nowym Świecie coś
więcej niż parę przybrzeżnych wysp i biedniutkie kolonie handlujące
futerkami na wschodnim wybrzeżu przyszłej Federacji, to cały projekt
diabli wzięli. Ci wszyscy brodaci bogowie z twoim Tlantocetlem na czele
zostali właśnie po to wymyśleni. Zaplanowaliśmy wszystko tak, aby gdy
L’Amorkijczycy przybędą na kontynent Amorycki dwa wielkie tubylcze
imperia chyliły się właśnie ku upadkowi. Powinny osiągnąć granicę
swoich możliwości ekspansji: podbita ludność będzie eksploatowana tak,
że brodatych bogów zza morza będzie witać, jak zbawicieli.
L’Amorkijczycy będą tylko musieli pozbyć się znienawidzonych feudalnych
władców i sami zająć ich miejsce. W ten oba imperia rozpadną się jak
domek z kart. Wystarczy garstka zdeterminowanych L’Amorkijskich
awanturników.
–Zapominasz, że te karty to żywi ludzie z własną kulturą, cywilizacją,
rodzinami, Charles.
–Właśnie o nich pamiętamy. Bez brodatych bogów L’Amorkijczycy musieliby
stoczyć z tubylczymi królestwami serię długotrwałych i krwawych wojen,
które pociągnęłyby za sobą znacznie więcej cierpień niż nasza
chirurgiczna operacja...
–A więc mówisz, że powoduje nami wyłącznie humanitaryzm? – ładunek
ironii w słowach van Kinsbergena był aż nadto wyczuwalny.
–To też, ale przede wszystkim mamy na uwadze krótkie okno czasowe, w
którym podbój musi się dokonać i ograniczone zasoby L’Amorkii –
Pichegru nie wspomniał o zarazach, które przywleczone z kontynentu
Kolibra zdziesiątkują tubylczą ludność, ale w końcu Holender nie musiał
o wszystkim wiedzieć. Być może zresztą śmierć była lepsza od niewoli u
nowych panów, a poza tym mniejsza populacja ułatwi L’Amorkijczykom
utrzymanie zdobyczy, by nie wpadły później w ręce Albonu – Owszem
zniszczymy cywilizacje kontynentu Amoryckiego, ale pamiętaj też, że
oprócz wspaniałych świątyń i sztuki mają też potwornie krwawe wojny i
na masową skalę praktykują ofiary z ludzi. Położymy temu kres. Nie
mówiąc o tym, że nowe technologie przywiezione przez L’Amorkijczyków
uczynią ich życie łatwiejszym...
Przerwał, obaj studiowali filozofię historyczną i doskonale wiedzieli,
że wyższa technologia nie oznacza, ze ludziom żyje się szczęśliwiej.
Czasem wręcz przeciwnie. Ale kierunku biegu historii nie można było
zmienić.
–Nie humanitarniej byłoby, nie budować w ogóle cywilizacji na tym
kontynencie?
–Nie da rady, Hendrik – Pichegru wzruszył ramionami – bez łatwych ofiar
do podbicia kolonizacja kontynentu Amoryckiego byłaby zbyt i powolna i
państwa z zachodnich wybrzeży kontynentu Kolibra podzieliłyby te ziemie
mniej więcej równo między siebie. Co oznacza, że znów zbyt duży łup
dostał się Albonowi. Nie, podbój musi nastąpić od jednego uderzenia, by
L’Amorkijczycy uzyskali monopol na handel z nowym kontynentem i na
eksploatację tamtejszych złóż kruszców. Aby szybciej ewoluować
politycznie, Albon musi być poddany silnej presji ekonomicznej, a nie
ma na to lepszego sposobu niż konkurowane z monopolem.
Kinsbergen nie odpowiedział, potrzebował chwili na przetrawienie tego,
co właśnie usłyszał od Koordynatora. Sięgnął do kieszeni surduta po
fajkę, powoli nabił ją wyjętym z tej samej kieszeni Yousinkijskim
tytoniem i zapalił. Oczywiście nie pytając gospodarza o zgodę. Pichegru
mógł być na pokładzie krążownika pierwszym po Bogu, ale zawodowo
grający bogów Holender nie bardzo się tym przejmował. Co prawda tytoń
był zmodyfikowany genetycznie i absolutnie nieszkodliwy dla zdrowia
(choć oczywiście tracił część walorów smakowych, bo nie uzależniał),
niemniej zapach pozostawał. Pichegru jednak nie oponował, bo
potrzebował Kinsbergena, a wiedział, że rudobrody Holender potrafi być
bardzo uparty. Trzeba było mu dać chwilę, aby sam się przekonał.
–Powiedz mi Charles, projektując takie zagrania nie boisz się, że
Telbarczycy nas z nich rozliczą, gdy już dotrzemy do końca projektu. Z
tych wszystkich rzezi, cierpień, upodlenia? Możemy im je trochę
wynagrodzić płacąc odszkodowania, Federację na to stać, ale kto im łzy
powróci?
Pytanie to uderzyło Pichegru niczym deja vu. Przez moment miał wrażenie
jakby historia zatoczyła koło i na nowo odpowiadali sobie pytania,
które musiał stawiać sobie pierwszy twórca Mechaniki Historycznej.
Potarł ze znużeniem czoło, nie wiedział, czy ma siłę, by kontynuować tę
dyskusję.
–Pamiętaj, że mogłoby nas nie być. Jesteśmy tu tylko z powodów
humanitarnych, ani ich planeta ani oni sami nie mają nam do
zaoferowania nic, co miałoby dla nas jakąś wartość i czego nie
moglibyśmy taniej wyprodukować na jednym z niezliczonych światów
Federacji. Pamiętaj, że Telbarczycy zabijaliby się i umierali tak czy
siak, bez Machiavellego nad ich głowami, tyle że wtedy każda śmierć
byłaby naprawdę ostateczna. Nikt nie miałby szans na zachowanie w
macierzy dusz i ponowne zmartwychwstanie w nowym ciele. A tak, jeśli
nie liczyć drobnego ułamka procenta nieuchronnych strat związanych z
niedoskonałością technologii...
Tak, van Kinsbergen to wszystko wiedział. Jak również, że dla tubylców
już znających Mechanikę Historyczną wykrycie, że ktoś zaprojektował ich
historię będzie niepodważalnym, matematycznym niemalże dowodem na
istnienie życia po śmierci. Ale nie o to mu chodziło, wszedł więc
Koordynatorowi w słowo:
–Dobrze, gdy to zrozumieją, nie będą nas przeklinać. Ale myślałem o
pewnym problemie technicznym. Co będzie, jeśli spróbują nas rozliczyć z
tego, co tu robimy, zanim zrozumieją?
–Wiesz przecież doskonale. Gdyby nawet im się jakimś cudem udało
przebić przez naszą obronę histeryczną, zbyt wcześnie zorientować się,
że są manipulowani i zniszczyć Machiavellego jakąś superbronią, to po
prostu wskrzesimy się z naszych kopii zapisanych w pangalaktycznej
sieci, najwyżej bez paru ostatnich wspomnień. Ale wierz mi, to im się
nie uda. Nasz system jest jak paragraf 22. Będą mogli nas ugryźć
dopiero, jak zrozumieją. A gdy zrozumieją, to już nie będą chcieli.
–Jesteś pewien. Nigdy nie zdarzyło się przebicie?
–Nigdy. Zdarzyć się mogą rozumiejące część planu jednostki: szaleni
uczeni lub filozofowie, którzy owszem, mogą sprawiać pewien kłopot, ale
tak na prawdę są większym zagrożeniem dla siebie samych niż dla nas,
czy projektu. To prosta zasada: dopóki Telbarczycy jako ogół nie
zrozumieją w pełni Mechaniki Historycznej, będziemy mogli ich w
nieskończoność skłócać ze sobą. Tak naprawdę przecież demokrację
popieramy właśnie dlatego, że jest największym bałaganem ze wszystkich
możliwych systemów. Ludzie i przede wszystkim politycy są w niej tak ze
sobą skłóceni, że są w stanie podejmować jakieś uporządkowane działania
tylko wtedy już absolutnie nie da się bardziej pokłócić i trzeba coś
zrobić, na przykład w czasie wojny. Dlatego właśnie jest to najbardziej
pokojowy z systemów.
–Chyba sobie żartujesz?
–Właściwie tak, ale przyznasz, że coś w tym jest.
Holender uśmiechnął się półgębkiem przez grzeczność, a Pichegru
kontynuował:
–Na naszą korzyść zresztą działać będą baterie BCL-ów. Jeśli chodzi o
pranie mózgów, to ich możliwości od strony technicznej są praktycznie
niewyczerpane. Jedyne co nas tutaj ogranicza, to nasza własna litość,
moderowana tylko przez świadomość, do jakich tragedii możemy
doprowadzić, jeśli pozwolimy sobie na luksus zbyt miękkich serc.
Zapewniam cię, że jeśli nawet Telbarczycy za wcześnie odkryją, że są
manipulowani, to pod wpływem naszych BCL-ów wymyślać będą
najdziwaczniejsze teorie na temat tego, kto to robi i dlaczego. Będą
wierzyć w każdą bzdurę, jaką postanowimy wepchnąć im wmówić, choćby, że
nad ich głowami wisi jakiś krążownik obcej cywilizacji i manipuluje ich
myślami za pomocą promieni kontroli umysłu.
Hendrik usiadł na brzegu biurka i zaciągnął się dymem. Nie patrzył w
tej chwili koordynatorowi w oczy, a raczej na jego (Charlesa) kolekcję
kosmolotów w butelkach, które pokrywały całą boczną ścianę gabinetu.
Starannie wymodelowane, oddane w najdrobniejszych detalach od anten
detektorów neutrino, po generatory pól antymeteorytowych, musiały
kosztować Pichegru wiele godzin żmudnej pracy. Też powinien załatwić
sobie podobne hobby: może odlewanie i malowanie figurek bóstw, awatarów
i demonów, różnych religii nad którymi pracował. Tyle, że gdzie by je
wszystkie pomieścił? Koordynator tymczasem ciągnął dalej:
–To że możemy coś kontrolować to tylko złudzenie. W starożytności, w
średniowieczu Telbaru owszem. Wtedy liczba wykształconych Telbarczyków
jest niewielka, przepływ informacji powolny, a schematy polityczne i
ekonomiczne proste. Z czasem jednak wszystko będzie się coraz bardziej
komplikować i coraz więcej rzeczy będzie nam umykać. W końcu procesy
rządzące ich światem staną się zbyt złożone, by możliwa była
jakakolwiek kontrola. Będziemy musieli wspomagać się infrastrukturą
panglaktycznej sieci, zlecać pewne zadania cywilnym podwykoawcom oraz
tym ze zmarłych Telbarczyków, którzy będą chcieli pomóc swoim
współziomkom pozostającym jeszcze na planecie. Projekt nie skończy się
pewnego określonego dnia, a raczej rozmyje i w końcu osiągniemy taki
system, jaki panuje w całej Federacji: anarchię konstytucyjną.
Oczywiście potrwa to jakiś czas, bo Telbarczycy w ostatniej fazie
katharsis będą się jeszcze musieli wyleczyć ze wszystkich nerwic
historycznych i leków którymi straszyć ich będziemy podczas trwania
projektu. Jednym słowem sami ze sobą dojść do ładu. Pamiętaj, że
cokolwiek by o nas nie myśleli, nie uciekną od prawdy, że to przede
wszystkim oni sobie sami nawzajem zadawali cierpienia.
–Zdryfowałeś Charles.
–I tak i nie, Hendriku. Widzisz, cały czas zmierzam do jednego.
Jesteśmy tu w misji humanitarnej. Moglibyśmy ich po prostu podłączyć do
panglaktycznej sieci, oddzielić kurtynami firewalli cywilizacyjnych, by
nie narażać ich na bezpośredni szok zetknięcia z naszą technologią i
zaprojektować im historię metodą „na żywioł” za pomocą automatycznych
programów optymalizujących. Tyle tylko, że to co optymalne często bywa
nieludzkie i sprawdza się może w przypadku robotów pracujących w
zautomatyzowanej fabryce, ale już niekoniecznie w przypadku istot
żywych. Dlatego musimy modyfikować historię za pomocą różnych
szulerskich sztuczek, takich jak ta z Tlantocetlem, bo tylko w ten
sposób można ich choć trochę ochronić przed działaniem bezdusznego
walca historii. Musisz tam wrócić przyjacielu i grać dalej rolę dobrego
boga, nawet jeśli nie za bardzo ci się to podoba.
–Obawiam się, że nic tego. – Holender wyjął fajkę z ust i strzepnął
popiół do wplecionego w strukturę biurka śmietnika – Przeczytaj sobie,
jak zakończyła się moja misja. – popukał palcem w obudowę stojącego na
biurku monitora.
Pichegru popatrzył na niego zdziwiony, ale wybrał odpowiednie polecenia
i przywołał z bazy danych streszczenie ostatnich chwil Hendrika na
Telbarze. Przeczytał raport raz, drugi, dla pewności odtworzył sobie
jeszcze filmowy zapis całej sceny.
–Merde! – zaklął.
–A co miałem robić? Wszedł do wioski, gdy akurat nauczałem i na oczach
tubylców przyłożył mi miecz do szyi, żądając, żebym zabrał go na mój
statek. Nie bardzo mogłem mu cokolwiek zrobić, bo Tlantocetl miał być
łagodnym bogiem, który nie używa przemocy. W odniesieniu do kogoś
innego spróbowałbym małego cudu w rodzaju kopnięcia prądem, albo
wykonałbym parę „magicznych” gestów przywołując na pomoc bojowego
BCL‑a, żeby go sparaliżował. Ale to cholerny barbarzyńca, tylko by
wrzasnąłby i posiekał mnie na kawałki. Niezależnie, czy dałbym się
pokroić pod znieczuleniem, czy awaryjnie czasoportował, legenda
Tlantocetla uzyskałaby może barwne, ale jednak niezbyt układające się
po naszej myśli zakończenie.
–A musiałeś go brać ze sobą! Po cholerę mi na statku
wczesnośredniowieczny barbarzyńca!
–A ktoś mi nie ufał i nie wydał na misję psychosterownika, żebym mógł
sterować komputerem samą myślą, bez tych wszystkich magicznych gestów i
pomrukiwań. Spryciarz nie pozwolił mi nawet drgnąć: „Żadnych fałszywych
ruchów, czarowniku, bo nakarmię mój miecz twoją krwią.” Pełny
profesjonalizm. Dopłynęliśmy do strefy odbioru, poza zasięgiem wzroku
tubylców i komputer automatycznie czasoportował jacht wraz z nami oboma
na pokładzie. Wiesz co mnie najbardziej wścieka? Czemu ten godverlaten
kalkulator nie ostrzegł mnie, że się do mnie podkrada taka maszyna do
zabijania!
–Wina procedur bezpieczeństwa zapewne, Tlantocetl był tak utajniony, że
program śledzący go, po prostu nie mógł się skontaktować z programem
obsługującym twoją misję. Skoro już go wiatry przywiały ze wschodu na
kontynent Amorycki, zamierzaliśmy wykorzystać wielkoluda do przejęcia
władzy w paru miejscowych królestwach, by jego rękami ukrócić składanie
ofiar z ludzi na ołtarzu boga deszczów. Żaden miejscowy władca nie
zdobyłby się na sprzeciwienie kapłanom, ale barbarzyńca z zewnątrz
owszem. Wystarczyło tylko, by jakaś powabna panna wybrana na ofiarę
wpadła nowemu królowi w oko i nie miałby najmniejszych skrupułów z
rozpędzeniem tego świętego rzeźnictwa na cztery wiatry. A teraz nie
mamy, ani Tlantocetla, ani Morca Zdobywcy. A propos, co on teraz robi?
–Pewnie albo czyta w bibliotece albo gra na komputerze w „Królową
Mrocznego Wybrzeża” – wzruszył ramionami Holender. W każdym razie na
Telbar już nie wróci, bo po tym, co tutaj zobaczył, zafundowałby nam
małą rewolucję techniczną.
–Ty jednak wrócisz.
–Przecież Tlantocetl jest spalony!
–Ale mamy Hendriku jeszcze z tuzin białoskórych, brodatych bogów do
obsłużenia. Tak się niestety składa, że nie wiemy jeszcze, które z
ludów znikną, a które przetrwają do czasu przybycia L’Amorkijskich
konkwistadorów i musimy zaimplementować historię dobrego boga
przybyłego na skrzydlatym statku u tylu miejscowych plemion, u ilu się
tylko da.
–Będę jednak musiał odmówić Charles – Kinsbergen wstał i wygładził
surdut, bowiem rozmowa nieuchronnie zmierzała już do oficjalnego końca.
–Jesteś, co prawda moim przyjacielem, ale nie zapominaj, że to okręt
floty, a to nie prośba, tylko rozkaz.
–A co mi zrobisz Charles? Postawisz pod sąd polowy? Uwięzisz?
Rozstrzelasz? Pozbawisz deseru? Jak nie wyślę z pokładu
Machiavellego zwyczajowego powiadomienia do mojego impresario, że
wszystko gra, to za tydzień będziesz miał na karku moich prawników i
tak cię obłożą pozwami, że w Koordynatora to się już na tej planecie
nie pobawisz.
–Do jasnej cholery Hendrik! Nie dotarło do ciebie, że jeśli nie
spreparujemy tych bogów, to cały projekt może szlag trafić? Albo
zafundujemy Telbarczykom w epoce industrialnej parę dodatkowych wojen
na dużą skalę ze wszystkimi ich atrakcjami: nalotami dywanowymi,
napalmem, obozami koncentracyjnymi, masowymi gwałtami i tak dalej?
Przecież nawet, jeśli ty sam nie wrócisz na Telbar, to i tak będę
musiał tam posłać kogoś innego, tylko gorzej wyszkolonego, albo
jakiegoś drętwego biorobota. Projektu się nie da zmienić. Co za sens
mają twoje fochy, skoro tak czy siak wszystko potoczy się zgodnie ze
scenariuszem?
–Ja widzę różnicę.
–Niby jaką?
–Moralną. Zgoda, przygotowujemy rzeź. Zgoda, jest nieunikniona. Ale ja,
do cholery, nie muszę przykładać do niej ręki. Wierzę w Boga i w pewne
zasady i nie we wszystkim muszę uczestniczyć. Umywam ręce. – van
Kinsbergen obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku drzwi.
–W Boga? Hendriku, ilu ich odegrałeś i sam zaprojektowałeś... — żachnął
się Pichegru, zamierzając skruszyć opór Holendra sięgając do bogatego
filozoficznego i mechaniczno‑historycznego arsenału naukowego ateizmu.
Ale Kinsbergen już nie słuchał – opuścił kabinę Koordynatora z impetem
trzaskając drzwiami.
Przypis:
Ponieważ to zapewne ostatnia część cyklu o krążowniku ESS Machiavelli
(przynajmniej w tych dekoracjach), drobne wyjaśnienie: imiona
Koordynatora (Chareles Pichegru) i Holendara-aktora (Hendrik van
Kinsbergen) zostały zaczerpnięte z autentycznych postaci historycznych
z czasów napoleońskich: Charles Pichegru był francuskim generałem
dowodzącym inwazją Holandii podczas której szwadronu kawalerii (pod
dowództwem Louisa Josepha Lahure’a), który wziął do niewoli holenderską
flotę (hic!) okrętów liniowych admirała Hendrika van Kinsbergena. Jak
zauważył już Artur Conan Doyle, rzeczywistość bywa czasem dziwniejsza
niż najdziwniejsze pomysły na jakie może wpaść pisarz.
Sławomir
Dzieniszewski
Melbrinionersteldregandiszfeltselior
Warszawa
grudzień 2006 – styczeń 2007
Góra strony
|